Pleban spod Giewontu



 

Niezadługo, bo w lipcu, minie 130 rocznica śmierci księdza Józefa Stolarczyka, tej niezwykle barwnej, legendowej postaci zakopiańskiej. Można w pewnym sensie uznać, że Zakopane szczęście miało, że taki tam się uwodzicielski apostoł objawił: mądry, sprytny, robotny, postawny, co dobrze wiedział, że góralska dusza to nie byle patyk, co się na kolanie da złamać... Przybył kiedyś, w czterdziestych latach XIX wieku na kraniec świata, co się dość prędko przemienił w tegoż pępek... Jak pisze w posłowiu swej pracy o Stolarczyku Maciej Pinkwart: "Cokolwiek byśmy o nim powiedzieli, nowego czy starego, musimy być świadomi, że to właśnie ksiądz Józef spod Giewontu - jak lubił się podpisywać - pierwszy przetarł drogę, którą poszli potem Eljasz i Chałubiński, Witkiewicz i Zamoyski, Chramiec i Brzega, Zaruski i Chmielowski, a za nimi także my wszyscy, którzy nie wyobrażamy sobie choć raz w życiu nie spojrzeć Giewontowi prosto w twarz"....

Na Tatry spoglądał jeszcze jako dzieciak ze swej rodzinnej wsi Wysoka koło Jordanowa. Z ówczesnych bied galicyjskich, w których został zrodzony w 1816 roku, w owym dziwnym czasie, kiedy to lichy porządek ziemski zakłócił indonezyjski wulkan Tambora, sprawiając, że przednówek przedłużył się do jesieni, że niebo zabarwiło się malowniczo a złowrogo i że po świecie posypały się kolorowe śniegi... Tam, gdzie piszczała bieda, tym bardziej rozlegał się jej pisk... Bieda, bieda... Wtedy, by od nędznego losu jakoś uciec, najlepiej było pójść na księdza. To była najlepsza obrona przed morderczą robotą, ożenkiem i wynikającymi zeń nędzami. I tak to niejednego chłopca ocaliła sukienka. Stolarczyk zdołał się dobrze wykształcić - trochę pobierając nauki u nas, trochę po węgierskiej stronie, wiedząc co to biedowanie wsiowego studenciaka. Pojętny był to chłopak, opanował kilka języków, niezłe uzyskał noty... I zaczął w końcu karierę księdza, dobijając wreszcie do swej życiowej przystani, jaką było Zakopane, wtedy dzikie, odległe, z kościółkowego punktu widzenia całkowicie zaniedbane, pogańskie. Wybrał je z chęcią, został zaakceptowany przez ówczesnych właścicieli tamtejszych dóbr, chciał jakby znaleźć się z dala od terenów, gdzie chwilę wcześniej rabacja z jej rzezią niejednego przeraziła ducha... Czasy niespokojne: poruszenia, rewolucje, momentami okropne, momentami trochę groteskowe... 

Czasem Zakopane dawało się we znaki i nawet były w duszpasterzu chwile zwątpienia, ale jednak wytrzymał na stanowisku, dorabiając się nawet całkiem przyjemnego mająteczku - choć był skromny, lubił trochę mieć, trochę przy sercu przydusić, jak każdy zresztą człek, co za młodu zaznał poważnej biedy...

Dzisiejsze Podhale w niczym nie przypomina tamtej nędzy sprzed blisko dwustu lat. Wtedy życie ludzkie jakby z deka nierozsądnie uczepiło się północnej strony Tatr, gdzie klimat trudny, gdzie wiecznie widmo śmierci głodowej wisiało nad okolicą... Martwił się tym często pierwszy proboszcz Zakopanego, co widać w jego kronikarskich zapiskach, do których nie sposób podejść bez wzruszenia, bo to unikatowy dokument, jakby opowieść o narodzinach miejsca, dość krótka niestety, bo i pleban spod Giewontu wieczne był czymś zaabsorbowany, tak że nie starczało mu czasu, by pisać, a pióro miał niezłe, o czym można się przekonać, czytając jego tekst o wyprawie na Gerlach, co jest wspaniałym przykładem tej wczesnej literatury tatrzańskiej, taternickiej...

Górale pokochali Stolarczyka, on pokochał ich - i to nawet gorąco, bo jest trochę osób, co utrzymują, że z krwi Stolarczykowej się biorą. Tak że i ksiądz pogrzeszyć potrafił, co nawet Sabałę pocieszało, bo uważał, że jak Jegomościa do nieba wezmą, to i dla niego spokojnie tam miejsce się znajdzie... Pokochali go górale, ale nie tak od  razu. Najpierw była nieufność, baby straszyły nim dzieci... Jak pisał Stanisław Witkiewicz w "Na przełęczy": "Ksiądz ze swoją sutanną, komżą, był dziwowiskiem dla starszych, postrachem dla dzieci. - Matulu! wyzeńze te bezere do pola! - wołało dziecko, widząc księdza, wchodzącego po kolędzie do chałupy"... 

Zaczynając od zera na nowo powołanej do życia parafii, stworzył tam coś na kształt takiej teokracji. Pracując z tymi ludźmi, cywilizując ich, przygotował już grunt tym innym, którzy - jak Chałubiński - przyszli po ćwierćwieczu, by podjąć się dalszej roboty. To Stolarczyk przyniósł tam kaganek oświaty, nauczył mieszkańców czytania, pisania, to on tłumaczył pierwszy sprawy polityczne i ekonomiczne, budził w ludziach zainteresowanie dla świata, podczas tatrzańskich wypraw przyuczał dawnych niemal dzikich pasterzy i kłusowników do prowadzenia najpierw księdza jegomości, potem innych turystów po dzikich perciach na niezdobyte nieraz szczyty, do zapewnienia im bezpieczeństwa i opiekowania się nimi... Miał charakter, znał się na ludziach, był niezłym psychologiem, miał poczucie humoru i dystans do siebie, no i też nie brak mu było zalet fizycznych - niemal materiał na zbója - duży, przystojny... Najpierw uwiódł baby, jak najsłuszniej, bo - wiadomo - chłopy zaraz za nimi pójdą...

Dużo tam takich zarodków tego wszystkiego, co dziś widać w górach i wokół nich: pierwsze szkoły, pierwsi przewodnicy, nawet ratownicy, pierwsza gościnna plebania, pierwszy cmentarz, jakże dziś cenny zabytek, powstanie Towarzystwa Tatrzańskiego, pierwsze z prawdziwego zdarzenia kwatery dla turystów... Można tak wymieniać zasługi tego wspaniałego taternika, czasem pierwszego zdobywcy, wielkiego miłośnika gór...

Te tłumy dzisiejsze, to pokłosie owych lat, kiedy to człowiekiem - instytucją był tamtejszy proboszcz, co chałupy budował dla przyjezdnych, co był informacją turystyczną, nawet za jego pośrednictwem psa można było kupić... Był trochę taką alfą i omegą... No i tak ponawracał trochę ludzi, pokazał, jak docenić można dary przepiękne naszego stwórcy, napominając, że trzeba o nie dbać, nie niszczyć ich, nie kłusować... Tak że i taki pierwszy z niego lokalny ekolog... Swój chłop, żaden tam bigot i straszący nawracacz. Umiał ludzi przekonywać do dobrego, do umiaru, do unikania przemocy, do trzeźwości... Nie lubił wręcz dewotek... Jak to jednej apostoł Podhala powiedział w kościele: "Jagnieska! idź juz siano grabić na Polane. Pomodlić mozes sie bez drogę i przy sianie. Nie trza tam telo języka ośmielać i na inse baby plotki robić, boście syćkie jednakie. Lepiej się przezegnać i zdrowaśke zmówić. I to bedzie Bogu miłe i Matce Boskiej. Tu cudu nie wysiedzis, co by ci siano same do boiska wjechało"... Zostało trochę takich smaczków w opowieściach, legendach... Po jakimś czasie żałowano, że nie spisał nikt jego malowniczych, często bardzo homeryckich kazań, bardzo do góralskiej duszy przemawiających... Jest wprawdzie trochę szkiców kazań, przemówień, czy to z okazji tworzenia cmentarza na Pęksowym Brzyzku czy przy otwarciu Dworca Tatrzańskiego lub przy poświęceniu Szkoły Snycerstwa, więc dobre i to...

"Prawie od początku rodzaju naszego - powiadał ksiądz Stolarczyk - zawsze myślący ludzie do gór podążali, czego świadkiem historia i sam Pan Chrystus nam w tym względzie przykład pozostawił, gdyż na górach swe tajemnice spełniał. Więc nie dziw, że i my się tu gromadzimy, właśnie dziwnie by wyglądało, gdyby nas tu nie było; może nas tu popycha głos w głębi duszy się odzywający, który niedawno temu wielki polski kapłan wyśpiewał: Na góry, na góry / Tam bliżej do nieba; / Tu na dole chmury, / Nam nieba potrzeba. Podziwiajmy więc te śliczne doliny, dziwne źródła, głębokie stawy, kryształowe rzeki, zaś ze szczytów wznoszących nas ponad zwykły poziom, przede wszystkim podziwiajmy rękę wszechmocnego Boga, który nam w tej świątyni całej Polski tak wspaniały ołtarz zbudował, mówiąc z św. Dawidem: 'Ucieszyłeś mię Panie w robocie Twojej, w dziełach rąk Twoich weseliłem się. O jako wspaniałe są dzieła Twoje, jak głębokie się stały myśli Twoje'.".

W góry, w góry... Dla Stolarczyka najczarowniejsze, najpoetyczniejsze to te nasze góry, choć dane mu było porównać Skalne Podhale i Tatry z innymi krainami... W 1870 roku wyruszył bowiem sam jeden w wielką podróż. Tak się Wszechmogącemu Bogu spodobało, że posłał go do Rzymu, do Ziemi Świętej i do wielu innych jeszcze miejsc... Szkoda wielka, że ten utalentowany opowiadacz w swej Kronice parafii zakopiańskiej oszczędny był w słowach, skromnie relacjonujący swe przygody, tak by się nie zdawało, że coś dużego chce o sobie powiedzieć... Dla potomnych więc pozostała ta pobieżna, ale malowniczo brzmiąca wyliczanka miejsc, do których udał się, odprowadzany do Krakowa z "rzewnym spółczuciem" jego miłych Parafian: Bóg dozwolił pojechać i wrócić, a powiódł go trasą następującą: "Przez Wiedeń do Triestu - do Alexandryi - do Kairo - do Suezu - na Czerwone morze - do Arabii - napowrót z Arabii do Suezu - kanałem do Port Sajdy - do Jafy - do Jeruzalem - do Jordanu - Martwego Morza. Nocleg w Seba - przy Jordanie nocleg w Jericho - stąd znów do Jerozolim - do Bethleemu i Hebronu - Ś. Jana - Emaus - w Jerozolimie do wszystkich miejsc świętych i widzenia godnych - z Jerozolimy przez Samarię do Nazaretu - Naeni - Tabor - Tiberias - Kapharnaum - rozmnożenie chleba - Kana Gal. Z nazaretu do Kajfy - Góry Karmelu - studnia Eliasza - Antylibanon - Eden - Damask - Bajrut - Smirna - Chios - Lesbos - Mileto - Patmos - Konstantinopol - Bosphor - Czarne Morze - z Konstantynopola przez Grecyją - Syrę - Korfu - do Bryndyzy (: w Grecyi zwiedziłem różne miejsca, których tu nie notuję n. p Cypr, Rodus - Lemnos - górę Athos - innych wiele:). Z Bryndyzy do Neapolu - Pompei - Wezuw - klasztor Kartuzów - klasztor Cassino - Rzym. W Rzymie wszystko co najważniejsze - byłem na uroczystości w Watykanie, na uroczystości w Lateranie, gdzie Ojciec ś. dawał z ganku błogosławieństwo, na którem było 200000 i może przeszło - różnych narodowości - prawie wszystko płakało gdy Pius 9 - ty ręką swą błogosławił. Widziałem go pięć razy - zrobił na mnie wrażenie jakieś dziwnie nadnaturalne, które ani wypowiedzieć, ani opisać nie potrafię - z Rzymu do Ankony - Loreto - do Bolonii, Padwy - Wenecyi - stąd do Habrezyny koleją - dalej do Wiednia - Oświęcimiu stąd do domu"... Utrudzony wrócił, ujrzawszy więcej niż pragnął. I pochwalił się, że w skwarze wspiął się i na piramidę Cheopsa - naturalnie jako góral bez pomocy Arabów...W końcu nie takie wyżyny zwykł był osiągać... Tatry jednak były niezrównane i po swoich europejsko - afrykańsko - azjatyckich peregrynacjach już się z nich nie ruszył...

Stolarczyk to historia Zakopanego. Od czasów ubogiej wioseczki u stóp niemal dziewiczych szczytów z niezbyt cywilizowanymi mieszkańcami przymierającymi czasem głodem. Prawa natury, niekoniecznie ludzkie. Ciupaga jako ostoja sprawiedliwości. Na końcu świata, w pogańskich głuszach pierwszy pleban. Gwarzy z ostatnim zbójem Mateją i śpiewa Te Deum laudamus na Gerlachu, łazi po całych górach, brnie przez śniegi do potrzebujących, do rożnych "cosików" włącza swego Boga, walczy z ciemnym tłumem górali, chcących wykopać z cmentarza zwłoki samobójcy winionego za złą pogodę... Użera się czasem z parafianami, dogląda budowy szkoły, plebanii, ścina drzewa, pasie krowy, owce... No i na jego oczach przybywa ludzi chętnych do poznawania cudów, jak ta jedna z pierwszych dzielnych taterniczek i miłośniczek gór, Maria Steczkowska, co w swych "Obrazkach z podróży do Tatrów i Pienin" z 1872 roku pisała, iż "trudno zaiste dobrze trzymać o tych, którzy zwiedzili Alpy, wstąpili na dymiący wierzchołek Wezuwiusza, unosili się nad pięknością brzegów wspaniałego Renu, podziwiali sławną grotę Fingala, a nie znają Tatrów z ich Morskim Okiem i Doliną Kościeliską; nie znają czarujących Pienin, pieczar ojcowskich, Pieskowej Skały i tylu innych zachwycających okolic naszych, których piękność przyrodzoną podnosi jeszcze często urok wiążących się do nich wspomnień narodowych"...

U schyłku życia ksiądz Stolarczyk oglądał początki najazdu tych, co chcieli, by o nich "dobrze trzymano". Widział początki żywiołowo potem się rozwijającego stylu zakopiańskiego, obserwował, jak zabita dechami wieś przemienia się w ważny ośrodek uzdrowiskowy i kulturalny, stając się "polskimi Atenami i polskim Piemontem". Rósł modny kurort... To już mu się nie bardzo podobało, tak jak dziś niejeden człek wzdycha widząc na Krupówkach czy na szlakach tabuny Januszów i Grażyn (skandalicznych często, bezmyślnych, hałaśliwych, lgnących do siebie, zadomowionych w czeredzie, w pochodach, w pokotach - brzydkie to, ale cóż, jakoś trzeba z tym żyć, respektując prawa wszelkich elektoratów)... Już wtedy, u schyłku dziewiętnastego stulecia, w Tatrach robiło się dlań za gwarno... Lubił wtedy jesień, kiedy to góry pustoszały... Lubił sobie usiąść, by się pogapić na te wszystkie tatrzańskie cuda. Wtedy był najszczęśliwszy...

Dziś pewnie by się martwił widząc te miliony. Ale taka to kolej rzeczy. Coraz łatwiej  było dotrzeć, choć sam nie doczekał pierwszego pociągu pod Tatrami, bo ten przyjechał kilka lat po jego śmierci... Wielki to był skok. Postęp. I różne światy łączyły się w jego obecności... Dla mnie takim symbolicznym momentem był chrzest syna Stanisława Witkiewicza, tego jednego z najmędrszych Polaków, chrzest przyszłego Witkacego, już sześcioletniego, bo trudno było zgromadzić w jednym miejscu upragnionych uczestników tej religijnej imprezy... Wreszcie był komplet. Stawili się: artystyczni rodzice z pacholęciem, sędziwy już i już legendarny jegomość ks. Stolarczyk oraz chrzestni: wielka już wtedy aktorka Helena Modrzejewska i Jan Krzeptowski - Sabała - stary bitnik, gawędziarz i kompletny bezbożnik... Na wszystko było miejsce... No, nawet na bieganie księdza na golasa po mrozie, takie to były kiedyś czasy... Towarzystwo trochę podlane, trochę już zgrane przy kartach - to zakład, kto najdalej doleci nago na siarczystym nocnym mrozie, boso, w stronę Chramcówek... Sześciu poleciało. Wygrał jegomość, rzecz jasna!

Sporo jest różnych historyjek, wspomnień, legend. Jedna z nich mówi, że kamenie na nowy kościół nosili za pokutę cudzołożnicy, ale też i chętni do ożenku... I tak to pisze Władysław Roszek w tekście "Z ostatnich lat życia ks. Józefa Stolarczyka": "Opowiadał mi znów raz stary gazda, jako raz przyszedł do Ks. Stolarczyka jeden parobek z Olczy z dwoma dziewkami na pacierze. Ks. Stolarczyk go zapytał, z którą rad by się ożenić, a on odrzekł, że z obiema, bo obie rad widzi. Ksiądz Stolarczyk, któremu zależało na tym, by Michał przywiózł siągę kamieni na kościół, gdyż każdy żeniący się był do tego obowiązany, powiada: - Wiesz co, Michał, z obiema na raz nie mogę ci dać ślubu, ale ożeń się najpierw z Hanką, a jakby ci się nie widziała, to przyjdź za pół roku to ci dam ślub z Maryną - na co się też Michał zgodził. Po roku chodził ksiądz po kolędzie, a przyszedłszy do owego Michała, powiada: - Wies, Michał, czekam na ciebie, kie przydzies do ślubu z Maryną, ale jakoś cie się nie mogę doczekać. - Na to ów Michał pado: - E jegomość, diasi mi po Marynie, kie oba z bratem mamy Hanki dość, tak nom juz wereda dopiekła".

Zakopane, co już odeszło w bezpowrotną przeszłość. Stamtąd i jego dzisiejsze oblicze. Wielobarwne, choć nie zawsze zachwycające, niestety. Zwykle gdy w nim jestem, zatapiam się raczej w świat duchów, trochę z mojej własnej przeszłości, ale też i tamtej - od duchów Stolarczyka i Chałubińskiego po Witkacego i  Choromańskiego. W zgiełku, od którego się separuję, parę cichych kątów, wśród nich stary drewniany kościółek i cmentarz, na który zawsze się udaję... Do tych duchów właśnie z pierwszych przebudzeń, gdzie i Stolarczyk, Sabała, Chałubiński, Tetmajer, czy młodziutki Józef Biesiadecki - pierwsza ofiara Czerwonych Wierchów... Tak można wyliczać... Chciałoby się jakimś wehikułem przenieść choć na chwilę w te legendowe czasy, ale pozostają tylko książki, wzruszające pamiątki, stare fotografie, no i groby...

W przemowie przy rozpoczęciu roboty koło parkanu cmentarza na dniu 11 czerwca 1864 mówił Stolarczyk m. in. "Różne zmiany po nas na świecie nastąpią. My tu zawsze będziemy. Nowi ludzie narosną. My tu zawsze będziemy. Te domy, w których my mieszkali potleją. My tu zawsze będziemy. Te lasy i te drzewa pogniją i nowe po stokrotny raz odrosną - My tu zawsze będziemy. Nawet te góry się zmniejszą. My tu zawsze będziemy"...

Tak to sobie tu troszkę poszedłem w dawne czasy... Dzięki tej ciekawej pozycji Macieja Pinkwarta, co o Zakopanem wie wszystko. Interesująca książka. Z nowym światłem. Jest biografia, są dokumenty, zachowane pisma samego plebana spod Giewontu, a także inne archiwalia, często publikowane po raz pierwszy, opisujące podtatrzańską miejscowość i życie parafii, kiedy to jeszcze był zaborca, było biednie, kiedy przyplątywała się cholera, kiedy pracowały jeszcze kuźnie i huta, po której tu i ówdzie pamiątki metalurgiczne: a to krzyż Chałubińskiego na Gubałówce, a to korona cierniowa Homolacsów... Są wspomnienia ludzi...

**

Maciej Pinkwart, Pleban spod Giewontu, Wagant, Nowy Targ 2017



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce