Breiðfjörð
Już od jakiegoś czasu żyję w narastającej pustce... To pokłosie tego, że zawsze lubiłem przyjaźnić się ze starszymi ode mnie ludźmi. I dziś, choć metrykalnie nie jestem jeszcze jakimś omszałym staruszkiem, czuję się jednak stary, bo jakoś bardziej dotknąłem czasów dawniejszych, prawie że dziadkowych, choć i dziadkowych też, bo z uwagą słuchałem i ich opowieści...
Także i Reykjavik stał się dla mnie pustawy, bo sporo dobrych dla mnie istot przeniosło się już a to do Fossvogur, a to do nieprzytulnego Gufunes... Za niektórymi tęsknię niezmiennie mimo upływu lat, jak choćby za uroczą panią przez przyjaciół zwaną Muthe. Była Niemką z Królewca, która niedługo po wojnie przyjechała do Islandii, tak w sumie za chlebem, przyjechała, by się definitywnie we wszystkim co islandzkie zakochać. (Wtedy przyjechało tam trochę kobiet ze zrujnowanych Niemiec, wiele z nich wsiąknęło w miejscowe realia, w dość hermetyczną wtedy społeczność...) Przemierzyłem w jej towarzystwie caluteńką wyspę, przegadaliśmy niejedną białą noc... To najcieplejsze wspomnienie z takich jeszcze rozwichrzonych, studenciackich czasów... Epoka, kiedy wakacje w Islandii były jeszcze czymś oryginalnym... Pozostało mi trochę pamiątek po niej: sfatygowany nieco egzemplarz Sagi o Njalu i kilka jeszcze innych książek... Aż mi się wierzyć nie chce, że odeszła już przeszło ćwierć wieku temu... Jasne punkty w życiu zawsze zachowują świeżość... Tak że ten zaszczyt znania Muthe to będzie zawsze ledwie wczoraj...
Ale dziś inny cmentarz, na którym większość to już czasy zaprzeszłe. Stary, prześliczny omszały ogród, jak sceneria z malowniczej opowieści grozy. Trochę tam lokalnych sław, zasłużonych artystów i polityków, bojowników o niepodległość: pierwsza parlamentarzystka; wielki Jón Sigurðsson; Hannes Hafstein, który tam ponoć chodził topić tęsknoty w wódecznościach; leży i Kjarval, malarz, który nie tak daleko stamtąd miał swe ulubione pejzaże, bo na Álftanes, które laxnessowego Álfgríma pozdrawiało mrugającą łojówką w samotnym domku - lubił wykorzystywać w swych pracach surowości Gálgahraun, czyli Szubienicznego Lawowiska; leżą też ci, których zjadła kiedyś hiszpanka; upamiętnieni są też i francuscy rybacy, których okoliczne wody natopiły co nie miara - ich obecność tam była kiedyś całkiem znacząca i czasem nawet konfliktogenna - pozostały po nich pamiątki w postaci starych szpitali - jeden z nich, we wschodniej części wyspy, został nawet ładnie odrestaurowany, inny jest przy Francuskiej w Reykjaviku... Þórbergur Þórðarson wspominał nawet, jak ożywcze dla jego pustynnych okolic były katastrofy francuskich jednostek, bo morze, dla jednych okrutne, innym podrzucało coś lepsiejszego do konsumpcji, zawsze bowiem rzuciło na mroczną plażę jakiś francuski frykas i coś mocniejszego na popitkę... (Tu mi się od razu przypomniał taki grenlandzki wiking, który nosił przydomek Trupiarz - mieszkał on sobie gdzieś tam na południowym krańcu Grenlandii i żył z tego, co wywaliło na brzeg morze, a że ruch był duży, to i też morze miało co w ponurym darze składać cierpliwej istocie. Musiało mu się darzyć, skoro zapamiętała go historia...) Taki to Hólavallagarður, strzeżony według islandzkich przekonań przez pierwszego złożonego do ziemi nieboszczyka, którym w tamtym przypadku jest niejaka Guðrún Oddsdóttir... Czuwa więc tam ten duch płci żeńskiej nad spokojem umarłych i nad niepokojami żywych, którzy od dawna, jeśli wierzyć wspominanemu Þórbergowi Þórðarsonowi, tracą tam swe cnoty, zapijają smutki i modlą się o wenę...
Najsłynniejszy lokator odwiedzanego dziś cmentarza to poeta Sigurður Breiðfjörð (1798 - 1846). To do jego kamienia nagrobnego pielgrzymował u Laxnessa Ólafur Kárason Ljósvíkingur... Upragnione cele - okazują się ledwie lichotą... Ólafur ze "Światłości świata" to taki ludowy poeta przygarnięty przez gminę. Słabowity mocarz. No bo te rymy... Kiedyś poeta to był jakiś taki 'jurodiwyj", jakiś boży wariat, z jakimiś mocami zaprzyjaźniony, chociaż dziad, którego tak sobie trwożliwie wszyscy dla siebie chcą zatrzymać. Ólafur jest bardzo wrażliwy, wątły, bierny, przez co wiecznie pada ofiarą konfliktów, od których chciałby trzymać się jak najdalej. Ale darowuje ludziom piękno. Jest jakby jego szafarzem. Na wątłych ramionach nosi ogromny ciężar, ciężar pustki, bo w zasadzie piękno jest jedynie szykownym opakowaniem tejże... I jak chce Ólafur, niosą biedni poeci tę lirę, co zdobi skromny pomnik jego mistrza, wygrywając na jej strunach pięciu pieśni o radości, smutku, męstwie, miłości i śmierci...
Breiðfjörð - poeta, pijak z wiecznymi długami, ponoć bigamista, bednarz z Grenlandii, łajdak, co ponoć babę za psa przehandlował... Żył, póki mógł utrzymać kielonek w łapie... Tworzył rímy, tak kiedyś w Islandii popularne. No i łajdaka za to kochano... Rímur to był trochę taki literacki przetrwalnik w latach takiego powszechnego upadku i ceniono je, jako taki łącznik ze starymi tradycjami, z epoką poezji skaldów i sag. Poetycko niemal w każdej zagrodzie przerabiano stare opowieści, sagi, historie z Eddy, wplątywano w to też aktualności. Często były anonimowe, później dopiero publikowane były pod nazwiskami twórców. Poezja była niemalże jedyną rozrywką islandzką w dawniejszych czasach i z końcem XIX wieku po kraju krążyło blisko 900 cyklów rímur... Ceniono je, ale także wyśmiewano, w czym prym wiódł Jónas Hallgrímsson, który uważał te wytwory literackie za mechanicznie tworzone, nieznośne głupoty. Jónas swego czasu przy tej okazji zjechał niemiłosiernie twórczość Breiðfjörða, co uznaje się za początek islandzkiej krytyki literackiej... Ale ludzie wiedzieli swoje i zjechanego poetę brali w obronę... Zresztą - przyganiał pijaczyna pijaczynie... Gorzała zabiła obu - poetę - bednarza i narodowego wieszcza Jónasa. Jónas jeszcze przed Sigurðem poszedł przedwcześnie do piachu, po tym, jak po pijaku spadł w Kopenhadze ze schodów, w maju 1845 roku... Ten drugi w swej nietrzeźwości odpłynął całkiem blisko miejsca, w którym leży... Łatwo do niego dotrzeć - jego grób znajduje się od strony Suðurgata, przy samej furtce obok dużej bramy. Znajdują go do dziś młodzi nieopierzenie poeci, wychylają kielichy za jego duszę, chcą, by się upominał o nich u poetyckich bogów, bogów, bo może nie tylko u Bragego, którego mieszek zawsze był pusty, podobnie jak Sigurða i Ólafura... No, ale Laxness już jeździł jaguarem... Można przy kamieniu poety natknąć się na pozostawioną flaszkę... Stare rymy przebrzmiały, ale poezja trwa, na Islandii ma się dobrze, pisze się tam na potęgę, czasem lepiej, częściej gorzej... Kraina księgi!... I ci co z zewnątrz też łapią bakcyla. Nawet z powodzeniem. I nasi zwracają tam na siebie uwagę: Jakub Stachowiak, Mao Alheimsdóttir, Ewa Marcinek...
A skoro już zahaczyłem przy okazji reykjavickiego cmentarza - na którym, mimo śmierci, bije serce poezji - o ulicę Suðurgata, to naturalnie przyszedł mi na myśl utwór Hilmara Örna Hilmarssona o takim tytule, który pochodzi z filmu "Dzieci natury" Friðrika Þóra Friðrikssona...
Życiowe burze, miłości, wreszcie śmierć. Pustka. Pustka w nas, pustka wokół nas, ale w jakiejś czarownej otoczce... Wszyscy ją jakoś tworzymy, nawet jeśli nie jesteśmy takimi zawodowymi poetami... Nawet jeśli w ogóle nimi nie jesteśmy... Chociaż może wszyscy jesteśmy, tak troszeczkę... Bo nawet gdy znikamy, gdy zostaje pustka, to jednak coś potrafi ją nieco przysłonić...
I słuchajmy muzyki, i poetów... Breiðfjörð radził, by złych, niegodziwych ludzi unikać, by kochać dobro i mieć wzgląd na tych, których wywiedziono w pole...
Vondum solli flýðu frá
og forðast þá sem reiðast.
Elskaðu góða en aumka þá
afvega sem leiðast.
Komentarze
Prześlij komentarz