Sigríður Hagalín Björnsdóttir. Wyspa

Dystopia. Taka fantastyka; wizja czarna przyszłości, spójna wewnętrznie, wynikająca z oceny sytuacji społecznej, jakiej autor był dokonał, zanim klapnął przy laptopku i na nim poklepał... No bo powieści dziś raczej się klepie, tak jak i wszelką inna pisaninę... "Wyspa" Sigridy z Islandii spełnia warunki wklepanej wcześniej definicji. Taka dystopia, taki thriller, i te jakieś straszliwostki międzypłciowe, słonawe, dosłownie i w przenośni - rzecz obowiązkowa dla różnego rodzaju sensacji. Trochę to powieść o ośle i królowej, trochę straszna historia, bardzo w duchu islandzkich kryminałków średniowiecznych.
Nie jest to jakoś szczególnie odkrywcza powieść, którą sobie zabrałem w podróż, i przez pryzmat której patrzyłem z rozradowaniem perwersyjnym na przeszklenia apartamentowe przy Sæbraut, odszklone skrupulatnie w powieści na użytek nabrzmiałego nagle dumą rolnictwa islandzkiego, odszklone celem gorączkowego budowania szklarni, by hodować w nich jeszcze więcej lichych pomidorków i ogóreczków, by jakoś oprzeć się widmom głodu, tym potwornościom groteskowym wręcz, o jakich pisał kiedyś choćby wybitny Halldór Laxness, u którego Arnas Arnaeus (czyli właściwie Árni Magnússon), w powieści "Dzwon Islandii", ratuje przed pożarciem strzępki staroislandzkich pergaminów... Nie jest odkrywcza, ale cenna i znakomicie zbudowana, o bardzo szczególnej atmosferze. Dziwna i niepokojąca powieść o krańcu świata, który się tym krańcem stał definitywnie, trochę na powrót, ale już nawet bez pewności, że na zewnątrz cokolwiek pozostało. Nowa izolacja.
Nie ma lepszych i gorszych społeczeństw. Wszystkie mają szanse być spokojnymi oceanami, pogodnymi, przyjacielskimi, słonecznymi, ale pod powierzchnią każdego z nich mieszkają upiory, potwory, straszydła, które tylko czekają na odpowiednie warunki, by się uaktywnić. (Obserwujemy to w Polsce, gdzie, tak ni stąd, ni zowąd, licho wie, po co, totalnie zdemoralizowany i zdeprawowany człowieczek z Żoliborza rozkłada państwo, budząc podziały, idiotyczne strachy przed wszelkiego rodzaju innością, zmieniając znaczenie słów, tworząc nowomowę, w której porażka nazywana jest sukcesem, złodziejstwo uczciwością, brak kultury wysokimi standardami etc, etc..., tworząc przy okazji grunt dla mordobicia, poprzez ośmielanie bandyterki, którą nazywa się beztrosko patriotyczną młodzieżą.)
W powieściowej Islandii upiory przebudziły się, gdy wyspa nagle straciła kontakt ze światem zewnętrznym, nagle pozostawiona w obliczu izolacji, tej, w jakiej kiedyś się znajdowała, i w obliczu biedy z tym związanej. Nagle rozczulająco momentami szykowna społeczność, poubierana po Londynach i Paryżach, w każdym wymiarze fryzjersko zaopiekowana, odżywiona dziwactwami, stanęła w obliczu niedostatku, walki o przetrwanie, przemieniając się powoli w głodną hołotę. Głód rujnuje wspólnotę, rwą się więzy, rozsypuje się w pył kultura. Nagle nie ma nic. Poza Islandię nie można się dodzwonić, nie można wysłać maila, sieć działa, ale tylko lokalne strony są dostępne, powoli wyczerpują się zapasy: żywności, leków, przez co ludzie zaczynają zdychać jak w średniowieczu. Premier gdzieś przepadł, samoloty, które wyleciały z Keflaviku, nie dają znaku życia, podobnie jest ze statkami... Nie wiadomo, co stało się z resztą świata, może go już w ogóle nie ma? Może Reykjavik to ostatnie miasto na ziemi, a Islandia to ostatni kraj?
Nagłe braki pokazują nowoczesnym ludziom, że są niczym... Często sobie wyobrażam megamiasto zaludnione przez tabuny magistrów, którym nagle ktoś to urządzenie, jakim jest owo miasto, wyłącza, wyciąga po prostu wtyczkę z gniazdka - nagle jest ciemność, brak łączności, nagle nie dowożą chlebka ich powszedniego, nagle nie leje się z kranu woda, nagle w lodówce wszystko zaczyna gnić, a na żadną świeżość nie otwierają się widoki. Przecież cała ta wyrafinowana, perfumowana kulturka przemieniałaby się w dzicz, jakiej świat jeszcze nie oglądał, choć wydaje się, że stary świat widział już wszystko. Krainy magistrów mają jedynie pieniądze, lecz gdy nie ma ich na co wymienić, ten cały wkształciuch staje się bezradny, bo okazuje się, że nie potrafi nic, że ma dwie lewe ręce, i w sprawach zupełnie elementarnych niczemu nie umie zaradzić.
Śmieje się islandzki rolnik, gdy widzi tę żebraczą czeredę filologów, filozofów... Tu nagle się trzeba chwycić wideł, pójść w błocko, w gnój. Nagle idzie tylko o żarcie!
Władza zaczyna kręcić, nie wie, co się dzieje, ale te okrawki, które pozostały w kraju, steru nie chcą wypuścić. Nie będzie wyborów, u szczytów są ci, co wiedzą lepiej, i którzy poczuli - można powiedzieć - krew. Jest dobry moment, żeby poeksperymentować z systemem politycznym (totalitaryzm to przecież taka pokusa, a jeszcze jak okazja sama pcha się w łapy!! {Heh - Kaczyński to wie!!}), może to końcówka ludzkości, więc co szkodzi zabawić się, przy żelaznych rezerwach szampana.
Sytuację, dzięki zręcznej i utalentowanej Sigríður, widzimy jako idealną dla bandytów, których zręcznie się ośmiela, których tłumaczy się nowomową, co służy też do opisywania rzeczywistości, której to opisy dalekie są od prawdy. Ale przecież wszystko dzieje się dla dobra narodu.
Elin - kręci wszystkim zręcznie i elegancko... Jest jak kobieta ze starych sag - jaka to tam nowoczesność - to zło, które znane jest od dawna, zło, zdolne niszczyć przyjaźnie, społeczny ład, to samicza bezwzględność... Jest takie trafne słowo w słowniku staroislandzkim, opisujące takiego złowrogiego stwora, taką naturę, wyniosłą, świadomą swej przewagi, ponurej a ohydnej przewagi, złą: kaldráðr... Myślę, że Elin taka właśnie jest... Nie interesują ją inni, choć wydaje się, że tak wiele dla innych robi. Taka pani prezes. (I nie od rzeczy jest ta słynna kwestia, którą w Sadze o Njalu wypowiada Flosi z myślą o Hildigunn... Köld eru kvenna ráð.)
Ośmielona bandyterka, rozzuchwalone dzieciaki, obcy, nawet ci z obywatelstwem, całkiem słusznie niepewni swych losów.
Elegancka cywilizacja zamieniająca się w dzicz, gwałt, zbrodnię, świetny grunt dla kartoflanego sekciarstwa, idealna sytuacja do tworzenia obozu koncentracyjnego (w ten zamienia się lotnisko Leifa Erikssona w Keflaviku). Wiadomo, która gęba do wyżywienia najważniejsza. Obcy stają się wrogiem numer jeden, imigranci i zdezorientowani turyści, którym przyszło utknąć na odciętej od świata wyspie, odciętej od czegoś, co może w ogóle nie istnieje... Elin w końcu zadbała, by w trosce o naród, posłać obcych na pewną śmierć, śląc przy okazji do społeczeństwa lukrowane propagandowe pierdoły... A gdy się jakiś niepożądany obcy zaplątał na drogocennym terenie, zdolnym podtrzymać w nędzy nielicznych, był do odstrzału przez dziarskich chłopaków, którzy tak długo męczyli się ze swoimi stłumionymi namiętnościami zbrodniczymi w czasach tolerancji i przyjacielskiej otwartości na świat i odmienności.
Sigríður pokazuje te bebechy, w oszołomionej Islandii, sterroryzowanej, staczającej się jakby w czasy domowej wojny, która poprzedzała niegdyś upadek tego niezależnego państwa, w średniowieczu, w tzw. epoce Sturlungów.
Tę fantazję, jakże prawdopodobną, pokazuje z rozmaitych perspektyw: widzimy ją oczami nastolatki; artystki - imigrantki; damskiego chuja; dziennikarza dość beznadziejnego, uwikłanego we flirt z władzą, który w końcu odkrywa prawdziwe oblicze tejże i staje się kimś na wzór takiego wywołańca, postaci nieobcej islandzkiej kulturze i - co za tym idzie - islandzkiemu piśmiennictwu. Bo Hjalti staje się w końcu jakby wywołańcem, kimś wyjętym spod prawa... Jak jakiś Grettir albo inny Eyvindur... W niektórych partiach powieść ta przywodzi na myśl zjawisko, jakim są są sagi o wywołańcach (útilegumanna sögur), o ludziach poddanych najcięższej karze, karze wygnania, którzy na jałowym odludziu, w obliczu głodu i śmierci, musieli jakoś przetrwać, jako ludzie, których bezkarnie można było unicestwić...
Tak skończył Hjalti. I stał się nadzieją dla dzieciaków, już w biedzie okrutnych...
Zaczątek nowego świata, póki co, bez frykasów...
Wystarczy wyjąć jakąś jedną wtyczkę, i zaraz przychodzi brud, bandyctwo, świństwo, głód, bieda, dezorientacja... Cywilizowany człowiek nie umie nic, choć potrafi wysłać zdalnie sterowany samochodzik na Marsa - takie to paradoksy naszych czasów.
Sigríður przestrzega... Trzymając w napięciu.
Rzecz kończy się dobrze i źle zarazem.
Nie ma już pizzy, jutjóba, jest dzicz, jak z dawnych czasów. Osierocone dzieci, też tacy wywołańcy, docierają, dzięki przemyconym wskazówkom, do Hjaltego. Zarzynają jagnię. W porównaniu z dawnymi reykjavickimi frykasami, to gówno nie jedzenie, ale daje przyjemność, zaspokaja głód...
Powieść fantastyczna Sigríður to też historia o miłości... Choć czy ona jest??...
Leifur zawsze mówił, że kiedy ludzie siedzą wokół garnka z gorącą zupą i dzielą się jedzeniem, łamią się chlebem, coś się dzieje. Mózg wytwarza hormon, oksytocynę, ten sam, który wytwarzany jest podczas stosunku, ten sam, który matki podają swoim dzieciom z mlekiem. Miłość biochemiczna. Miłość wybaczy wszystko i wszystko zniesie, ale może ta spajająca siła, która nas wiąże, jest tylko hormonem. Leifur zawsze się z tego śmiał, nauka zna swoje odpowiedzi, a człowiek powinien po prostu wierzyć w to, co chce.
I co to jest z tą miłością? W co ja sam wierzę? Chemia? A może coś więcej?
Czy wierzę sam w coś więcej ponad chemię? Przychodzi mi na myśl sformułowanie, które ukuł kiedyś chyba Janusz Głowacki: Chyba raczej na pewno nie...

Sięgnijcie po "Wyspę"... Pomyślcie o katastrofie, która jest tuż obok...

Sigríður Hagalín Björnsdóttir, "Wyspa", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce