Stanisław Ignacy Witkiewicz. Varia

I tak powoli idzie ku końcowi. Grubo ponad dwadzieścia lat powstawał ten książkowy pomnik Witkacego (i nie wszyscy doszli do tego końca, bo nie ma już i Jana Błońskiego, i Anny Micińskiej); te dzieła zebrane w pięknej szacie, nie bez drobnych potknięć, ale jak dobry kancer, to i wartość znaczka wzrasta - (Jalu Kurek by się chyba cieszył, gdyby zobaczył, jak się zacni wydawcy Witkacego nabrali na jego Prochala!! Ale bywa tak, że nadmierną wiarą otaczamy to, co drukowane, jak ta Jagna z "Chłopów", co w smoki wierzyła, i co też jest w sumie wzruszające, bo literatura barwniejsza jest jednak od życia, bez dwóch zdań!!)

Tom "Varia" przyszedł tuż po osiemdziesiątej już rocznicy samobójczej śmierci pisarza, artysty, jakiego próżno by było dziś szukać. Taki jeszcze jeden głos sprzed końca świata, co do którego artysta ów wątpliwości żadnych nie miał... Głos z przeszłości. Można by powiedzieć - coraz odleglejszej, lecz daty niewiele znaczą. To świat moich dziadków, zatem od zawsze był zastygłą przeszłością. Interesującą, tak bardzo, że będąc dzieckiem, dopytywałem się: A czy wtedy trawa była zielona? I było niebieskie niebo? I chmury też były?... No, wiem przecież, że tak właśnie było, teraz... Mimo różnic, a nawet w pożodze końca świata, w samym nawet środku anus mundi, zieleniły się rośliny i niepogoda mieszała się z pogodą...

Urodziłem się trzy dekady po tym zdarzeniu. Ach - ciągle ta uprzejmość. Urodziłem się. Jakbym brał na siebie winę za jakiś damsko - męski eksces niehigieniczny... Zatem lepiej - zostałem w sposób urągający wszelkiej przyzwoitości, w akcie wysoce nieestetycznym, wydalony na świat, trzy dekady później. Stało się coś, czego Witkacy raczej nikomu nie życzył, nikomu z tych nieistniejących. I trwa to życie już dłużej niż to całe pomiędzy, niż ten czas między jego zniknięciem i moim skromnym a łajdackim wyniknięciem. Ale lata nie mają znaczenia - prze konserwuje. Uschnięcia, zaschnięcia, jak listki miłorzębu w starych babcinych książkach. Zerwane w zeszłym stuleciu, odpowiednio traktowane, są, dalej, między stronami czytadeł, kruche, ale wciąż zielone. Nieżywe, ale zielone.

Wczoraj. Jutro. Nie ma nic innego. Jutro mieści nasze strachy. Wczoraj to tłok i ludzie, którym można pozazdrościć, wśród nich i sobie samemu! Przeżyłem! Nawet najgorsze! A tamci już nawet przeszli na drugą stronę - to dopiero wyczyn, co pokazuje mi, że największa przygoda ciągle jeszcze przede mną...

Dzień temu, osiemdziesiąt lat temu, sto, tysiąc... A w sumie jednakowa odległość: do wczorajszej wizyty w kinie, do Witkacego, do egipskich faraonów czy artystów z Lascaux... Wszystko ciągle się dzieje, o czym warto wiedzieć, by pojąć, w czym jesteśmy i co nas może czekać.

Gdy ten piękny książkowy pomnik Witkacego zaczynano wznosić, dopiero otrząsaliśmy się z komuny. Witkacy chyba nawet był na topie, na nowo odczytywany, grywany, odśpiewywany (ach, pamiętam tę "Bubuję" z krakowskiego Łęgu - jakby to było wczoraj!!)... Dziś powoli kończy się to wspaniałe edytorskie dzieło, kończy w szczególnych czasach, w chwili, gdy Polska jest na rozdrożu, choć już chyba zdecydowana na manowce... Witkacy przewidział kiedyś dla nas władzę chama. To się spełniło. I teraz, pod koniec tego znakomitego wydawniczego przedsięwzięcia, chama mamy ponownie u steru, którego pozycja zdaje się na dodatek umacniać. (Ech, ta nasza osobliwa skłonność do autodestrukcji - fenomenalna rzecz, pospolita, zdaje się, jak diabli!! Nic, tylko pogratulować tego niszczycielskiego a cierpliwego zapału - brawo, rodacy płci obojga!!!! Moje gratulacje!) Zdeprawowany dziadek prawi nam o moralności. Skończony nihilista straszy nas nihilizmem. Kosztowny kloszard (taka nasza specjalność) obiecuje, że jeszcze sypnie w pogardzaną przez siebie tłuszczę, prosto w jej pysk, jej własnymi pieniędzmi. Intelektualista specyficznego rodzaju, co brylować potrafi jeno pośród pań z kół gospodyń wiejskich i zespołów ludowych oraz w gronie klakierów interesownych (tam winien poszukać swego Brutusa), tchórzliwy asceta, prawi nam o rodzinie... Jeszcze kilka lat temu nie myślałbym tak czarno, ale dziś, rozczarowany ponuro, przed Polską widzę przepaść, bagno, władzę półświatka... Lumpiarnia wygra tego trzynastego, i to jeszcze bardziej. Nie chcę już się nawet rozwodzić nad motywami skutecznego dziada, ale ta skuteczność winna u wielu wykwitnąć rumieńcem wstydu na licu... Ja, jak mściwy Prezes, co Polskę ma jak swój wychodek {Prezes, nie ja, bo ja to tu mam swoje gniazdko i swoją, niech to cholera, wyrozumiałą miłość}, się specjalnie nie przejmuję, bo stary jestem, i dzieci nie mam... Ale ty, dzieciaty elektoracie, zastanów się, bo to, co kwili teraz w twojej kołysce, wystawi ci kiedyś, prymitywny samolubie patriotyczny, co często zdania nie potrafisz sklecić, rachunek...

Co za margines wyrósł, przy tej okazji. Dygresja... A tu stary Witkacy. W cząstkach nie ujętych w wydanych dotąd tomach. Jest tu i reportaż z podróży do tropików; są zakopiańskie demonizmy i dandyzmy; sprośne rysunki i wierszyki, co od spraw artystycznych i merkantylnych idą w stronę wychodka (ech, ta Atałówka - ciotka Mery nie chciała ni sraczowych luksusów, ni elektryczności!!!); jest "Papierek lakmusowy"; są wywiady z artystą, z czasów, gdy na moment zjawił się ze swymi sztukami na przedwojennej scenie; jest i appendix z filozofią... No i kolejka na Kasprowy, i wrażenia z pierwszego w życiu lotu samolotem z Katowic do Warszawy...Pełzak w chmurach... Ja też jestem pełzak. Jezu, ja mam śmierć w oczach, gdy mi przychodzi zeskoczyć z ogrodzenia. Ale lezę w te góry, po tę zakopianinę... A na nudny lot samolotem filozofia najlepsza... Bo kolejne razy to już nuda, zatem filozofia... Ja latam zawsze z Schopenhauerem i jego "Aforyzmami o mądrości życia"...

Lubię to, co Witkacy o zakopiańskich okolicach napisał:

Ani pełne melancholii jeziora Litwy, ukryte wśród wzgórz porosłych sosnowym i brzozowym lasem, ani tropikalne puszcze Indii, ani czerwone jak cegła pustynie Australii nie mogą zniszczyć wizji zakopiańskiej zimy, która ma w sobie żar tropików, zakopiańskiej wiosny, w której wszystko zdaje się  nie rodzić, lecz umierać w strasznym, beznadziejnym smutku, ani lata we wnętrzu gór wśród granitowych kolosów odbijających się w zielonobłękitnych jeziorach, ani jesieni, w której cała zakopiańska natura zdaje się istotnie rozkwitać w zniszczeniu i zepsuciu, rodzącym najcudowniejsze barwy.

Lubię tę jesień. Rozkwitającą. Z jej zapachami... To dla mnie rozkwit w dobrą stronę!

I ta miłość pod wpływem zakopianiny... Znam ten stan...: Miłość staje się tutaj wzajemnym zagnębianiem się dwojga istot w nieistniejącej komplikacji uczuć, łączeniem się w rozdwojeniu, rozdwajaniem w jedności, upoczwornianiem się w niedopasowaniu porozumień, nieporozumieniem w absolutnej zgodzie i nieskończonościowym wykładniku bezdennej zawiłości... 'O, jak się dziwnie wykrzywiają chwile'"... Coś w tym, cholera, jest!

Ech, żeby jeszcze nie było tych dzisiejszych tabunów niby turystów, tych mamuś histerycznych i tych tatusiów, którym wystarczy zgasić światło, a już będą domagali się policji i psychologa... Demon dziś chowa się po kątach...

Kocham cię, Witkacy... Choć i też mnie wkurzasz, bo jesteś tak boleśnie aktualny...

Stanisław Ignacy Witkiewicz, Varia, PIW, Warszawa 2019.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce