David Bowie. Tonight

Today.
35 lat temu.
Jak już w poprzednim poście napisałem, mam do tej rzeczy ogromny sentyment. Mimo upływu lat ciągle to lubię. Ale ja już tak mam, gdy coś polubię, to na zawsze. Sprawia to wrażenie obsesji. W takim oczywiście potocznym rozumieniu.
To podtrzymuje we mnie zafascynowanego szczeniaka. Przywołuje te dawne emocje... Spotykam się z duchem przeszłości. Jeden klik albo płytka w odtwarzaczu, i płynę sobie pod prąd, ze swobodą. Magia sztuki. Wyższej, niższej - wszystko jedno...
Mówiąc najogólniej estradą od lat się już nie interesuję. Nie obchodzą mnie nowości, poza paroma wyjątkami, starzejącymi się... Takim wyjątkiem był Bowie. I to "był" mnie cholernie przygnębia. No bo chętnie bym chciał dalszej przygrywki dla swojego czasu - taki jestem samolubny - a zadowolić się muszę już jedynie dźwiękami przeszłości, nie tak jeszcze odległej wprawdzie, tyle że staremu dziadowi czas płynie szybko, więc ta otchłań przeszłości coraz bardziej straszliwym zionie chłodem...
Pocieszające jednak, że te echa mają w sobie tyle świeżości...
"Tonight" wydaje się być płytą nagraną po to, by wywiązać się z kontraktu. W 1983 roku David Bowie poczuł się swobodniej, bo miał już za sobą uciążliwą współpracę z wytwórnią RCA, i od jakiegoś czasu był też szczęśliwym rozwodnikiem... Żona, RCA, używki - z tego wszystkiego zdołał się oczyścić, choć nie wszystkich to w pełni zadowalało, bo choćby Nile Rodgers, który współtworzył z Davidem płytę "Let's Dance", wspominał, że David jako abstynent był dość osobliwym współpracownikiem. Z tej współpracy wyszła jednak perełka w postaci wymienionej właśnie płyty, o której ktoś kiedyś powiedział, że jest taką uproszczoną wersją "Young Americans".
Płytą "Let's Dance" Bowie startował pod sztandarami wytwórni EMI. Wypadało zrobić sukces, zrobić kasę. Przyszedł nowy Bowie - elegancki japiszon... Publika wysupłała miedziaki na płytę, krytyka trochę kręciła nosem, że Bowie poszedł w komercję i stał się kolejną stadionową gwiazdą. W ten sposób zdobył sobie jednak nową publiczność, do której i ja się zaliczam, bo z racji wieku to właśnie w epoce "Let's Dance" go polubiłem. Zahipnotyzował mnie swoją twarzą ten niewysoki, acz wielki człowiek. Początkowo naturalnie nie wiedziałem, że ten młody jeszcze wtedy człowiek był już prawdziwą legendą. Ech, odkrywanie jego wcześniejszych płyt było prawdziwą przygodą. Zawsze temu towarzyszył dreszcz emocji!
"Let's Dance"wypaliło, wydarzeniem była promująca krążek trasa "Serious Moonlight". Trzeba było iść za ciosem. Ale że Bowie w trasie zwykle niczego nowego nie wymyślał, więc na nową płytę nie miał zbyt dużo materiału. Sam napisał tylko dwa kawałki: "Loving the Alien" oraz "Blue Jean", reszta to covery i rzeczy ułożone z Iggy Popem i wiernym Carlosem Alomarem. Wyszła z tego przyjemna płytka, miks stylów: rock, pop, reggae... Wędrówka po nastrojach, trochę gitar, trochę smyczków, jest i marimba, są saksofony (The Borneo Horns - jeszcze będzie ze Stevem Elsonem i kolegami współpracować, do późna, bo będzie jeszcze po drodze "Never Let Me Down", Heathen", "The Next Day"...)
Bowie sięgnął trochę do berlińskich czasów, do "Lust for Life" Popa, nagrywając ugrzecznioną wersję "Tonight" - w tym numerze gościnnie Tina Turner u progu swych najfajniejszych lat (ta cudowna baba to fantastyczny dowód na to, że można skoczyć z przemocowego dna na bajeczne szczyty!!) oraz "Neighborhood Threat", a do tego wspomniane w poprzedniej notce "I Keep Forgettin'" "God Only Knows" z repertuaru The Beach Boys plus jeszcze wytwory autorskiego duetu Bowie - Pop: "Tumble and Twirl" oraz "Dancing With the Big Boys" (w tym ostatnim kawałku Iggy Pop użycza także swojego głosu).
Taka sobie płytka, w sam raz na sukces i w sam raz na to, by krytyka pokręciła nosem.
Wreszcie przyszło Grammy. W przypadku Bowiego to nagroda, którą dysponowano dość oszczędnie - sypnęli nią na Davida już pośmiertnie, przy okazji "Blackstar" (swoją drogą, co to za okropna ironia losu - ten człowiek w sensie artystycznym zdawał się mieć najlepszy czas dopiero przed sobą, wtedy, gdy przyszło mu się zabierać z tego padołu)
Nagrodą tą doceniono filmik "Jazzin' for Blue Jean"...
W przypadku video David zaraz załapał, o co biega (podobnie po latach stało się w przypadku internetu) i pakował w telewizorki bardzo interesujące rzeczy. W historii obrazków do muzyczki absolutnie przełomowym momentem jest "Ashes to Ashes" z 1980 roku. A kilka kolejnych rzeczy to w tej dziedzinie sztuki niezwykle ważne punkty, na które patrzę z niezmienną przyjemnością, z o wiele większą niż na dzisiejsze produkcje wychodzące od ludzi, którzy dziś, w porównaniu z tamtymi czasami, dysponują iście bajeczną techniką...Właściwie tym bardziej doceniam tamte dawniejsze prace, tamten wysiłek... Trochę tęsknię za tamtymi mniej chyba jednak chamskimi czasami. Bardziej może wymagającymi, przez to właśnie... Pierwsze lata MTV. I już robiło się nie lada obrazki.
Przyjemność patrzenia. Przyjemność słuchania. Już mówiłem - jak coś polubię, to na zawsze. Z takim nastawieniem pewnie do dziś żyłbym ze swoim pierwszym chłopakiem, żyłbym, gdyby nie okazał się świnią... Ale i tak do dziś go lubię i w sumie nie mam żalu - zawsze coś pięknego zostaje przecież, co nie jest bez znaczenia.
Przyjemność słuchania. Lubię sobie czasem wieczorem nalać kieliszek wina i puścić "Tonight".
Krytycy mówili, że to nic szczególnie ciekawego - to jedynie płyta, która potwierdza profesjonalizm Bowiego. To i tak dość. Powiedziałbym, że cechuje ją staranność wykonania. Lubię przy jej słuchaniu podkręcać basy na maksa... Ma dla mnie dwa cudowne punkty - jeden to "Loving the Alien" (ciągle na czasie jest ten numer), drugi - to cudowna wersja "God Only Knows". Kto wie, czy to nie najlepsze wykonanie tej piosenki (inne wersje wydają mi się jakieś takie wodniste) - David Bowie wpakował w nią patos i wyszło jej to na dobre. Z podobnym wyczuciem przyładował w 1976 roku patosem w piosenkę "Wild is the Wind" śpiewaną niegdyś przez Ninę Simone, co daje niesamowitego emocjonalnego kopa przy końcu słuchania arcydzieła "Station to Station"...

Zatem David Bowie. Ze staranne nagranej płyty, w starannie zrobionym filmiku... "Loving the Alien":





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce