Drobne radości

Takimi się wypada żywić teraz. Ale to w gruncie rzeczy okropności. To tak jakby cieszyć się, że leżącemu w łóżku warzywu ślina w kąciku ust spieniła się nie w trzy, tylko w cztery bąble. - O rety, a co to? Widać jakiś postęp!... No, w przypadku taty nie jest aż tak licho, wszak na przykład zaczyna powoli chodzić, oczywiście otoczony niezbędnym rusztowaniem chodzika, i może wreszcie dojść do kibla, co nam obu przynosi wielką ulgę... To wszystko jednak mieści się w granicach kalectwa ostatecznego, bo nawet najdrobniejsza czynność jest dziś w przypadku taty problematycznym zadaniem. Tato jest jak element puzzli, który nigdzie nie pasuje. Ma formę, której nic nie odpowiada. Jest jakiś niewymiarowy i na dodatek pokręcony, więc trudno choćby dopasować buty do jego stóp. W ogóle wszystko jest albo za małe, albo za duże... Musiało się to z życia przenieść, bo on jakiś taki zawsze był niewpasowany i chyba najlepiej by mu było od początku być na osobności... Przez lata całkiem niedostępny. Patrzyłem i gdzieś tam z tyłu głowy miałem myśl o tym, by zadać pytanie, kto w tym dużym ciele mieszka? Śmiałem się czasem, że był jak niegdysiejsza Albania, która nie zabiegała o to, by czegoś się o niej dowiadywać.

Mało rozmawiamy, bo tato ma teraz trudności z mówieniem. Ćwiczymy. Samogłoski. Na odetkanej rurze. Nawet idzie, coraz donioślej. Z rurą zatkaną palcem jest oczywiście lepiej, ale to tylko pojedyncze zdania. Czasem do wyrażenia gniewów, bo tato się ekscytuje przedwyborczym biegiem i ma zawsze ochotę rzucić jakimś bluzgiem pod adresem paskudnego "obywatelskiego" kandydata z półświatka...

Zawsze zresztą mało rozmawialiśmy. Ostatnio może więcej, ale raczej o bieżących sprawach. Nigdy nie oddajemy się wspomnieniom. Od lat słowem na przykład nie zająknęliśmy się nawet o matce. Jakby nigdy nie istniała... Wydaje się, jakbyśmy tak na siebie jakiś czas temu wpadli, lecąc nie wiadomo skąd... Można też uznać, iż napotkał w mej osobie anioła, takiego z tych mroczniejszych, z ostatnich ścieżek życia...

Co tam jednak wspomnienia. To rzeczy nieistniejące. Mgły, sny... Liczą się chyba tylko uczucia, co zawsze są tu, na miejscu, w sekundzie... I mniejsza o sytuację... Ot, właśnie ten poprawiony humor faktem wstawania, żeby pójść jak człowiek do kibla. Mała rzecz, a ucieszyć potrafi jak dobry los na loterii.

Ale troszkę wspominek było... Ponieważ więcej jestem teraz w domu, więc doczytuję różne niedoczytki. I tak po dwóch latach sięgnąłem znów po "Moją walkę" Knausgårda i skonsumowałem jej piąte, przedostatnie tomiszcze. Troszkę taki miły dreszczyk. Postać samego Knausgårda niezbyt mi się podoba, ale ten dwudziestopierwszowieczny norweski Proust w tych swoich wspomnieniach zawiera realia bliskie niemal każdemu z jego pokolenia. Jego czasy to i moje czasy. I doprawdy wielu ludzi ma szansę się tam odnaleźć, na tych setkach, setkach stronic, bo te młodości, nawet mimo politycznych czy kulturowych różnic, dzieją się jednak w świecie, gdzie ludzie podobne mają marzenia, ambicje, przeżywają podobne miłości i słuchają podobnej muzyki, i zmagają się z podobnym wachlarzem lękówi i niedopasowań i tyle w nim tych samobójstw niepopełnionych... Chociaż dla mnie ma to wszystko dodatkowy smaczek, szczególnie jeśli idzie o lata dziewięćdziesiąte, bo te przeżyłem w lwiej części w ojczyźnie Knausgårda, więc się w tym wszystkim poczułem trochę jak w domu. A na dodatek wtedy także przebomblował trochę czasu na Islandii, co i mnie się zdarzyło i nawet rozciągnęło na dłuższy czas, w bardzo podobnych okolicznościach, w tych samych klimatach... Więc choć nie pałam wielką sympatią do osobowości autora tych obszernych wspomnień, to jednak czuję w nim bratnią duszę, bo z ulubionych on pejzaży, bo na bardzo podobnych lekturach chowany, nie tylko tych norweskich zresztą, bo ważny jest i Dante, i Joyce, i Tomasz Mann... On miał kłamliwego ojca, ja matkę. I obaj mieliśmy ojców pijaków. Piszę w czasie przeszłym, bo ojciec Knausgårda się zapił i umarł młodo, też taki nie bardzo pasujący do puzzli życia, mój zaś przestał być pijakiem, natychmiast po pierwszym ataku epilepsji, tak że od dekady jest trzeźwy, przeładowany natomiast chorobami i lekami na owe... Teraz doszła jeszcze tracheostomijna rurka; tego detalu nam właśnie brakowało, żeby jeszcze całe życie bardziej skomplikować. To już powoli zaczyna przypominać scenariusz filmu typu - bo ja wiem - "Brazil"...

Tak że mocuję się ze stukilogramową kruchością. Takie to paradoksy życia. A w nim Knausgård, co ożywił znów trochę moich wspomnień, ten czas utracony... Pisarz stworzył literacki monument, podobnie jak Marcel Proust, choć nieco inaczej, inaczej się w swym szczególarstwie wyrażając - ktoś porównał celnie te dwa przedsięwzięcia, drugie traktując jak jasną prostotę mebli z Ikei.

Zastanawiam się czy chciałbym w te czasy utracone powrócić. Być znów między 20 a 30... Ten czas niewątpliwie ma erotyczny powab i erotyki było dużo, pachniało nią niemal stale... Ale poza tym... Te przepychanki, to łapanie swego miejsca, te szamotaniny, te pijackie ekscesy głupkowate, te decyzje takie brzemienne... Młodość ma jedyną dobrą cechę, a mianowicie że się dość dobrze znosi w niej rozmaite niedostatki... Jeszcze jakoś przystoją... Jednak nie, nie chciałbym. A już nastolatkiem... Również nie, zdecydowanie nie, bowiem ten jeszcze wcześniejszy czas wypełnia zbyt wiele chamstwa. Ohyda, choć erotycznie też kusząca... Natomiast mógłbym cofnąć się do dzieciństwa, oczywiście pod warunkiem, że mógłbym tam już na zawsze pozostać, żeby żadna myśl o przyszłości już tego nie truła. W dzieciństwie, choć dość samotnym, miałem takie miłe, magiczne zakamarki. Przyjemny czas u dziadków, las i stary park wokół dworku, w którym eksplodowała moja wyobraźnia. Umiałem się sobą zająć. Było sporo zaczarowanych momentów... Pewnie też i dlatego do dziś lubię snuć się po ziemi samotnie, umykać na trochę... Tamtejsza samotność może mnie zahartowała... Nawet bawiłem się w przemijanie, udając, że mieszkanie dziadków to muzeum pełne pamiątek po dawno zmarłych ludziach. Wyobrażałem sobie, że wszyscy, którzy dotykali zgromadzonych w pomieszczeniach przedmiotów, już nie istnieją... Na fotografie matki i jej siostry patrzyłem jak na portrety królowych panujących przed wiekami... I pewnie też dlatego lubię zaglądać do ruder, patrzeć w porzucenia, w rzeczy niszczejące, a kiedyś dla kogoś użyteczne i ważne... Rozpad mnie nie przeraża, jest nieuchronny... Zawsze też mam przed oczami starego Hamsuna, który, patrząc na rozwalającą się stodołę, mawiał: - Oto przyglądam się sobie.

Przed nami zaś wybory. Ja już wiem na kogo zagłosuję. Na najmocniejszego. Bo to ma tylko sens. Bo to pomoże po prostu zamknąć ten przejściowy czas, bo najwyższa pora, by uporać się z ciągle istniejącym podwójnym państwem. Nie jestem miłośnikiem nieco zmęczonej twarzy Trzaskowskiego, nie całkiem to moja bajka, ale ja już od dawna nie głosuję na swoje bajki, patrzę tylko rozsądnie, kto ma największe szanse na przepędzenie zbója, nawet jeśli jest nim taki tam odwirowany i odbarwiony materiał. I nie chce mi się zajmować fantastami, nawet tymi najelokwentniejszymi... Byłoby lepiej, gdyby większość miała podobne podejście i rozstrzygnęła nudnawy wyścig w pierwszej turze, by jakoś ruszyć dalej z większą porządkującą energią...

Podobno Trzaskowski lubi Jamiroquai. Tak więc przynajmniej muzycznie jest jakiś mocny punkt wspólny, bo ja też lubię... No i znowu wypływają coraz bardziej dla mnie czarowne jednak lata dziewięćdziesiąte...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Breiðfjörð