Den kjøttetende hesten, czyli mięsożerny koń. Svalbardzkie historie Sundmana

Dziś pójdę z zimne dalekości, do których czytelniczo powróciłem w trakcie niedawnych upałów. Taka mała ochłoda, przynajmniej w wyobraźni. W Arktyce, która na kartach "Oceanu Lodowatego" Sundmana jest jeszcze taka sama, jak ta, z którą mierzyli się  szczęśliwie i nieszczęśliwie rozmaici śmiałkowie: Barents, Hudson, Franklin, Nansen, Nordenskiöld, Andrée, Amundsen, etc, etc... Bohaterowie, o których losach kiedyś tam się rozczytywałem, w bardzo szczeniackich czasach. Nawet marzyłem o tym, żeby być takim polarnym badaczem, ale jakoś z czasem to przeszło, choć Północ pozostała, przykleiła się do mnie. No i tak częściowo spełnił się i sen o dalekiej Arktyce i Svalbardzie, choć nie był to żaden wyczyn - ot, zwykły rejsowy samolot SAS z Tromsø do Longyearbyen, co poniósł mnie jako zwykłego turystę, który może tam na przykład zjeść najpółnocniejszy obiad, wypłacić gotówkę w najpółnocniejszym bankomacie, posłuchać najpółnocniejszego i najbardziej zimowego jazzu, i chyba też blues'a bardzo jesiennego, takie tam najpółnocniejsze drobiazgi... Chętnie jednak wziąłbym udział w takiej wyprawie jak Sundman, co w szalenie komfortowych warunkach mógł tak bardziej dotknąć trudno dostępnych zakamarków...

Z twórczością Pera Olofa Sundmana (1922 - 1992) zetknąłem się pierwszy raz właśnie przy okazji "Oceanu Lodowatego", który w Polsce ukazał się w 1989 roku. Więc jeszcze w tym czasie, gdy ta Arktyka, jak już wspomniałem, była podobna do tej dawnej... (Powtarzam się, jak Sundman. W takim może stylu napiszę tę notkę...) Nawet budziła nadzieje, bo zaobserwowano wtedy, w 1980 roku, że populacja białych misiów obiecująco się odnawia, że są morsy, które kiedyś omal nie zostały wybite... W książce są echa naukowych dyskusji, ówczesnych, o klimacie, o przewidywaniach - będzie cieplej, zimniej? Ale nikt nie przypuszczał, że dosłownie za chwilę będziemy świadkami katastrofy. Dziś tamten świat niknie na naszych oczach, a ocalałe stworzenia tracą swój dom. Jest cieplej. No i brudniej. Tam, w tej przeszłości zatrzymanej w książce, jest jeszcze czysto, nie ma słowa o plastiku, którego dziś, 40 lat później, jest zatrzęsienie. Nasze siatki i buteleczki po keczupach lądują także na tamtych brzegach. No i jeszcze mikroplastik... Morsy, które dożyły naszych czasów, robią plastikowe kupy... Wtedy to, co leżało na tamtejszych brzegach, nie budziło niepokoju - przyniesione prądami pnie drzew z syberyjskich lasów czy pamiątki po dawnych ekspedycjach, dobrze przechowane, bo wtedy jeszcze Arktyka miała swój jakże powolny czas... Poszarzałe, mające tysiące lat drewno, lekko oskrobane z patyny, jest jakby wczoraj ścięte... Dziś czas przyspieszył. Tam szczególnie to widać...

Ekspedycja lodołamaczem Ymer w 1980 roku była wielką naukową wyprawą, korzystającą z wszelkich ówczesnych nowinek technicznych. Nie przypominała w niczym piekielnie trudnych podróży sprzed wieku, choćby z czasów Nordenskiölda, odkrywcy Przejścia Północno - Wschodniego. (To właśnie tamtą wyprawę uczczono naukową ekspedycją "Ymer'80", która zaczęła się równo sto lat po powrocie Nordenskiölda z udanego rejsu statkiem Vega.) Lodołamacz (isbrytare) Ymer, niespecjalnie urodziwa jednostka miała na swym pokładzie wszystko, co dawało człowiekowi poczucie komfortu i bezpieczeństwa: ciepło, znakomitą kuchnię, świetnie zaopatrzoną kantynę, łazienki, saunę... Słowem warunki hotelowe, choć może bez estetycznego rozmachu, z jakim swego czasu ruszył ku północnym brzegom Kanady sir John Franklin w poszukiwaniu Przejścia  Północno - Zachodniego, którego statki - Erebus i Terror - były, jak pisze Sundman, na swój sposób lepiej wyposażone niż Ymer, bo stały tam mechaniczne organy, na których, kręcąc korbą, można było zagrać pięćdziesiąt kawałków; była też biblioteka z 2400 tomami, a w gun - roomie jadło się na talerzach z najlepszej porcelany sztućcami z prawdziwego srebra i piło z kryształowych kieliszków... Wyprawa Franklina, dzięki liczebności załogi i temu rozmachowi zyskała sławę najtragiczniejszej ekspedycji w historii badań Arktyki. Nie przeżył nikt... Sundman wspomina Franklina przy okazji o wiele skromniejszej arktycznej tragedii, jaką była podróż napowietrzna pana inżyniera Andrée, o której napisał kiedyś doskonałą powieść... Franklin to zdarzenie masowe, okropne, nawet z kanibalizmem w tle, balonowa wyprawa Szweda to kameralna historia, ostatecznie wyjaśniona... (Wyprawa Franklina właściwie ciągle jest badana, dopiero nie tak dawno temu odkryto wraki pokonanych przez lód jego statków... Ciągle ogarnia się tamtą dziewiętnastowieczną makabrę z jej niesamowitymi pamiątkami w postaci idealnie zachowanych dzięki wiecznej zmarzlinie {choć nie tak wiecznej, jak się okazuje} zwłok jej uczestników...) Sundman zestawia te dwa wypadki - bardzo znaną tragedię Andréego, Frænkla i Strindberga i tragedię Franklina, o której nie pamięta się tak powszechnie... Zwłoki uczestników wyprawy balonowej w Svalbardzie na Wyspie Białej znaleźli przypadkowo Norwegowie w 1930 roku, 33 lata po tym, jak śmiałkowie wzbili się w powietrze; w tym samym roku dokonano ważnych odkryć, gdy idzie o wypadek Franklina. Andrée przesłonił jednak całkiem kanadyjskie znaleziska... Erebus i Terror zmiażdżyły zwały spiętrzeń, balon Örnen pokonał lód i szadź. Trzech mężczyzn zmarło na Kvitöya, 129 podczas ekspedycji Franklina. Dlaczego pamiętamy o Andréem, a zapomnieliśmy Franklina? Wytłumaczeniem może być niemożność ogarnięcia rozmiarów tragedii 129 ludzi, to, że śmierć bardziej jest odczuwalna, jeśli dotyczy paru osób. Zmarli nie dają się ani sumować, ani mnożyć, ani dzielić...

Andrée był w pewnym sensie magnesem, tęsknota także, za Północą... Trochę taka dotknięta polarną gorączką dusza. Polityk Sundman jako pisarz objawił się dość późno, by jednak stać się postacią w europejskiej literaturze... Uchodził za takiego prowincjonalistę, bo akcję swych utworów umieszczał często w odległych północnych rejonach Szwecji, choć wybiegał też w świat, jak w przypadku "Ekspedycji", gdzie, pisząc o afrykańskiej wyprawie Stanleya z lat 1887 - 89, krytycznym okiem spojrzał na naszą cywilizację; albo właśnie przy okazji balonowej ekspedycji; albo wędrując do Islandii, w której dzieje się "Opowieść o Såmie", co jest współczesną wersją staroislandzkiej "Hrafnkels saga Freysgoða" - pisząc tę książkę udowodnił, że i dziś można tworzyć w starym, dobrym nordyckim stylu, któremu całkiem po drodze zresztą z "nouveau roman"... Sundman się za bardzo nie mądrzy, opisuje jakąś rzeczywistość, niewyczerpująco, chcąc, byśmy sami sobie wiele mogli dopowiedzieć, jak choćby w przypadku bohaterów powieści "Dwa dni, dwie noce" - ci dwaj faceci, niezbyt fortunnie obsadzeni w życiu, w poszukiwaniu zbiegłego mordercy, w scenerii wczesnej północnej zimy na długo pozostają z czytelnikiem, a właściwie tkwią w nim gdzieś już na stałe... Co ich, do licha, łączy?...

Jak człowiek raz się wybierze na Północ, to zawsze już będzie tęsknić. Sundman zapewnia, że czują tę tęsknotę Norwegowie, co kiedyś pracowali w Svalbardzie, że czują ją Duńczycy, co pracowali kiedyś na Grenlandii... Tam istotnie jest jakiś bakcyl. Zresztą nie trzeba aż tak daleko... Wystarczą choćby i przedsionki: Islandia, norweski Finnmark... Chociaż licho wie, czy człowiek tęskni za życiem odmiennym, jakby oddalonym od szaleństwa naszego świata, czy też za czymś będącym już po drugiej stronie... Halldór Laxness ładnie tak pisał kiedyś w Fegurð himinsins o tym, jak to lodowiec spotyka się z błękitem nieba - tam już właściwie kończą się szczęścia i nieszczęścia, giną pragnienia... 

Ludzi czasem ciągnie na Północ i tam już zostają, osiedlają się. Na Svalbardzie nie jest łatwo. Jak ktoś tam chce mieszkać, to może, byleby nie zawracał głowy - nie ma tam socjalu. Trzeba mieć zajęcie albo po prostu kupę kasy. Nawet dzieci się tam nie rodzą, bo miejscowa służba zdrowia nie ma głowy do takich krotochwil - jak kobieta zajdzie w ciążę, musi z nią się udać do kontynentalnej Norwegii. Kiedy ustalano status Svalbardu, zapisano, że to nie ziemia do zdzierania podatków, te są więc małe, takie tylko na lokalne całkiem sprawy. Dzielni ludzie, co roboty się nie boją, idą jednak w surowości, z jakąś miłością, z żarem tej - jakkolwiek brzmi to trochę banalnie - arktycznej gorączki w duszy...

Zawsze tęskniłem za Hopen - powiedział Svein Brobach. - Nie tylko ze względu na niski podatek. W Bardufoss mam żonę, dzieci i wnuki. Dobrze mi z nimi. Ale teraz znów jestem tutaj. Dlaczego? Mówi się o gorączce polarnej i bakcylu svalbardzkim. Nie mogę tego pojąć. Człowiek jest właściwie stworzony do życia na południu, gdzie palmy, kwiaty i ciepła woda w morzu. Tymczasem znalazłem się na Hopen dobrowolnie! Góry i otoczaki, gdzieniegdzie mokre torfowiska, trochę polarnego maku, deszcz i tåke, wieczny wiatr, a zimą nieustannie dryfujący lód. Sterczę w tym wszystkim, marznę i nie wiem, dlaczego. Zimą praktycznie ocieramy się o śmierć. Ale czy jednocześnie nie jesteśmy blisko życia?...

Sundman pierwszy raz wylądował w Svalbardzie w latach siedemdziesiątych, razem ze szwedzkim reżyserem Janem Troellem, który zdecydował się na ekranizację, szalenie zresztą udaną, z nominacją do Oscara, jego powieści o wyprawie Andrée'go (w tej roli Max von Sydow) i miał okazję znaleźć się w miejscu, gdzie dokonał się ostatni akt tamtej tragedii. Gdy kilka lat potem, kiedy Troell montował już swój film, pisarz dostał propozycję uczestnictwa w wyprawie Ymerem, natychmiast się zgodził, gnany tęsknotą arktyczną. Miał być taką, można powiedzieć, artystyczną częścią ekspedycji, razem z malarzami, wśród których znalazł się m. in. Spanien - Gustav Rudberg. Tak więc po naukowej podróży zostały także, obok fotografii, malowidła no i niewielka książka. Dość specyficzna, ponieważ ultranowoczesna, komfortowa podróż w krainę morsa i białego misia była właściwie pozbawiona jakichś dramatycznych wydarzeń - wszyscy cali i zdrowi, świetnie odżywieni powrócili z wielkiej wyprawy wczesną jesienią do Sztokholmu. Więc do zwięzłych opisów codzienności Ymerowej doszły svalbardzkie historie, bo tam za każdą nazwą kryją się przygody i opowieści o niezwykłych a odważnych ludziach. Śmiałkowie, odkrywcy, łowcy, dziwacy, zjawy, a do tego historia o pewnym koniu z maleńkiej Wyspy Niedźwiedziej... Na Bjørnøya wydobywano kiedyś węgiel w takiej, można powiedzieć, kieszonkowej kopalni. Tam znalazł zatrudnienie konik. To była dziewczynka o imieniu Blakka. Ponieważ znalazła się tam, gdzie się znalazła, do dziś pozostaje chyba najosobliwszą istotą, jaka zamieszkiwała terytorium Svalbardu. Blakka pochodziła z Norwegii, z Rogaland, więc z terenu dość odmiennego od wysepki na Morzu Barentsa. Ale świetnie się zaadaptowała do polarnych warunków. Kopalnia, z której urobek ciągnęła w wózeczku, nazywała się Tunheim. Trafiła tam w 1917 roku. I szybko nauczyła się jeść mięso. W zasadzie jadła tylko surowe mięso w dużych ilościach. Mogła spałaszować do trzech lisów dziennie, wolała jednak jajka i morskie ptaki, które wcinała razem z piórami. Jej daniem podstawowym były surowe ryby... Blakka to być może jedyny mięsożerny koń na świecie. Choć tak naprawdę roślinożerca, bywa, lubi zakąsić też coś mięsnego i, jak się okazuje, może też całkiem zrezygnować z bycia wege... Dni i noce pod gołym niebem świetnie ją zahartowały, miała grubą sierść wilka. Zakochana w ludziach, przy każdej nadarzającej się okazji wkraczała do radiostacji. Dostosowała się do warunków klimatycznych panujących na Bjørnøya i żyła aż do wybuchu II wojny światowej. Pamiętana jest do dziś. Jej portret wisi na ścianie w tamtejszej stacji meteorologicznej. A jej uprząż znajduje się w Muzeum Svalbardu w Longyearbyen... I tu na zdjęciu ona, ta zakochana w ludziach arktyczna klacz:


Mnóstwo takich różnych historyjek przypomina Sundman... Trochę wzruszający powrót, rychły powrót, po którym znów przyszła tęsknota, rychła, jeszcze przed zejściem na ląd w ciepłym Sztokholmie... W 1980 znów znalazł się w obozie Andréego, pośród krajobrazu śmierci... Wybrałem się na mały spacer wzdłuż brzegu i nagle dostrzegłem w piasku jakiś grynszpanowy przedmiot. Był to kawałek ocynowanej miedzianej puszki ze stemplem "Ekspedycja polarna Andrée 1896". Dziwne to uczucie stać na Kvitöya z miedzianą blachą w ręku. Przypuszczalnie tyle tylko zostało z konserw zabranych na wyprawę Andrée'go; część była z aluminium, część z ocynowanej miedzi, wszystkie oznakowane jak wyżej. Podejrzewam, że otworzono ją w r. 1897. Mogła zawierać skondensowane mleko, suszone sproszkowane mięso lub rybę. Potem zainteresował się nią niedźwiedź, wylizał do czysta, rozgryzł i przywlókł bliżej brzegu. ... Nie jestem sentymentalny, szczególnie gdy marznę i łażę w ciężkich gumiakach, ale stojąc w przybrzeżnym żwirze z kawałkiem blachy, o której wiedziałem, że stanowi pozostałość po puszcze konserw, otwartej 83 lata temu przez Andrée'go, Strindberga albo Frænkla, zawładnęło mną silne uczucie, jakby prąd przebiegł od dłoni do rdzenia kręgowego, a stamtąd w dół i w górę, do mózgu.

Może to jakieś nienasycenie każe ludziom tam pozostawać już na stałe... Bo istotnie Północą jakoś trudno się nasycić: zaskakującymi kolorami, niebem, chmurami, zimnem, śniegiem... Jedna z odnóg wyprawy Ymerem, tym działającym do dziś lodołamaczem, który zaskakująco dobrze radził sobie w lodach Arktyki, choć zbudowany został z myślą o kruszeniu lodu na Bałtyku i Zatoce Botnickiej, wiodła do brzegów wschodniej Grenlandii... Tam Per Olof Sundman zanotował: Z górami lodowymi rzecz ma się tak jak z górami Svalbardu i lodowcami: nie można się nimi nasycić i zachować w pamięci. Człowiek stoi na pokładzie albo mostku, patrzy tak długo, jak tylko może, po czym schodzi do kajuty albo świetlicy, na zawsze porzucając wszystko, co widział. Pozostaje jedynie świadomość przeżycia czegoś nieopisanie wspaniałego. Wrażenia wzrokowe zamieniają się w słowa, a słowa nie mają treści...

Właściwie najlepiej byłoby sterczeć nieustannie i się gapić... Gapić się na wyłaniającą się z morza Islandię, albo góry Svalbardu, na ścianę Lofotów (Sundman też je kochał i uwiecznił w uroczych reportażach)...

Podczas każdej wyprawy polarnej obserwuje się takie dziwne zachowanie ptaszków, drobnych wróbli, którym coś podziało się w głowie i które lecą na oślep ku północy, po śmierć. Przysiadają na pokładzie statku, po czym znikają w dali... W przyrodzie dzieją się dziwne rzeczy... Wróble lecą na biegun, koń okrywa się wilczą sierścią i je mięso... W ostatnim dniu podróży, na Bałtyku, na pokładzie Ymera usiadła zięba. Drobiąc weszła do biura kapitana Gunnarssona. Zmęczona, bez protestów pozwoliła umieścić się w pudełku. Usnęła, a chwilę potem zmarła. A G. Nathorst przy okazji ekspedycji polarnej 1899 opisuje podobne zdarzenie. Blisko norweskiego wybrzeża usiadła na decku Antarctika zmęczona jaskółka; drobiąc weszła do szefa, bez protestów pozwoliła się ulokować w czapce. Tam zasnęła, a wkrótce potem była martwa...

Także ludziom przydarzają się takie loty, na Północ, jak tym wspomnianym wróblom... Svalbard - kiedyś mówiono Spetsbergen, ale Norwegowie wrócili do Svalbard, do Svalbarði, nazwy ze staroislandzkich tekstów, która oznacza po prostu "chłodne brzegi"... Podczas szwedzkiej wyprawy Nordenskiölda z lat 1872 - 73 zmarli dwaj jej członkowie. Svan zmarł na szkorbut. Drugim był bosman Snabb. Snabb po prostu poszedł na północ. W 1873 wziął udział w rejsie Nordenskiölda i Palandera z Mosselbukta przez Hinlopenstretet i wokół Nordaustlandet... Panowała gęsta mgła. Nordenskiöld podejrzewając, że brzeg jest całkiem blisko, wysłał Snabba i jednego z marynarzy po drewno na opał. Poszli w złym kierunku. Marynarz zawrócił, uparty Snabb poszedł dalej. (...) Nordenskiöld wraz z  Lapończykiem - uczestnikiem ekspedycji - próbowali iść po śladach Snabba, szybko jednak zgubili je w zadymce. Bosman udał się na północ, gdzie nie było nic innego, prócz zamarzniętego morza, mroku i bieli...

Tak pójść w mrok i biel... Odważne marzenie... Wydaje mi się to od dawna najrozsądniejsze, a nierozsądnie zawsze wracam znad krawędzi... Ciągle oddalam od siebie tę największą przygodę... Wyjść na spotkanie, a nie dać się dopaść... Snabb mi imponuje. 

Tak więc pokrótce dziś o Sundmana historiach Svalbardzkich... O chłodnych brzegach, co dziś niestety stają się coraz cieplejsze i przestają być bezpiecznikiem naszego klimatu... Ilekroć myślę o tym lawinowym topnieniu lodów, pęka mi serce... Na Północy przyspieszył czas. I tracimy coś niebywale cennego... Gdyby Sundman jeszcze żył, pewnie też pękałoby mu serce...

Per Olof Sundman, Ocean Lodowaty, ISKRY, Warszawa 1989.


Komentarze

  1. O tym koniku jeszcze nigdy nie słyszałam. Niesamowita historia.

    Sundman pisze, że na Erebusie i Terrorze „była też biblioteka z 2400 tomami”? A to ciekawe, bo niedawno czytałam „Na zawsze w lodzie. Śladami tragicznej wyprawy Johna Franklina” i tam jest napisane, że na Erebusie upchnięto 1700 książek, a na Terrorze 1200. Czyli razem aż 2900. :)

    W ogóle to na obu okrętach panowała wielka ciasnota, bo większość przestrzeni zajmowały zapasy paliwa i żywności mające wystarczyć aż na trzy lata. Na kajuty i koje brakowało miejsca – wielu członków załogi spało na hamakach rozwieszonych jeden nad drugim w mesie, jedynie Franklin miał względnie dużą kajutę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli mieli jeszcze więcej książek...
    Tak, w tamtych dawnych czasach warunki podczas takich podróży dalekie były od wygody... Nie to co na Ymerze. To prawdziwy pływający wieżowiec z wszelkimi wygodami, z dobrze zaopatrzonym bufetem.:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce