Móðir mín í kví, kví

Dzień mateczki. Pachnący lewkonią. Ale na tym kończą się uroki, przynajmniej dla mnie...
Matka. Dla mnie to nic malowniczego. Nie temat na laurkę. Bo to pierwsza osoba w moim życiu, do której straciłem zaufanie. To zło, to obelga, to mieszanie z błotem. I spore koszty, bo tak to jest, gdy rodzice się nienawidzą, gdy przestają troszczyć się o siebie... Jedynak płaci, o ile jest w miarę przyzwoity, o ile ma to sumienie nieszczęsne i trochę grosza na koncie.

Ale trudno mieć żal. Mam wyrozumienie. Rozchwiana, rozczarowana tanecznica, dziewczynka wieczna. Nie tęsknię za nią. Wystarczy, że o niej pamiętam, niechętnie. Od lat już nie żyje. I popadać będzie w zapomnienie. Na szczęście o umarłych w ogóle zapomina się dość szybko, jak to zauważył słusznie kiedyś Witkacy. Tylko lewkonie pachną. Zawsze jej dawałem w ten dzień te przesadne wonności...

Mówię - trudno. Uśmiecham się gorzko. Liżę rany. I ironiczne rzeczy bawią mnie w tym kontekście.

Rodzina święta. I mir domowy. To wszystko nazbyt często jest jak wilgoć dla grzyba, któremu na imię po prostu przestępstwo, choć w tym mirze takie ono zwykle bezkarne. To w tych rodzinnych świętościach, w tych damsko - męskich bajorach, trzęsawiskach, najwięcej zdarza się niegodziwości: gwałtów, pobić, zniewag, kradzieży, oszustw...

Oczekuje się od dzieci wdzięczności. Trudno o większą perfidię. Dziękowanie za cudzy stosunek płciowy, i za wysiłki, o które jakoś nikt się nie prosił, które zresztą są jakby obowiązkiem nakazanym przez prawo, zwyczaje... Obłapka. Zwierzęcość, od której w jakiś czarodziejski sposób staramy się stronić. Jak to w "Doktorze Faustusie" pisał Tomasz Mann... Czystość nie jest udziałem cielesnego życia i popęd nie szczędzi najbardziej nawet intelektualnej dumy, i najniedostępniejsza nawet pycha musi składać swą daninę naturze... Duszę sobie umyśliliśmy, poetycką, o nie najlepszym guście, którą sprzęgliśmy z popędem. Iluzja - wydalnicze czynności oplecione poezją... Nie miejsce to dla najsurowszych gustów, o nie!

Sam się oddaję czynnościom nieczystym, ale żeby jakaś wdzięczność za to... Sam jej nie odczuwam, jako niedawny uczestnik. A te magiczne geny. Szczęściem lądują na brzuchu kolegi, albo w trawiennych kwasach, bądź, starte chusteczką, w sedesie. Słowem - danina złożona - ale żeby ktoś miał potem za to płacić, tak jak ja zapłaciłem za to bezczelne i nienawistne małżeństwo moich rodziców... Natura nie uczyniła mnie aż tak śmiałym!

Życie jest dość beztroskie. To siewca bezmyślny. Płodność to mnogość. Bezlik nasion, plemników, jaj... Liczba, mnogość, nieprzeliczalne zamieszania to rękojmia, że coś przetrwa. Rzadko stawia się w ożywionym szaleństwie na jedna kartę. My, ludzie, szczególnie w zamożności, nie idziemy w nadmiary, ale w gruncie rzeczy i u nas brutalne a bezmyślne sianie ma istotną rolę...

Dawniej szedł poród za porodem. I podejrzewam, że w większości to, co się wyślizgiwało spomiędzy nóg rodzicielki, szło na nawóz... Farciarze znikają szybko... Pewien filozof bardzo dumny był ze swego dziecka, kiedy dowiedział się, że umarło ono tuż po porodzie... Nieszczęście dotyka tego, który przetrwa. Taki jest przynajmniej mój punkt widzenia, tego, który nie rozczula się za bardzo nad życiem seksualnym swojej matki, i swojego ojca, choć dla niego to była z pewnością głupa zabawa, dla niej nabożeństwo, co mnie dziwić nie może za bardzo - w końcu możliwość bycia zapłodnionym to niebagatelna sprawa. Nie wiem, czy sam z taką świadomością, a mianowicie taką, że mogę być zapłodniony, zdołałbym wyjść z domu... Co innego bowiem wydalać kał, mocz, nasienie - szczególnie, gdy przypili, rzeczy te stają się patetycznie rozkoszne - a co innego tłocznią brzuszną wykupkać nieszczęście kwilące, ożywiona grudę, z której wyrośnie jakiś potwór - u ludzi to prawie nieuniknione - potwór, albo ofiara potworów. Możliwość takiego wyczynu może skłaniać do traktowania swych części niesfornych w sposób szczególny. A za czary, za możliwość takiego królika z kapelusza, wypadałoby zapłacić...

Phi - a tu tatuś gołodupiec, dziecię kwili, a tanecznica bawić się nie może... I nie wypada wywalić krzykacza - zasrańca, bo moralność jakaś taka nieżyciowa.

Prawdę mówiąc zazdroszczę każdemu zdechłemu pisklęciu, każdemu jaju zeżartemu przez żarłoczną mewę, każdej ledwo wyklutej grudzie zeżartej przez lisy... To są farciarze. Tylko wybrańcy idą do piekła. W tym świetle mogę sobie powiedzieć, że byle kim to ja nie jestem.

Dawniej nie certolono się z życiem. Gdy była potrzeba, wywalało się je, na wzór natury. Chore, nadliczbowe. Zwykle to siewca decydował, kto przeżyje, a kto będzie miał więcej szczęścia i mu nikt dupy w przyszłości zawracał nie będzie, i ciężarem się na niego nie położy...

Im mniejsze życie, tym mniej żalu. Dawniej gubiło się dzieci na potęgę. Były niczym. Dla maleńkości mitologie nie przewidywały miejsca. A jak się ktoś uchował, szybko doroślał i wtedy zdobywał jakieś eschatologiczne perspektywy. Dzieciństwo to nie taki dawny wynalazek, ledwie wiek dwudziesty. Tak było wszędzie, także i w nordyckich ludach. Dopiero chrześcijaństwo zaczęło negatywnie oceniać porzucanie dzieci. Jak same nie umarły, to powinny były żyć. Ale oczywiście niechcianych i wstydliwie poczętych nie brakowało, bo nikt o antykoncepcji nie słyszał, więc najlepszym sposobem okazywały się zachowane w tajemnicy zbrodnie, zbrodnie wg nowych reguł, rzecz jasna...

Lubię tę piosenkę, która nawet stała się upiorną kołysanką! Islandzka ta rzecz jest o pewnej matce, która, starym zwyczajem, porzuciła dziecię w jakimś nieprawym łożu poczęte... Jeszcze to przecież nic nie było, jeszcze sumienie przecież łatwo oczyścić z tego bezkształtu niemowlęcego. Nic to przecież dla świata nie znaczy... Ale kobieta nieszczęśliwa jednak jest. Vikivaki po głowie jej chodzą. Toż to przecież tańce zawsze są z końcem tygodnia. A ona, biedna, nie ma co na siebie włożyć, i tyrać jeszcze musi w owczarni... W dawnych, pogańskich czasach wierzenia niczego nie przewidywały po śmierci dla dzieci, ale późniejsza epoka dała im jakąś szansę, na pewną dojrzałość nawet, gotową oddać się straszeniu żywych z pewną ironiczną nutą. Dziecię jest fenomenalne. Nie ma pretensji o to, że zostało porzucone, w każdym razie nie wyraża tego z jakąś prostacką brutalnością. Pełne jakiejś niebiańskiej ogłady robi rzecz okrutną na najwyższym, zachwycającym poziomie. Dziecię może być pewne - po tym występie tanecznica doszczętnie zwariuje. Zjawa ma klasę! Śpiewa mamusi. Mamusi w owczarni, owczarni. Żeby się nie martwiła. Pożyczę ci moje szmatki - powiada w swej piosence -  żebyś miała w czym zatańczyć!

To jest wizyta z zaświatów!

Móðir  mín í kví, kví
kvíddu ekki því, því,
ég skal ljá þér duluna mína,
duluna mína að dansa í,
ég skal ljá þér duluna mína,
duluna mína að dansa í.






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce