Friday on My Mind

 To już takie dawne czasy, choć nie aż tak stare jak oryginał czy cover Davida Bowie... Dla mnie to późne lata osiemdziesiąte... Stary kawałek The Easybeats z tak sześćdziesiątych, który do mnie dotarł za pośrednictwem "Pin Ups" Bowiego, płytki, która w tym miesiącu będzie świętować swoje pięćdziesiąte urodziny... Chyba to właśnie mi się najbardziej podoba... No i tak sobie odtwarzam, przypominam szczęśliwsze okresy... O "Pin Ups" jeszcze będzie, a tutaj przywołam "Friday on My Mind" w świetnym wykonaniu Bruce'a Springsteena... Od kilkunastu lat dzielę życie z zagorzałym fanem Bruce'a, więc co się nasłuchałem już, to moje... Wypadałoby uczcić zatem jesienną porą szesnastą rocznicę pierwszego kontaktu z owym fanem...

Leci czas, życie się toczy... Na poprzednim blogu byłem bardziej osobisty, tu już mniej... Tyle powiem, że trwam na osuwisku. Właściwie nie posuwam się naprzód, tylko cofam się o krok, żeby nie runąć... Znowu na starych śmieciach, w mieście co już bardziej jest dla mnie cmentarzyskiem... I w okolicach, co mi się źle kojarzą, tam gdzie szpitale, bo tym razem tato w nim leży... Lekarze coś tam kombinują, ja się martwię i troszczę, bo taki ludzki jestem gość, chociaż wolałbym się swym człowieczeństwem nie popisywać... Moja rodzina to w zasadzie smutek od a do z... I zostały takie resztki: poirytowane, zniedołężniałe, z bluzgiem, ale co poradzić; przywykłem...

Od pewnego czasu mówię: Najlepiej być zdrowym, mieć pieniądze i nikogo nie kochać, bo to ostatnie to proszenie się o kłopoty - w tym można być pewnym tylko bólu, strat, niepokoju, dewastacji; wszelkie zło świata przecież z jej dusznych oparów się wyłania ... Tylko kto by takiego głosu słuchał... Najrozsądniej byłoby iść sobie gdzieś obok, dla świętego spokoju kupując czasem coś dobrego, sobie i innym, i chodu, żeby się nie ubabrać zanadto...

Wszystko na odwrót się dzieje... Lubię zimno, a ciągle w duszy coś się pali; cenię nieróbstwo, uważam, że człowiek jest stworzony do próżnowania, a ciągle coś robię; krzyczę do siebie: uciekaj, w te pędy, a nie uciekam; zostaw to, odpuść, nie odpuszczam, chyba że jakieś drobiazgi, jak na starą duszę przystało, co już na złudy się nie łapie i patrzy tylko na fatamorgany, nawet z  pewnym zadowoleniem; zabij się, a żyję itd, itd... Ciekaw jestem, ile tego życia zostało... Jeśli drżę, to o jakieś cząstkowe sprawy, najczęściej nie swoje, ale w zasadzie jakiś dziwny jest we mnie od pewnego czasu spokój, zwłaszcza jak poranne upiory pierzchają... Ciągle nie lubię się budzić. Ale potem jest spokój. Ufam czemuś zewnętrznemu. Mało ma to wspólnego z jakąś religią. Nic za tym nie stoi. Owo nic właściwie mnie jakoś utula. Byle tylko podążać w to nic w miarę zgodnie z własnym rytmem. Z grubsza po swojemu... I właściwie męskie podejście: A chuj tam!

No i tak po męsku niech zabrzmi stary przebój. I idźmy w ten piątek... Gonna have fun in the city...

Bruce Springsteen:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce