Dagerman

Zaraz znowu będziemy mieli te swoje groteskowe militaryzmy świąteczne. (Ach, gdybyż to Panienka z obrazka mogła zobaczyć; padłaby z przerażenia i wstydu, o czym jestem przekonany, ale że Panienka właśnie z obrazka jest, to niewzruszona pozostaje - bo to tak się dzieje: Gada dziad do obrazu, obraz doń ani razu. Taka to specyfika malowideł, nawet najwymyślniej ukoronowanych.) Pojazdy na gąsienicach, pukawki, latadełka zdolne zrzucić coś niszczycielskiego na dom, przemarsze sadystycznej elegancji... Za mundurem panny sznurem. Ileż brutalność ma uroku, gwałcicielska sprawność. Oczywiście piękna jest wtedy, gdy wyżywa się z dala od domu, a przynajmniej za płotem. Płacz kobiecy zaczyna się wtedy, gdy owe urokliwości biorą się za gwałty i maltretowanie pod własnym dachem. Ale ojcowie w gaciach i sandałach przywloką na paradę swoich synków, wezmą ich na barana, i pokażą, czym się rozpierdala domowy spokój... Cudzy oczywiście... Matki będą zachwycone!!

Tak sobie znów sięgnąłem po Stiga Dagermana i jego maleńkie reportaże z Niemiec, tych powojennych, gdy potęga, wzniesiona przez obłąkańczą ideologię i kuchenne mity, legła w gruzach, takich, jakie owa obłąkańczość zafundowała innym... Poczytałem to sobie w chwili, kiedy kraj, w którym mieszkam, owładnięty jakimś syfilitycznym myśleniem, osuwa się bezmyślnie w przepaść, kiedy sam jestem nazywany zarazą... Takie są początki katastrofy. A w katastrofie nie ma wygranych i przegranych, wszyscy są przegrani i oszołomieni, no, plus trochę cwaniaków, co zawsze przejdą przez najgorsze nawet błota sucha stopą.

Stig Dagerman, młodziutki i wspaniały pisarz pojechał ze swym kruchym talentem do zrujnowanych Niemiec, w niemiecką jesień... Nasze  wydanie tej książki, "Niemieckiej jesieni", tego małego a jakże treściwego zbiorku, poprzedza tekst Elfriede Jelinek, która od Stiga dowiaduje się dopiero, co znaczy: bez gniewu i stronniczości.

Blisko tego czasu Tomasz Mann pisał "Doktora Faustusa". Czasy pchnęły go do tego, by napisać owo arcydzieło, by się zrównać z Goethem... Upadek przysłużył się literackiej wielkości z jej miłosnymi zawiłościami. Szatan daje trochę czasu, tak jak dał go wymyślonemu Leverkühnowi, by ten się wspiął na artystyczne wyżyny. Na pewne artystyczne wyżyny wzniosły się i same Niemcy, choć w wątpliwej estetyce, która w ruinach może dopiero przypominała nieco zacny antyk... Szydercza natura, jak i w tym wypadku, gdy wyraz najgłębszego uduchowienia rysował się na twarzy całkiem już strawionego przez syfilis Adriana...

Mann patrzył z trwogą i z żalem, na to, co się dzieje, bo po prostu patrzył z oddali na swój dom, na swoją kulturę, która podpisała cyrograf... Niech i tak będzie - literacko jest bardziej niesamowicie... Te zasłużone bomby łamały mu serce, ale przecież nie sposób było pragnąć czegoś innego jak tylko ostatecznej zagłady.

W zagładę pojechał młody szwedzki dziennikarz i pisarz. Hamburg, Monachium, skąd na spotkanie śmierci wyruszył kiedyś do Wenecji jeden z najbardziej nieszczęśliwych bohaterów światowej literatury, i wiele innych miejsc, miast, wsi, mniej, bardziej dotkniętych przez wojenną zawieruchę... Choć dusze wszędzie odkrył tak czy inaczej zrujnowane...

Nie myślał Dagerman o ideologiach. Wojna wszystkich czyni przegranymi, wpędza w nędzę, która niczego nie uczy. Bieda i głód to nie atmosfera na pogłębione polityczne filozofie.

Dagerman wyraźnie podkreśla, że kto chce pięścią podbijać świat, zwykle przez pięść zostanie powalony. Tamte Niemcy to stracone pokolenia, a zwłaszcza może ci najmłodsi, którzy mając po osiemnaście lat zdobywali świat, a będąc nieco po dwudziestce, tracili wszystko, stając się fizycznymi i psychicznymi łachmanami.

Ruiny. Dagerman zapisał czas. Konsekwencje wojny. Po obu stronach te same obrazy, ta sama nędza. U niewinnych i u winowajców... Miasta - bardziej bezludne niż pustynia, bardziej dzikie niż góry, równie nierzeczywiste jak senny koszmar... Hamburg... Zawiniona ofiara. Taka sama jak i te wszystkie zaatakowane ofiary, pełne podludzi i zarazy (aż dziw bierze, że nad Wisłą, w kraju tak strasznie doświadczonym, słowo to adresowane do ludzi staje się modne, wygłaszane przez facetów w ozdobnych szatach pod wizerunkiem Zbawiciela!!!!)

Zło, takie jak tamto, musiało przynieść bomby, głód, spodlenie. Ale Dagerman nie mądrzy się na ten temat po bestialsku. Jest cywilizowanym chłopcem. Opisuje to, co widzi, a widzi - nie piszę widział, piszę - widzi, bo zatrzymał na papierze czas - jest, ciągle jest, delikatny, łatwopalny papier, tak łatwopalny jak ludzkie życie - trwa, dla nas, ku jakiejś przestrodze, nauce, dla refleksji...

Byle ziemniak to skarb. Ludzie w bydlęcych wagonach, pozostawieni na zdechnięcie, bo żaden towar nie jest tak bezwartościowy jak ta dusza, co za Niebem tęskni, uwięziona w ciele, ohydnym, niejadalnym, a więc bezużytecznym...

Dagerman opowiedział czas, po prostu opisując zastaną rzeczywistość, w trochę mało komfortowej sytuacji, bo on za jakiś czas miał samolot do Szwecji, reszta zaś musiała zostać w piekle, opowiedział o tym, co się dzieje, gdy ludzkość pozwala sobie na potęgowanie zła. Efekty są zawsze opłakane.

Trudno o gniew, gdy widzi się marniejące dzieci, sponiewieranych zuchwałych niegdyś gówniarzy, heilujące może jeszcze nie tak dawno temu matki... Wszystko ląduje w gnoju, wcześniej czy później...

Stan ducha podbitych mocarzy, którzy kiedyś wietrzyli zarazy i wiedzieli kto jest podczłowiekiem... Mała książeczka rzeczywiście mówi więcej niż niejeden opasły tom...

Jest to też po prostu opowieść o podróży. Zwykle spotyka się w niej ludzi, którzy szybko znikają z naszego życia. A w nędzy potrafimy budzić nadzieje, gdy z lepszego świata przybywamy, co boli przy ulotnych spotkaniach... Dagerman na papierze utrwalił Gerharda... Chłopak zwiał z rosyjskiej strefy, chciał do Ameryki... Stig pomógł mu przedostać się do Hamburga. Im bliżej byli tego zrujnowanego miasta, tym bardziej Gerhard przestawał wierzyć w Amerykę. Może by tak do Szwecji? Tylko jak, za co? Będę spał w miękkim łóżku, w ciepłym pokoju z bieżącą zimną i ciepłą wodą. A Gerhard Blumer wchodzi w hamburską noc. Nawet nie idzie w kierunku portu. I nic nie można na to poradzić. Nic a nic. Może Gerhardowi się jakoś powiodło? Może.

Niezwykły Dagerman. W listopadzie minie 65 lat od jego samobójczej śmierci. Zaszokował tym Szwecję. Pewnego dnia poszedł do garażu, żeby zatruć się w nim spalinami z samochodu. 1945 - 1949 to przedział czasu, w którym napisał swoje najważniejsze rzeczy. Potem dopadła go stagnacja twórcza. Miał za sobą kilka powieści, niepogodnych i pogodnych, setki wierszy, kilka sztuk... Trochę go już znamy, także z tych reportaży, które u nas ukazały się może stosownie późno... Ale może i w porę...

Znowu wraca mi na myśl Tomasz Mann, co pisał o twórczej niemocy w "Doktorze Faustusie"... Straszny to czas, gdy człowiek nie ma przewagi nad swoją przeszłością... Tego braku przewagi Stig Dagerman nie przetrwał. Ale przetrwał papier, zapisany, zadrukowany...

Stig Dagerman (1923 - 1954)... Poczytajmy go, w czasach, gdy Chrystusowi słudzy w innych widzą zarazę... Koniec jest zawsze makabryczny... Niech i nienawistnicy o tym pamiętają...

Stig Dagerman, "Niemiecka jesień", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ