Jonas Lie. Eliasz i draug

 

Może dziś coś o duchach. Groźnych duchach. Takich jak draug, co grasuje sobie po skandynawskich wybrzeżach. Zwykle to upiór - duch topielca. Straszy na lądzie i na wodzie. Czasem błąka się koło wyrzuconych na brzeg szczątków, a czasem buja się na falach, sterując jakąś ponurą łajbą. Brzydko pachnie, jest właściwie żywym trupem, czasem chętnym do walki z człowiekiem. Może zwiastować złe rzeczy: niepogodę, śmierć... Daje się go pokonać, ale trzeba się strzec, by nie rzucił jakiejś klątwy, jak to się przydarzyło Grettirowi z islandzkiej sagi. Bohater ten miał doświadczenie jeśli idzie o upiory, ale draug narobił mu szkody, bo nim ostatecznie sczezł, ostatnim śmierdzącym tchnieniem zapowiedział mu, że nigdy już w ciemnościach nie zazna spokoju, nękany bowiem będzie przez wszelkie możliwe straszydła... Nie, nie, stare skandynawskie duchy to żadne zwiewne białe damy, to mało sympatyczne i niebezpieczne istoty. Są jak straszne wyobrażenia o śmierci, która przecież czyhała wszędzie. Rybak ruszający na łowiska nigdy nie był pewien, czy nie porwie go żywioł. A w dawnych czasach igrało się z nim w ledwie łupinach... A od wyrzuconego na brzeg topielca do straszącej zjawy tylko krok... Człowiek zawsze wymyślał sobie horrory, w czym pomagały mu przywidzenia, o które na Północy nie tak trudno...

Więc niech będzie rybak z draugiem. Od Jonasa Lie... Jonas Lie (1833 - 1908), jeden z norweskiej "wielkiej czwórki", obok Bjørnsona, Ibsena i Kiellanda. Płodna i ciekawa postać, taki trochę literacki dr Jekyll i pan Hyde. Z jednej strony realista, piszący ciekawe powieści a to o sytuacji dziewcząt i kobiet w swoich czasach, a to takie obyczajowe żywe obrazy ze sfer urzędniczych i kupieckich (czym wywarł wpływ choćby na Tomasza Manna, zachęcając go do stworzenia "Buddenbrooków") do tego dorobku zaś dochodzi jeszcze sporo tekstów o tematyce marynistycznej, a z drugiej strony pełne tajemnic opisy norweskiej dalekiej północy, historie o upiorach, żywych trupach, trollach, olbrzymach, karłach... Z wykształcenia był prawnikiem, praktykował czas jakiś jako adwokat w Kongsvinger, handlował tam też drzewem i koncertowo przy swych spekulacjach zbankrutował... Przyszedł wreszcie czas na całkowite poświęcenie się literaturze. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził na północy kraju, m. in. w Tromsø, i chętnie tam też w swych opowieściach powracał, bo to urzekający świat, choć i dobry dla upiorów, jakże dobry!... A zmarł Lie na południowych krańcach Norwegii, w Stavern...

Dziś taki obrazek z północy, z Helgelandu: 

Jonas Lie

"Eliasz i draug"

 W Kvalholm w Helgelandzie żyli kiedyś Eliasz i żona jego, Karen. Tam właśnie własnym wysiłkiem pobudowali sobie skromną chatkę. On całymi dniami tyrał na to w rybołówstwie, wypływając jako najemnik na wody wokół Lofotów, ona zaś służyła kiedyś na plebanii w Alstahaug.

 Bez wątpienia małe, samotne Kvalholm było miejscem nawiedzonym. W każdym razie żona Eliasza dobrze o tym wiedziała, bo gdy tylko jej mąż był z dala od domu, ciągle słyszała rozmaite hałasy i przerażające wołania, które z całą pewnością niczego dobrego nie obwieszczały. A kiedyś nawet coś przeczuwała, obecność czegoś groźnego. Było to przy zbiórce siana na zimę dla tych paru owiec, jakie posiadali, na łące na zboczu wzgórza. Wyraźnie słyszała jakieś dziwne głosy płynące z plaży u stóp wzniesienia, na którym właśnie się znajdowała. Ale nie miała odwagi, by spojrzeć w tamtym kierunku.

 Każdego roku w ich chatce pojawiało się dziecko. Nie był to jednak wielki kłopot, bo nie dość że oboje byli bardzo pracowici, to jeszcze cechowali się nie lada oszczędnością. Tak więc gdy minęło siedem lat, sześć nowych istnień zaludniało ich okolicę. A jeszcze na dodatek tej właśnie jesieni, kiedy ich przychówek wzrósł do sześciu istot, Eliasz na tyle już finansowo okrzepł, że mógł pozwolić sobie na kupno własnej łodzi. I tak to seksæring, piękna sześciowiosłowa jednostka miała stać się częścią jego dobytku.

 Razu pewnego wybrał się Eliasz na marzycielską przechadzkę brzegiem morza. Szedł zbrojny w harpun na halibuty i snuł plany na przyszłość. Naraz coś szczęśliwego posiadacza rybackiej łodzi wybiło z rozmyślań. Cóż to? Jakby ogromna foka wylegiwała się na słońcu, oparta o skałę, na którą się  właśnie był wspiął. Zaskoczony człowiek - zaskoczona foka. I w tym zaskoczeniu, gdy brakło czasu na namysł, cisnął harpunem, tak że jego grot utkwił w karku napotkanego monstrum.

 Foka poderwała się z miejsca i najdosłowniej zaczęła rosnąć w oczach. Potworna kreatura, wielka, wysoka jak maszt uniosła się naprzeciw Eliasza, patrząc na niego złowrogo przekrwionymi oczami i szczerząc koszmarne zęby w ogromnej paszczy. Rybak przeraził się tego widoku, od którego doprawdy można było  paść trupem.

 Omal nie postradał wtedy zmysłów. Szczęśliwie jednak owo straszydło wycofało się szybko do morza, gdzie wokół jego ciała woda zaraz zapieniła się krwawo. Eliasz też się nie ociągał i czym prędzej umknął stamtąd, pędząc co sił w nogach.

 Ale jeszcze tego samego dnia, pod wieczór, w miejscu lądowania łodzi w Kvalviken natknął się na drzewce swego harpuna, drzewce z odłamanym grotem.

 Starał się o wszystkim zapomnieć. Zajęty był wszak czymś innym, prawdziwie ważnym. Przecie kupił coś cennego! Tak, jeszcze zanim stała się jego własnością, przez całe lato wznosił dla niej szopę. A oto w niej teraz seksæring - owa upragniona łódź!

 Trudno mu było zasnąć w nocy. W głowie miał tylko swoją sześciowiosłówkę. Myślał, jak by tu o nią lepiej zadbać. Może, by była stabilniejsza, trzeba by dodać jeszcze drewniane podpory, po jednej z każdej strony...

 Tak, nowy zakup naprawdę go uszczęśliwił, tedy, nie mogąc wyleżeć w łóżku, wziął latarnię i powędrował do szopy.

 Stał w niej i przepełniony dumą przyglądał się łodzi w migotliwym świetle latarni. Jednak we wnętrzu było jeszcze coś, tak,  tam, w kącie, gdzie piętrzył się stos pozwijanych sieci, stała postać o foczej mordzie, która szczerzyła przerażające zęby, a groźna paszcza jej stawała się coraz to większa i większa, przepastna niezmiernie. Szczerzyła się, a zaraz potem pomknęła przez drzwi. Gdy znikała, na moment znalazła się w kręgu światła i wtedy dojrzał wystający z jej karku grot harpuna.

 Łatwo dodał dwa do dwóch. To ono, to to stworzenie, które spotkał na brzegu morza i które ugodził harpunem. Bardziej jednak troszczył się teraz o łódź niż o własne bezpieczeństwo, tak więc pozostał na swym posterunku, by mieć swój wspaniały nabytek na oku. Rano znalazła go tam żona. Spał słodko przy zapalonej latarni.

 Pewnego styczniowego poranka, gdy Eliasz swoją łodzią wraz z dwoma innymi mężczyznami wypłynął na łowiska, usłyszał w ciemności głos, który szedł od niewielkiej wyspy u wejścia do zatoki. Ktoś śmiał się szyderczo i groził: - Strzeż się, gdy przyjdzie czas na fembøring.

 Do tego momentu upłynęło trochę lat. Lecz wreszcie nadeszła stosowna pora, jesień, kiedy jego syn Bernt ukończył szesnaście lat. Wtedy Eliasz nabrał przekonania, że stać go na coś więcej, na pokaźniejszą łódź. Udał się więc z całą rodziną do Ranen, by seksæring na fembøring właśnie zamienić, gotówką wyrównując różnicę w cenie. W domu została tylko młódka z Finnmarku, dziewczyna dopiero co po konfirmacji, którą niedawno przyjęli do siebie na służbę.

 Miał już coś upatrzonego, rzeczony fembøring, jednostkę na pięcioosobową załogę. Była u najlepszego szkutnika w okolicy, już właśnie ukończona i nasmołowana dobrze. Kawał łodzi, a budowniczy zapewnił na dodatek, że będzie najświetniejszą w całym Ranen, jeśli tylko jej właściciel nie będzie przy niej majstrował. Może nad linią zanurzenia nie prezentowała się znakomicie, jednak - do licha - była to dobra łódź. Za złożoną obietnicę, że niczego nie będzie w niej udoskonalać, wziął ją po okazyjnej cenie.

 Czas już było odpływać, jednak zanim to nastąpiło, rzecz trzeba było uczcić i obciążyć łódź jakimiś specjalnymi dobrami. Wszak Boże Narodzenie za pasem, wypadało więc zaopatrzyć się w coś wyjątkowego. Nakupili tedy przysmaków, a także zabrali na pokład beczułkę gorzałki. Było zatem czym wznieść toast; pokrzepił się on, pokrzepiła żona, a i Bernt dostał kropelkę.

 Wypłynęli. Bernt zajął miejsce przy halsie; matka i pomagający jej drugi najstarszy syn chwycili za liny; Eliasz usiadł przy rumplu; dwójka młodszych braci zaś miała czuwać w gotowości z czerpakami, by wybierać wodę.

 Mieli sporo mil do pokonania, była więc okazja, by dobrze sprawdzić łódź na otwartych wodach. I łódź szybko stanęła do solidnego egzaminu, zaraz zerwał się bowiem mocny wiatr.

 Okazało się, że dobry poczynił zakup. Łódź śmigała na fali, wręcz jakby unosiła się w powietrzu, rzekłbyś - istna mewa. I niemal nic nie przelewało się przez burty.

 Pod szeroko rozpostartym żaglem. Na innej tego typu łodzi byłoby to może w tych warunkach zbyt ryzykowne. Ale ta sztuka była wyjątkowa i aż kusiło, by dodać jeszcze płótna...

 Raptem ujrzał, że nie tak daleko od nich jest podobna łódź, tak jak jego płynąca na czterech refach. Dziwne. Szli tym samym kursem. Ale jak mógł ich wcześniej nie widzieć? Zupełnie jakby tamten fembøring nagle wynurzył się z głębin. Czyżby tamci mieli ochotę na małe regaty? Tak, chętnie by jeszcze dodał Eliasz żagla. Śmigał jak strzała, mijając przylądki, wyspy i niewielkie szkiery. Ach, nigdy wcześniej nie żeglował wspanialej. Najlepsza łódź na Ranen.

 Tymczasem pogoda pogarszała się i mieli przed sobą podróż na nie lada wzburzonych wodach. A tamci? Tamci dziobem byli już na wysokości, na której przy żaglu siedział Bernt. A potem nagle odpłynęli, ale tylko po to, by zjawić się znowu, tym razem przy rufie, od zawietrznej.

 Mrok pogłębiał się. A obie łodzie płynęły teraz obok siebie, tak blisko, że wystarczyło przerzucić pomost, by przejść z jednej na drugą.

 Burta w burtę. Powinien był zrefować żagiel, jednak kusił go wyścig. Czekał na ruchy na sąsiedniej łodzi.

 Od czasu do czasu pociągali z beczułki, by nieco się rozgrzać pośród tej lodowatej wilgoci.

 A oto fosforescencja morza. Rozmigotane tajemniczo fale. Niesamowite, jasne światło rozjarzyło się wokół łodzi Eliasza, która zdawała się być niczym pług, spod którego lemiesza rozchodzą się pełne osobliwych ogników skiby. W świetle tym dostrzegał szczegóły na sąsiedniej łodzi, odbijało się od kausz, widział w nim też sylwetki członków załogi, choć - ponieważ byli po nawietrznej - stali odwróceni doń plecami, więc nie mógł się przekonać, z kim w istocie miał do czynienia. Nadto nieco przez przechył uniesiona burta częściowo ich jeszcze zasłaniała. Na głowach mieli zydwestki.

 Naraz uderzyła w nich ogromna fala. Chwilę wcześniej widział był Eliasz, jak zbliża się ku dziobowi spieniona góra wody, od strony, gdzie siedział Bernt. Masa wody runęła na łódź omal jej nie przewracając. Wszystko pod nimi zadygotało, łódź jednak szybko wróciła do równowagi i płynęła dalej obranym kursem. Kiedy to wszystko się działo, Eliasz miał wrażenie, że słyszał przy tym jakiś przerażający krzyk niosący się z sąsiedniej łodzi. A gdy było już po wszystkim, usłyszał żonę kurczowo trzymającą się liny: - O Boże, Eliaszu! Morze porwało Martę i Nilsa! - Dwójkę najmłodszych, znajdujących się w chwili zdarzenia tuż obok Bernta, dziewięcioletnią dziewczynkę i siedmioletniego chłopca.

 Eliasz mógł na to tylko odkrzyknąć: - Nie puszczaj liny, bo stracisz jeszcze więcej.

 Jednak trzeba było zrefować żagiel, bo burza wzmagała się. Bardziej i bardziej pomniejszano jego powierzchnię. Choć Eliasz wahał się ciągle, na ile jest to konieczne, bo przecież bez żagla nie wyrwą się szybko z tej okropnej kipieli.

Żagiel zdawał się osiągać już kres wytrzymałości. Morze burzyło się wokół jak oszalałe i pluło pianą w ich twarze. Bernt i Anton, który wcześniej wspierał matkę, czepili się teraz rei. Czy żagiel wytrzyma?

 Osobliwe. Towarzysząca im łódź na jakiś czas zniknęła, ale zaraz znów się pojawiła, a to, co działo się na niej, było jakby lustrzanym odbiciem ich sytuacji.

 Coś podejrzanego było w tamtej załodze. Ci dwaj, co tak samo uczepieni byli rei, których twarze widział przez moment pośród tej dziwnej, jaśniejącej piany, nie wyglądali na żywych ludzi. Przecież to trupie oblicza! Milczące trupy!

 Znów od bakburty szła fala. Ogromna, z przecinającą ciemności spienioną grzywą. Łódź została odpowiednio ustawiona, na tak dużym żaglu, jak to tylko było możliwe, aby nabrać dobrej prędkości do pokonania tej wodnej przeszkody. Po raz kolejny morze zaatakowało, po raz kolejny łódź  omal się nie wywróciła. A kiedy minęło najgorsze, nie było już żony, ani Anton nie czepiał się rei. Oboje wypadli za burtę.

 Eliaszowi zdawało się, że słyszy ten sam paskudny wrzask, tak jak poprzednio, a jednocześnie jego uszy wychwyciły wołania jego żony. Słyszał wyraźnie, że krzyczała jego imię.

- Na Jezusa! - powiedział tylko.

Początkowo chciał za nią skoczyć. Ale przecież jeszcze nie wszystko stracone. Byli wszak Bernt i dwóch pozostałych synów, dwunasto - i trzynastolatek. Woda ich uniosła, chciała porwać, ale tylko ich przerzuciła na rufę.

 Bernt stał przy rei. Reszta pomagała, ile mogła. Rumpel tkwił w żelaznym uścisku ręki Eliasza. Ale już nie miał czucia w palcach.

 Także teraz tamta łódź zniknęła. I na powrót się pojawiła. Wielka postać siedziała na rufie, w tym samym miejscu, co Eliasz u siebie. Odwróciła się plecami. Ten grot, który z nich wystawał, Eliasz znał doskonale. Wszystko było już jasne. To draug sterował tamtą łodzią, to on prowadził go na zatracenie. Pisany mu ostatni rejs. Bo ten, kto widzi drauga na morzu, jest człowiekiem skazanym na śmierć. Nic nie powiedział. Polecił tylko ich dusze Bogu. Po cichu. Bo nie chciał, by reszta straciła otuchę.

 Powietrze aż zgęstniało od śniegu. Do świtu się nie wydostaną z opresji. Niezawodnie zeszli z kursu. Chłopcy skarżyli się na wilgoć i zimno. Nic na to jednak nie można było poradzić.

 Pałał żądzą zemsty. Żeby tak zatopić tamtą cholerną łódź. Tak by ocalić życie chłopców. Jeśli był w stanie trafić harpunem, może tym razem uda się nożem lub hakiem. Chętnie odda życie, byle tylko dobić tamtego. Okrutnik odebrał mu najdroższą osobę, a chce jeszcze i jeszcze...

 Czyżby brzeg był blisko, czyżby szarpani byli falami przyboju? Nie, rano, gdzieś między trzecią i czwartą, płynęli dalej na otwarte morze. A tamto to nie brzeg. To mknęła ku nim ściana wody, a towarzyszył jej znany mu już potworny ryk.

- Teraz twój fembøring pokaże dno!

- W imię Jezusa! Łapcie za opaski przy dulkach, z całej siły, nie puszczajcie, aż nie znajdziecie się nad wodą!

 Starszego syna posłał do Bernta, młodszego zaś trzymał blisko siebie. Ukradkiem pogłaskał go po policzku i upewnił się, czy chłopiec odpowiednio trzyma za pleciony uchwyt.

Dziób łodzi coraz mocniej się unosił. Więcej i więcej. Aż wreszcie łódź runęła i położyła się na wodzie kilem do góry. Eliasz, Bernt i dwunastoletni Martin trzymali się mocno. Ale trzeci brat przepadł.

 Teraz najważniejszą rzeczą było przeciąć z jednej strony wantę, by przyciągnąć i położyć obok kadłuba maszt, ograniczając w ten sposób bujanie się wywróconej łodzi. A potem trzeba było wejść na kadłub i odkorkować go, aby jeszcze bardziej wszystko ustabilizować.

 Po ciężkich walkach powidło się, tak że Eliasz, który jako pierwszy wspiął się na wywrócony kadłub, mógł teraz wciągnąć nań przemoczonych chłopców.

 Trwali tak i trwali w ciemnościach, kurczowo czepiając się wywróconej łodzi rękami i kolanami. Raz po raz uderzały w nich lodowate fale.

 Po kilku godzinach jednak z sił całkiem opadł Martin, synek, którego cały czas ojciec usiłował podtrzymywać na duchu i zachęcać do walki. Lecz nie wytrzymał, i zmarł wycieńczony i przemarznięty. Jego ciało osunęło się do wody.

 Próbowali wzywać pomocy, wołać, lecz doskonale wiedzieli, że próżne to były wysiłki.

 Siedzieli we dwóch na kołyszącym się kadłubie. Eliasz wyznał Berntowi, że w swoje ocalenie nie wierzy, że zaraz sam pójdzie śladem jego matki. A jednocześnie zapewnił syna, że ten ocaleje, jeśli tylko zachowa się mężnie.

 Opowiedział mu o draugu, o tym, jak spotkał go na brzegu morza i ugodził harpunem, o tym, jak teraz potwór się mści, i nie spocznie, póki jego samego, Eliasza, nie wykończy.

 Była prawie dziewiąta, kiedy zaczęło świtać.

 Eliasz mocował się z zapiętą kurtką, sięgnął do kamizelki, porwał guziki, by jak najszybciej wyswobodzić spod ubrania srebrny zegarek na mosiężnym łańcuszku. Podał go synowi.

 Przez chwilę siedział nieruchomo, a gdy się rozjaśniło, Bernt dostrzegł śmiertelną bladość na twarzy ojca. Kosmyki włosów oblepiały mu czoło, ręce zaś miał niemal odarte ze skóry. Wyglądał już jak martwy.

 Bez wątpienia dobiegał swego kresu, choć Bernt starał się z całych sił, by jakoś zatrzymać go przy życiu. Tyle że Eliasz zrezygnował z dalszej walki. Dał znak, że to już koniec: - Myśl teraz o sobie, Bernt. Trzymaj się. W imię Jezusa, ja podążam już śladem twojej matki. - Plecami opadł na wodę, i zniknął.

 Ze spokojem morza powraca powoli spokój i nadzieja w człowieku uwięzionym na wywróconym kadłubie.

 Ze światłem nadziei było coraz więcej i łatwiej można było znieść swoje położenie, tym bardziej, że oczom Bernta ukazały się znajome brzegi. Tak, dryfował tuż przed domem na Kvalholm.

 Zaczął wzywać pomocy, z całych sił, licząc jednocześnie, że uda się jakoś złapać korzystny prąd, który mógłby przepchnąć go w stronę lądu, tam, gdzie obok cypla przełamywały się fale, za którym woda była już zupełnie spokojna.

 Podchodził bliżej i bliżej, aż płynący obok maszt zaczął ocierać się o skały. Dobił wreszcie do szkieru i choć był skrajnie wyczerpany, zdołał jeszcze ostatkiem sił ruszyć zdrętwiałymi kończynami, by wdrapać się na skałę i przyciągnąć maszt, by za jego pomocą prowizorycznie zacumować wrak.

 Dziewczyna z Finnmarku, ta, którą zostawili samą w domu, przez dłuższy czas miała wrażenie, że ktoś gdzieś wzywa pomocy. A kiedy wołania ucichły, poszła się rozejrzeć. Wspięła się na wzgórze, a stamtąd zobaczyła przy wystającej z wody skale wywrócony fembøring. Wrak raz za razem uderzał w brzeg szkieru, a obok niego siedział Bernt. Natychmiast pobiegła do szopy po starą wiosłową łódkę i prędko ruszyła z pomocą.

 Bernt przechorował całą zimę otoczony troskliwą opieką młódki z Finnmarku. Rzecz jasna nie mogło być mowy o wyruszeniu na żadne łowiska.

 Gadali ludzie, że Bernt po tym wszystkim, co go spotkało, stał się jakiś dziwny.

 Ani myślał już o otwartym morzu. Ono tylko wywoływało w nim paniczny strach.

 Ożenił się z ową dziewczyną z Finnmarku i razem z nią przeniósł się do Malangen, gdzie wykarczował dla nich ziemię pod gospodarstwo. Powiadają, że dobrze im się tam powodzi.

    przełożył Kiljan Halldórsson

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce