Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Sá sem ekki lifir í skáldskap lifir ekki af hér á jörðinni.

                                      Halldór Laxness, Kristnihald undir jökli


 
W archiwach Morgunblaðið przypadkiem trafiłem na ten zachwycający obrazek sprzed kilku lat. Na tym to przyłapał przyrodę pan Theodór Kr. Þórðarson, policjant z Borgarnes. Wiosenny zmierzch nad Snæfellsjökull. Zdumiewająca gra światła i cieni... Różne obserwowałem tam zorze wieczorne, ale ta ma w sobie coś wyjątkowego. Aż można uwierzyć, że góra ma jakieś tajemne połączenia z Galaktyką i  w ogóle ze wszystkimi nadziemskimi mocami i myślą wszechogarniającą. Niektórzy w to naprawdę wierzą, a te cieniste snopy do nieba tylko mogą w takich przekonaniach rozmarzoną duszę utwierdzić. Snæfell jakby napotkała swe odbicie w przestworzach, z którym nawiązała kontakt... 

Chce się zawołać - parafrazując ks. Twardowskiego - Spieszmy się kochać lodowce, tak szybko znikają... Bez lodowców to się część poezji może zawalić... 

Snæfellsnes to jeden z najbardziej malowniczych rejonów w Islandii, niektórzy nawet mówią, że to taka Islandia w pigułce, ze względu na pejzaż i duchy, coraz więcej więc i tam turystów, co nieco rzecz całą rozdziewicza i banalizuje, jak Alpy czy Tatry niestety, ale i stety, choćby z powodów merkantylnych... Jest tam trochę takich wizytówek, które lubią sobie ludzie cykać na pamiątkę: a to wielce charakterystyczną górę Kirkjufell; a to  położoną w pobliżu Stykkishólmur Helgafell - górkę z deka magiczną, przy pomocy której można przekonać bogów, że warci jesteśmy tego, by spełniać nasze życzenia - w tym celu trzeba tylko, zachowując absolutne milczenie, wejść na nią łagodniejszą stroną i zejść tą już stromą, co, rzecz jasna, proste takie nie jest; a to kamień upamiętniający Guðrún, bohaterkę Sagi o Laxardalczykach, tę słynną postać kobiety niosącej zgubę (ach, te damsko - męskie sprawy - historie mroczne i brutalizujące obyczaje); a to Arnastapi, gdzie pilnuje całej tej malowniczej sprawy Barður Snæfellsás w swej kamiennej odsłonie; i wreszcie sam Lodowiec jak przewrócona do góry dnem waza na zupę...

O Lodowcu napisał kiedyś Laxness: O jasnowidzach mówi się często, że ich dusze opuszczają ciało. Coś takiego nigdy nie zdarza się Lodowcowi. Zdarza się natomiast, że opuszcza go ciało, pozostawiając samą duszę otoczoną powietrzem. (...) O pewnych porach dnia w szczególnym oświetleniu, skąpany w złotym, intensywnym blasku, Lodowiec sprawia wrażenie uduchowionego, w porównaniu z nim wszystko staje się nędzne. Wydaje się wówczas, jakby nie miał już nic wspólnego z ziemią, lecz należał do jonosfery. A może zaczarowany baran, którego widział Tora - tłuczek, to był właśnie Lodowiec? Zadziwiająca góra. Nocą, kiedy słońce kryje się za górami, sylwetka jego uspokaja się. Lodowiec wypoczywa w sobie, a razem z jego oddechem płynie do ludzi i zwierząt słowo "nigdy", a może "zawsze". Komm, süßer Tod...

Pojawiła się już tu panna Tora - tłuczek, szalona cukierniczka, co widziała złotego barana... Nic więcej w jej życiu się nie wydarzyło i nigdy nie ugościłaby ani biskupa, ani nawet jego skromnego wysłannika halibutem czy inną rybą... A pod Lodowiec został wysłany z Reykjaviku delegat biskupa, bo biskup chciał wiedzieć, co za hece dzieją się w jednej z parafii... Podobno pastor żyje z babą na kocią łapę, żona od niego zwiała, ludzi nie chowa się w poświęconej ziemi, pod kościołem stoi jakaś nielegalna chałupa, jakiś bungalow, kościół sam w rozsypce (jak się okazało w rozkosznej, rozbrajającej), a duszpasterz - panteista reperuje bezużyteczne prymusy, stare zamki, dłubie przy stale bankrutujących chłodniach i kuje konie w okolicznych gospodarstwach zamiast nauczać swoje owieczki... Delegat biskupa, "Debi" (czy w oryginale Umbi "umbodsmaður biskups") - jak sam o sobie mówił - taki współczesny osioł, rodzaj przeciętnego magistra, w sam raz się nadał do tej misji, bez jeszcze jakoś szczególnie wyrobionego zdania o czymkolwiek... Już na początku odkrył jednak, że nie łatwo będzie zachować zimną krew obserwatora, bo ni mniej, ni więcej znalazł się wśród malowniczych wariatów... Niemal nic normalnego do jedzenia - na początek tylko cukiernicza orgia Tory - tłuczek i hektolitry kawy, a na deser niedorzeczne opowieści. Tora z baranem, do tego Przewodniczący Rady Kościelnej... Potem jeszcze pastor Jón Prímus - złota rączka, który przynajmniej miał coś rozsądniejszego do jedzenia niż ciastka, babki, torty czy wafelki Prince - Polo, bo to i chleb z masłem, i halibut, a nawet rekin, co już tak był stary, że nawet nie śmierdział; no i budziciele życia, którym łatwiej jednak przychodziło uśmiercanie, naturalnie z miłości, Wędkarz, co skitrał na lodowcu rybę, w którą ktoś miał być zaklęty, poeta z dwunastotonową ciężarówką, wesoła wdówka, koniarz - gapa, wreszcie ta kobieta, oczekiwana... i manowce...

Już na samym wstępie Debi przekonał się, że wizyta jego będzie miała chaotyczny charakter, mówiąc najdelikatniej: Przeglądam notatki i podaję w streszczeniu: zapytałem o życie parafialne i o kościół, w odpowiedzi usłyszałem o karmieniu śnieguł i kuciu koni. Spytałem o podejrzane transporty, jakieś pogrzeby na Lodowcu, opowiedziano mi o zwłokach, które powstały nago i piekły chleb dla swoich grabarzy. W sprawie stanu cywilnego proboszcza usłyszałem opowieść o hiszpańskiej szlachciance, która była karmiona piersią, dopóki chłopcy spod Lodowca nie zrobili jej dziecka. Interesujące odpowiedzi, ale niezbyt precyzyjne, jeśli zważy się pytania, które usiłowałem zadać. Ludziom z Ministerstwa Wyznań niełatwo będzie połapać się w tym wszystkim...

To był dopiero początek. Wśród osobliwych poetów. Kierowca przyziemny tworzył poematy o palisandrze. Wędkarz nie godził się na dzieło stworzenia, w którym występuje śmierć i chciał naprawić świat w pewnym zakresie, odwołując się do lodowcowych mocy... Kiedyś u Verne'a Otto Lidenbrock zszedł do wnętrza ziemi przez Snæfell ku fantastycznościom, z których wyrzucony został na powierzchnię na Stromboli, Wedkarz zaś i jego kolorowa zgraja mieli się stamtąd łączyć z kosmicznymi siłami, chociaż sam za wiele się nie pokontaktował, bo zaraz szlag go trafił... Czyżby zmartwychwstanie? Wskrzeszanie umarłych? Kościół się zaniepokoił. Bo te cuda już się zdarzyły, i dość... I żeby tak gdzieś obok, pokątnie, bez wiedzy stosownych władz? I co z żoną pastora? Uciekła, jakaś kosmopolitka, burdelmama, święta i szwaczka, w kilku miejscach naraz, albo w żadnym, żywa i nieżywa... Úa... Jest śmiesznie, surrealistycznie, jest bardzo po islandzku, i w stylu takiej dokumentalnej prozy, a trochę w postaci teatralnej sztuki... I w tym absurdzie pewne nauki, szczególnie rozsądne w przypadku pastora, który uważał, że na świecie będzie tak, jak się ludzie po prostu umówią... A najlepiej być w tym szczerze wierzącym w poezję... Bo - jak uważa - kto nie żyje w poezji, ten nie przeżyje na tym świecie... Właściwie wszystko jedno, w co się wierzy. Pastor odnalazł lilie, lodowiec, konie i śnieguły, trzmiele i mniszki...

W zasadzie wszystko jest bajką. Zależy tylko jaką wybierzemy... Życie to wicher i może taki malutki biskupi wysłannik to ten materiał, który okazać się może najmocniejszy...

Pastor Prímus opowiada: W czasach szkolnych dyskutowaliśmy czasami zagadnienie, czy Bóg jest w stanie stworzyć tak ciężki kamień, którego sam nie mógłby podnieść. Często wydaje mi się, że wszechmoc przypomina śniegułę, przeciwko której sprzysięgły się wszystkie siły pogody. Ten ptaszek nie waży więcej niż znaczek pocztowy. Mimo to wichura nie może go zdmuchnąć, kiedy podczas największej burzy siedzi w pustym polu. Czy przyglądał się pan kiedy głowie tego ptaszka? Śnieguła zwraca swą kruchą główkę w kierunku burzy, dziób opuszcza ku ziemi, mocno przyciska skrzydełka do ciała, tylko ogonek jej sterczy. Burza nie może jej pochwycić i rozszczepia się na niej. Nawet najgwałtowniejsze podmuchy nie są jej w stanie poruszyć. Tam, gdzie stoi, jest cisza. Ani jedno piórko jej nie drgnie...

Życie też jak wodospad. W taki - w metaforycznym sensie -  wpadł oszołomiony Debi... Wyrzuciło go na bagnie, a gonił go dobywający się z nie wiedzieć czyjego w końcu gardła śmiech... Wypada tylko wierzyć, że postąpił potem jak ten koń, któremu się coś podobnego przydarzyło... Ja sobie myślę, że i sam jakoś tak tą drogą poszedłem...

Oddajmy znów głos pastorowi: Kilka lat temu z wodospadu Goðafoss spadł koń. Woda wyrzuciła go żywego na skałę w dole rzeki, gdzie potem stał przez całą dobę. Konisko stało nieruchomo z opuszczoną głową pod tym straszliwym wodospadem, który go zrzucił. Może próbował sobie przypomnieć, co to właściwie jest życie, albo zastanawiał się, w jakim celu został stworzony świat. Sprawiał wrażenie, jakby nie miał zamiaru nigdy więcej pójść na łąkę. W końcu jednak wydostał się na brzeg i zaczął skubać trawę.

Drobne radości. Gdy pierwsza mewa, cieszę się na wiosnę. Mały kwiatuszek zwiastuje lato, choć musi umrzeć jesienią, to zapowiedź ciszy - wszystko wreszcie milknie, za wyjątkiem kotłów do pędzenia samogonu... I licho wie, jak się wszystko skończy... W każdym razie może za wiele nie trzeba pouczać, i wymagać, bo to tylko wskazuje drogę, zwykle tę w przeciwnym kierunku, z czego tylko nieszczęścia...

Życie jako wędrówka do lodowca, gdzie dziwów moc, śmiechu i grozy, wędrówka, która nie wiadomo gdzie się zakończy. Jak porwanie przez wodospad, który nie wiadomo, co z nami pocznie... Jak się uda z tego wywinąć, z wirów, z wichrów, to można wreszcie już tak z daleka popatrzeć... Już tylko piękno... I gdzieś w głowie rzeczywiście może zabrzmieć... Komm, süßer Tod, komm, selge Ruh!... Taka tęsknota, na jakieś kiedyś, z wiarą, że wreszcie uda się zrzucić ciężar, bo kolory takie obiecujące, a pięknu lubimy dobrości przypisywać, z uporem, bo gdzieś przecież... Przed oczami jakby kusząca kurtyna, za którą chciałoby się zajrzeć... Ciekawość życia, ciekawość śmierci...:)

Zatem trochę było Laxnessiady... I jeszcze trochę pewnie będzie...

Teraz jeszcze trochę z płyty z muzyką z przedstawienia "Kristnihald undir jökli". Quarashi. Tym razem "Prímus":


Halldór Laxness, Duszpasterstwo koło Lodowca, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1978

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Jonas Lie. Eliasz i draug

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć