Arne Garborg. Śmierć

 Na tym etapie pobytu na Ziemi, na jakim jestem, to już w zasadzie jedynie o tej największej przygodzie życia wypada mi rozmyślać szczególnie intensywnie... I może im szybciej, tym lepiej. Bo mogę być już tylko starszy i coraz bardziej śmieszny... Umrzeć - zawsze powtarzam, że najlepiej zrobić to szybko i z dala od dobrych ludzi... Kiedyś śmierć mnie odwiedziła. Tak wytrwale o niej myślałem, że wdepnęła w trakcie jednej ze swych służbowych wycieczek. Dla beki wystroiła się w habit i wzięła kosę... Chociaż wiem, że ona dobrze wie, czym mnie można zanęcić, tak jak to wiedział Arne Garborg. Naszą rozmowę kiedyś tu odtworzyłem. Oczywiście poszła sobie, ledwie mnie tylko tykając paluszkiem, nonszalancko i z pieszczotliwym politowaniem. Jeszcze nie miała u mnie nic do roboty, a na dodatek wywęszyła podczas swej porannej wizyty, że po nocy czuć mnie było nasieniem... Z punktu widzenia demografii moje starania pozostają bezowocne, niemniej tonąłem w smrodku jak najbardziej afirmującym życie... No, ale właśnie, Arne Garborg (1851 - 1924), norweski pisarz, kiedyś, na młodopolskiej fali zachwytów nad Północą, czytany także i nad Wisłą; bywalec, gość choćby w "Czarnym Prosiaku" w Berlinie, gdzie wraz z małżonką Huldą, która dorobiła się patetycznej ksywki "Matka Norwegii", bratał się ze słynną bohemą, tam, gdzie wpadali w swych życiowych zawirowaniach Strindberg, Munch, Dagny, Przybyszewski, Obstfelder... Norweg napisał 120 lat temu m. in. takie opowiadanko o śmierci, bardzo krzepiące i jakby w duchu mej myśli i tęsknoty. Siadłem przedwczoraj na powietrzu i sporządziłem swój przekład utworu z powietrza także, z "Fjell - Luft", czyli "Górskiego powietrza":

Arne Garborg

"Śmierć" 

-Hm.

Wuj odchrząknął, a na jego ustach zawitał lekki uśmieszek.

Siedzieliśmy w altanie w ciepłe, słoneczne popołudnie i patrzyliśmy na ogród. Właśnie opowiadałem mu o bracie, który od dawna już niestety martwy i zimny leży w swoim grobie.

- Och, wujku - wzdrygnąłem się - to musi być straszne... To straszne tak umierać.

- Hm - hm - więc aż tak bardzo boisz się śmierci?

Wuj licho się prezentował, wtedy, gdy tak siedział w fotelu na biegunach, otulony futerkiem i pledem, mimo że mieliśmy środek lata. Mówili o nim wszyscy, że był kiedyś człowiekiem pełnym życia, pięknym mężczyzną, któremu nawet - jak powiadali - "za dobrze się wiodło", a tu raptem stał się cieniem samego siebie. Twarz miał pożółkłą i zapadniętą, wielkie oczy sennie, wręcz martwo patrzyły spod ciężko opadających powiek, a wokół jego oblicza i na podbródku mierzwiły się kępki rudawych włosów poprzetykanych mocno siwizną - rzadko bowiem już się wtedy golił...

Zdewastował go udar. Przez to całą zimę spędził w łóżku.

Teraz wysłano go na "świeże powietrze", żeby nabrał nieco sił; tedy przyjechał do nas. Stąd pochodził, miał tu znajomych, a poza tym było dlań szczególnie korzystne, by zamieszkać u doktora.

Starałem się zawsze być przy nim. Prawdę mówiąc, byłem w nim absolutnie zakochany. A i on nie miał nic przeciwko mojej obecności, tak przynajmniej sądziłem. Myślałem, że uprzyjemniałem mu czas własnym próżniactwem, stajennymi plotkami i historiami z chłopięcego życia. Ileż mogłem mieć wtedy lat? - czternaście, może piętnaście.

Zwykle siedział milczący, zasłuchany, bo trudno było mu się wysławiać. Często też łapały go duszności, a mowę miał niewyraźną. Raz po raz odchrząkiwał, niewiele to jednak pomagało. Niekiedy miało się wrażenie, że cały język mu napuchł, bo słowa z jego ust wychodziły niezgrabne, grube, stłumione i osobliwie rozedrgane. Bywało jednak, że się ożywiał, a wtedy wszystko toczyło się bez porównania lepiej, tak iż człowiek nabierał przekonania, że jeszcze wszystko będzie dobrze, a wuj wróci do zdrowia.

- Tak, tak... - To młodość! Wtedy śmierć wygląda strasznie.

- A ty nie sądzisz, wujku, że przykro jest umierać?

- Nie. - Powiedział to stanowczo, z całkowitym przekonaniem. 

Zdziwiłem się i spojrzałem nań pytająco, pełen napięcia...

- Śmierć... Hmmm - odchrząknął wuj - w stosownej chwili... nas wzywa... Dobrze się w tym wyznaję. Ona wcale nie jest groźna.

- Opowiedz mi o tym, wujku... Opowiedz, jeśli oczywiście czujesz się na siłach.

- Hm... Co tu dużo gadać... Hm... hm... Wiele razy znajdowałem się w niebezpieczeństwie... Ale to nie to... To... hm...  Gdy śmierć podchodzi tak blisko, że się ją już widzi... że jest tuż, tuż... wtedy cały strach ulatuje. Zapomina się o nim. Hm! - Za pierwszym razem miałem może pięć lat. Leżałem sobie nad brzegiem rzeki - wtedy mieszkaliśmy na wsi - i wybierałem z wody kamyki. Pełno ich tam było... Piękne, przeróżne, piętrzyły się w wodzie całymi stosami i spoglądały na mnie z tej miłej toni. Bawiło mnie grzebanie w nich rękami.

- Jak to się stało, nie wiem - w każdym razie raptem znalazłem się w wodzie, na dnie. I całkiem to okazało się przyjemne, tak leżeć tam sobie. Hm. Leżałem na wznak i patrzyłem prosto w niebo, hm; jak gdyby przez niebieską zasłonę. Tyle było błękitu, połyskliwości, światło spływało z góry, hm... i wszystko ślicznym mi się wydawało!

- Coraz więcej światła, więcej i więcej. Miękki, biały połysk. A jak mi było lekko, jak gdybym trwał zawieszony w powietrzu, w miękkim, lekkim powietrzu - łagodnym, czystym, zadziwiająco jasnym. Niczego innego nie chciałem. Pragnąłem jedynie leżeć sobie i odpoczywać. Hm...

- To musiało być piękne!

- Było. Tylko lazurowe niebo nade mną. Lazur, który przechodził stopniowo w biel. Rozedrgane, migoczące światło, coraz bardziej gęste, coraz bardziej. Aż cały świat przemienił się w jasną, białą mgłę. Bezkresne morze, morze chmur, powietrza i światła... I pośrodku tego morza leżałem sobie wygodnie. Było mi bardzo dobrze.

Znowu odchrząknął i sięgnął po szklankę z wodą, która stała obok na stoliku. A ja siedziałem zamieniony w słuch. Targała mną niecierpliwość. Widziałem, jak bardzo wuj się ożywił.

- A bezdech? Nie dokuczał wujowi?

Zaprzeczył, potrząsając głową.

- Było mi tylko dobrze... doskonale. Żaden brak mi nie doskwierał. Czułem się niezmiernie lekki. Hm. A w tym białym blasku... uformowały się długie, lekkie cienie, zielonkawe, brunatne: kształty - liście zielone, długie brunatne gałązki, szypułki, jakby las palmowy gdzieś pod zwrotnikiem... tak, palmy, pnącza, kwiaty... ogromne kwiaty, jak tarcza miesięczna... dziwne, wybujałe, rosnące grupami i w długich splątaniach, hm. Zapewne to rzeczna roślinność mnie oplotła, te wszystkie podwodne osobliwości.

Odetchnął głęboko.

- I widziałeś to wszystko, wtedy?

- Hm. No... nie tak bardzo. Właściwie to jakby taki szkic... Wszystko jakby widziane przez mgłę. Hm. Co się działo dalej, nie wiem. Obudziłem się na kolanach mamki. Jakże ona była wystraszona. Hm, hm... a ja byłem tylko zdziwiony. Żal mi było, że nie jest mi już tak wygodnie, miękko, jak tam, gdzie wcześniej spoczywałem... Nieraz potem przeklinałem tego chłopaka, który wezwał pomoc. Żeby choć zawołał o trzy minuty później! Gdyby tak się stało - byłbym gotów. 

Ostatnie słowa przykro mnie uderzyły. Próbowałem więc pocieszać:

- Ale przecież tyle żeś użył w życiu!

- Użył... - Blady uśmiech przemknął przez jego twarz. Nie było w nim niczego rozjaśniającego; zjawił się bardziej jako chorobliwy grymas. - Używałem życia. To nic w porównaniu do "żyłem"... Ale ty jeszcze tego nie rozumiesz.

- Biedny wujek - pomyślałem. - Co to znaczy być chorym!

Napił się wody i nabrał powietrza do płuc. - Żeby tylko nie za wiele było tego mówienia! - przemknęło mi przez głowę.

- Hm... Drugim razem byłem w twoim wieku. Pewnej wiosny to było. Jeszcze leżał śnieg. Dniami tajał po trosze. Rzeki już wezbrały i skruszyły lód na krę. Ojciec pozwolił mi razem z parobkami zwozić z Aurvik do domu słomę i siano... Po lodzie już się jeździć nie dało, trzeba więc było skorzystać z mostu. To był jeszcze stary most, który właściwie na takie miano nie zasługiwał, bo nad rzeką przerzucona była ledwie pozbawiona poręczy kładka - ot, deski położone na belkach, hm... Ale był dość wysoki, tak że płynące bryły lodu nie porwały go w porze roztopów. Ledwie na cztery łokcie szeroki, tyle tylko, by można było przejechać.

- Ponieważ panowała odwilż, most był mokry i śliski. Sanki zsuwały się tuż na samą krawędź. A w dole szalała spieniona woda. Huczała, niosąc z sobą kłody i krę. Ledwie ośmieliłem się spojrzeć w dół, gdym tak siedział na saniach. Straszna, czarna, grożąca śmiercią czeluść pode mną.

- Och. - Zadrżałem cały w nerwach.

- Hm, hm. Z powrotem parobcy pojechali przodem. Ja z bułankiem zostałem w tyle z furą słomy. Nie miałem odwagi siedzieć na załadowanych saniach przejeżdżając przez most, szedłem więc obok konia. Nie bałem się tak iść, bo skoro w jedną stronę jakoś poszło, pójdzie równie dobrze w drugą - myślałem - a bułanek to mądre zwierzę i zapewne sobie poradzi.

- Zdawało mi się, że byłem już bezpieczny, że najtrudniejsze kroki miałem już za sobą. Trzymałem się blisko bułanka i wystawiałem na próbę swoją odwagę, patrząc w spienioną wodę; była piękna i potężna. Skłębiona żółtymi bałwanami, czarna, a ogromne kawały kry ocierały się i tłukły o siebie. Niewiele ponad pół metra dzieliło mnie od brzegu mostu. Aż tu nagle - zupełnie nie wiem, jak - ładunek znalazł się obok mnie i odległość do krawędzi mostu znacznie się skurczyła.

Wuj odetchnął, a ja drżałem z przejęcia.

- Chciałem schować się za bułanka, wtem fura przechyliła się przednią częścią.

- O, wujku!

- Jeszcze trochę, jeszcze, ale brzeg już był tak wąski, że nie sposób było przejść. - Prrr, bułanku! - Puściłem lejce i chciałem schować się za sanie, wtem i tylna część się przechyliła...

- Nie! Nie! - krzyknąłem, chwytając się jego fotela.

- Jeszcze o cal pojazd się przesunął... i zatrzymał się.

Wziął głęboki oddech i umilkł. Ja zaś dalej trzymałem się kurczowo poręczy fotela.

- Hm, hm. Żadnego wyjścia. Było tak wąsko, że końce moich butów wystawały poza krawędź mostu. Stałem plecami do wiezionego ładunku i poczułem lekki ucisk na ramionach; tak stałem ponad płynącą krą, z wyciągniętymi rękami, jakby zawieszony nad otchłanią, bliski swej ostatniej godziny.

- Uff, wujku, prędzej!

- Sań nie mogłem się chwycić. Lejce wypuściłem z dłoni. Gdybym był poruszył wtedy ręką, drgnął jednym choćby muskułem... przepadłbym z kretesem w wezbranej rzece.

Wuj westchnął. Palce jego drgnęły, napił się znów wody.

- Wtedy zajrzałem śmierci w oczy. Hm. Wiedziałem, że wkrótce będę leżał tam, w dole, pośród lodowych brył; że tam zlecę, że tam też chcę spaść, nie w sam środek wiru, lecz tuż obok; tam będę leżał, w mgnieniu oka... Już mnie opuszczała przytomność.

- Dziwny spokój mnie wtedy ogarnął. Patrzyłem z uwagą na miejsce mego spoczynku, chciałem się z nim dobrze zaznajomić... I naraz zdało mi się miękkim i przyjemnym. Rzeka w tym miejscu wydawała się przemieniać w twarz pełną słodyczy... Spokojna, serdeczna czułość. Patrzyła na mnie jakby wielkimi, wilgotnymi oczami, spoglądała na mnie - drobnego, biednego robaka. Wisiałem, traciłem przytomność i zdawało mi się, że rzeka przemówiła do mnie: - Chodź, nie jestem tak zimną, jak sądzisz!

- Wewnątrz mnie zapanowała cisza, a świat zmienił się w jeden wielki szum - byłem gotów. Idę, już idę. Poddałem się z pełnym ufności spokojem.

-... Świadomość, coraz niklejsza, opuszczała mnie. Wtem między palcami lewej ręki ujrzałem źdźbło. - Ach. Tak... Nie wiem, jak się ono tam przedostało, nie mam wyobrażenia, w jaki sposób odzyskałem przytomność. - Wyprostowałem się, przycisnąłem do sań i ostrożnie prześliznąłem się obok nich. Jedyne, co dobrze pamiętam, to to, że przybiegli parobcy, zobaczyć, co się stało; ale wtedy byłem już uratowany.

Odetchnąłem pełną piersią. Wuj dopił wodę i uśmiechnął się, zadrżała mu ręka i usadowił się wygodniej w swym fotelu.

- Hm!... Potem czułem lęk - dygotałem z przerażenia... Ale gdy ktoś spotyka się ze śmiercią oko w oko, jest spokojny, pewny siebie i niczego się nie boi.

Pomyślałem znowu, że wuj może nie powinien za bardzo zaprzątać sobie głowy tymi rzeczami, próbowałem wobec tego skierować rozmowę na inne tory:

- A, prawda! - zacząłem. - Czy wujek widział już naszego bułanka, którego ojciec kupił ostatnio? Jest prześliczny!

Konie były wtedy jedynymi istotami, które go jeszcze prawdziwie zajmowały - wkrótce więc zapomnieliśmy o śmierci, podejmując temat bułanego źrebca.

Tyle że od źrebaka przeszedł do konia, którego miał kiedyś i, zanim się zorientowałem, już znowu zbliżyliśmy się do umierania.

- Tak. Cisawy był, tak, hm. Teraz już staruszek, biedaczyna, pług musi ciągnąć. Ale za młodu był bardzo dzielny, hm, hm. Hm, hm, a do tego i za jego sprawą znalazłem się blisko śmierci.

- Ach tak, wtedy postradała życie ta panna z teatru. Ile to już lat?

Pragnąłem posłuchać o tej przygodzie. Nabrałem pewności, że i jemu to opowiadanie sprawi przyjemność.

- O, hm; jeszcze cię na świecie nie było - powiedział wuj. - Kupiłem go w Danii, zwierzę szlachetnej rasy. Hm. Głowę miał wspaniałą, najpiękniejszą, jaką widziałem u konia... A jakie nogi! Co za chód! Hm, ale ty się na tym jeszcze dobrze nie znasz. A uszy jakie miał! Malutkie a ruchliwe, tak, tak, hm. Jeszcze teraz ciepło mi na sercu, gdy go sobie przypomnę z tamtych lat. Biedaczysko dziś stare. Tak się z nim skończyło, jak i ze mną. Tak, tak.

- Hm. Wróciłem do domu z koniem, jeździłem nim odtąd codziennie, a wszyscy zachwycali się moim Hannibalem. A tej nieszczęsnej, Lizzie, tak bardzo przypadł do gustu, że przyszła raz do mnie wręcz żądając przejażdżki... Ale... Janku, zapamiętaj to sobie, że złe często trzyma się w parze z kobietami. Hm, hm. Obcych kobiet... człowiek powinien się bać... W każdym razie... Hm... W każdym razie.

- No, tak. Hannibal spłoszył się, a największe nieszczęście było w tym, że Lizzie upierała się, żeby to ona powoziła. Wszystko szybko się potoczyło, znienacka, tak że zanim zdołałem przejąć lejce i uspokoić konia, jedno koło pochwycił przydrożny rów, hm. Wóz runął na płot, a Lizzie głową trzasnęła o róg parkanu... Tak, hm... Mnie odrzuciło dalej i odniosłem lżejsze obrażenia, ale i ja straciłem przytomność, tyle że udało mi się jeszcze z owej bezprzytomnej drzemki wybudzić do tego świata. Tak, tak! Pozostało mi w pamięci ledwie niejasne wspomnienie wariackiej jazdy, jakiegoś trzasku, uderzenia. Zamieszanie. Nagle wszystko w powietrzu, tu oś, tu zaraz siedzenie, w jednej kotłowaninie. Hm. Nie czułem wcale bólu. I ona zapewne też nie cierpiała... Poznałem to po tym, że na jej twarzy malowało się tylko naprężenie, które nad nią zapanowało, kiedy koń poniósł spłoszony. Leżąc, zdawała się ciągle jeszcze trzymać za lejce. Usta wyrażały silną wolę i pewność, że uda nam się wyjść cało z tej opresji. Hm. Biedactwo! Tak mi jej było żal. Ale śmierć miała lekką.

Słońce już powoli zachodziło. Zrobiłem z dłoni daszek nad oczami i wpatrywałem się w obłoki na niebie. Wujek siedział z zamkniętymi oczami z twarzą skierowaną ku ogrodowi. Zapewne wpatrywał się w głąb swojej duszy.

-... A teraz, w mojej ostatniej chorobie - rzekł, znów podejmując obrany temat - byłem już także bliski śmierci. Hm. Wstałem rano, tak jak zwykle, chciałem się właśnie odziać, gdy nagle podłoga pode mną zaczęła się zapadać... Próbowałem się na czymś oprzeć, ale wszystko się spode mnie usuwało... Wszystko przede mną uciekało... Jakaś siła, której w żaden sposób nie mogłem zmóc, ciągnęła mnie w dół. Byłem bardziej zdziwiony niż przestraszony. Hm. Gdy ktoś pozna, że ma do czynienia z siłą, przeciw której nie ma obrony, staje się zupełnie spokojny.

- Kiedy się ocknąłem, byłem po prostu ciężki... Hm. Leżałem jak kłoda, która zapadała się głęboko w coś miękkiego i ciemnego... Ciężki jak ołów... Biedny byłem, nerw każdy mi dokuczał. Ciężki i niemal bezprzytomny; łóżko płynęło ze mną, kołysało się, uderzając jakby o coś co chwilę. Hm. Zresztą niewiele wiedziałem, co się ze mną działo. Byłem mocno oszołomiony. Żeby otworzyć oko, poruszyć palcem? Nic z tego! Nawet mi to w głowie nie zaświtało. Chciałem tylko odpoczywać. Odpoczywać każdą kroplą krwi, każdą komórką, każdą żyłką, każdym mięśniem... Zapaść się głębiej w stan spoczynku, wejść w nicość, zasnąć, zasnąć... Tak, aby dla mnie była już tylko noc.

- Hm, hm. Wiedziałem, że ta noc to śmierć, lecz mimo tego pragnąłem jej, z trzeźwym spokojem jej pragnąłem. Wiedziałem, że nadejdzie. Tak wyciągnąć się, i umrzeć!... Co to za ulga, jakie ukojenie... Oto jak wygląda strach przed śmiercią, gdy przyjdzie i stanie zupełnie blisko... Hm.

- Jeszcze teraz zdaje mi się często, jakbym w każdej chwili gotów był położyć się i umrzeć... To pokrzepiająca myśl.

- Głupio jest wyobrażać sobie śmierć jako kościotrupa dzierżącego kosę. Hm, to wymysł księży, a żaden klecha nigdy nie widział śmierci. Ona nie jest żadnym kościotrupem. Śmierć to dobre, litościwe bóstwo, męskiego bądź żeńskiego rodzaju. Poważne, blade, na pozór tylko surowe, bo gdy się zbliża, ta surowość zmienia się w twarz łagodną i pełną słodyczy. A w oczach tego bóstwa głębia prawdziwego współczucia... hm... współczucia.

- Hm, hm. Niczego złego nam nie życzy. Utuli nas tylko do snu w swych miękkich, czułych objęciach. Jasny to będzie sen, świetlany. Będzie nas kołysać w ramionach, a my zapadać poczniemy w coraz głębszy, coraz twardszy sen... Aż wreszcie się rozjaśni, jak w porze świtania, kiedy rozsuwają się i nikną welony mgły... I oto przed nami drugie życie.

Wujek skończył opowiadać, a ja leżałem w altanie i zerkałem na niebo, póki chmury płynące po nim nie przemieniły się w twarz, która stawała się coraz łagodniejszą i łagodniejszą, im dłużej się w nią wpatrywałem.

      przełożył Kiljan Halldórsson


 

Stara, dobra śmierć, z pozoru tylko straszna...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ