Inferno, czyli Strindberg w Ikei

Sá sem segir að lífið sé dásamlegt, er annaðhvort svín eða hálfviti.
Kto mówi, że życie jest cudowne, ten jest albo świnią, albo idiotą.

Tak to sobie zacytował Gyrðir Elíasson Augusta Strindberga.

Piekło. Na ziemi. Bo gdzieżby indziej? Czy życie jest cudowne? Wszechświat jest cudowny, choć to jedynie cudowności matematyczne i fizyczne. Dość zimna sprawa, też jakby z piekła rodem. A samo życie? Gdy człowiek swym wzrokiem obejmie ciasny kadr, koniec własnego nosa, gdy se legnie w sytości, to tak sobie może pomyśleć, zapominając o niedoli innych. Taka zadowolona świnia na miękkiej podściółce. Czy nią jestem? Naturalnie, bywam nią! Ale gdy spojrzeć szerzej, to może też... Nie, aż takim idiotą nie jestem... Gdy przystępowałem do sporządzania tej notatki, myślałem, że nazwę się idiotą. Ale chyba jednak pozostanę przy świni. Jestem, póki co, sytą, spermkującą świnią, która od czasu do czasu nazywa życie czymś cudownym.

A tak w ogóle to piekło. I to nie zależy od miejsca. Czy to chata z trzciny, czy wypasiona willa... Słusznie powiedział gdzieś prof. Czapiński, że tak naprawdę nie ma miejsc, są jedynie opowieści. W tym opowieści o piekle, które urządzają sobie ludzie, bo są albo źli, albo lekkomyślni... Piekła są wielkie i małe. Te małe szumnie nazywa się rodziną... Wiem coś o tym, bo z takiego damsko - męskiego piekła pochodzę. Biedny tato, myślę sobie teraz, po latach, gdy jest już zbyt późno, gdy jest już przerażonym śmiercią rozdygotanym trochę przedwcześnie staruszkiem. Jego najtragiczniejszym błędem było małżeństwo. Jego kobieta dała popalić jemu, a przy okazji i mnie. Wyskok okazał się szalenie kosztowny, pod każdym względem. Ja nadto dostałem w tym koszmarnym układzie szczególnie treściwą porcję pomyj i ulotną porcję siniaków - te zawsze w końcu znikają, choć kaleczą psychikę poczuciem winy.

Przypominam sobie, jak w którymś z opowiadań Johan Borgen zauważył, że żonaty mężczyzna w pewnym momencie zaczyna zagapiać się na mostach i wiaduktach, wpatrując się we wszelkiego rodzaju drogi: asfaltowe, żelazne, wodne... Albo ten minimalista Kjell Askildsen i jego "Et deilig sted". Cudowne miejsce, idylla nad fiordem, zimna, pełna powtarzających się do znudzenia frazesów męczarnia w smutnej samotności, z której już nawet nie wiadomo jak się wydostać. Żywe trupy, choć na maszcie, po skandynawsku, powiewa flaga, co ma oznaczać życie. Ale kobieta jest jakoś pajęczo szczęśliwa. No i te wściekłe, napisane na kolanie "Historie małżeńskie" Strindberga, w których do dziś niejeden biedak może się odnaleźć.

Inferno zatem. Mroźne. Bo piekło to wcale nie żar, piekło to lodowaty chłód... Z przyjemnością powracam tu z tym islandzkim opowiadankiem, które kiedyś mi się spodobało. Dość treściwa, niepokojąco treściwa historyjka drogi. Na w sumie niewielkim odcinku Reykjanesbraut.

GYRĐIR ELÍASSON

INFERNO

Właśnie przenieśliśmy się do mieszkania na przedmieściach, z całym tym zamieszaniem i targaniem gratów, robiąc to wszystko, czym człowiek nie zawracałby sobie głowy, gdyby nie względy natury towarzyskiej. Siódmego dnia po przeprowadzce moja żona stwierdziła, że musimy jechać do Ikei, by kupić nowy fotel, który będzie lepiej pasował do sofy. Nie zgłosiłem sprzeciwów, chociaż stary fotel zupełnie mi nie wadził.
- Pamiętasz, pokazywałam ci go - powiedziała.
- Co?
- Fotel, w katalogu.
- Nie.
- Nigdy nic nie pamiętasz.
- Pewnie masz rację - powiedziałem.
Dzień minął nam na wieszaniu obrazków i układaniu książek na półkach. W końcu, akurat w czasie dobrym na filiżankę kawy, ruszyliśmy na zakupową wyprawę. W powietrzu czuć już było wyraźnie jesień; liście zaczęły spadać z drzew, których pnie w popołudniowym słońcu rzucały delikatne cienie na trawniki. O tej porze ruch był okropny, jak zawsze w tym miasteczku usilnie udającym wielką metropolię. Włączyłem muzykę. Bob Dylan śpiewał kawałek ze "Street Legal". Słuchałem go, patrząc prosto przed siebie przez przeciwsłoneczne okulary.
- Zawsze jesteś tak strasznie zaabsorbowany jazdą - zauważyła ściszając radio.
- Tak? - spytałem.
- Tak, zawsze.
SUV-y śmigały obok nas, jeden za drugim.
Zbliżaliśmy się do starego sanatorium gruźliczego Vífilsstaðir otoczonego pożółkłymi łąkami i kępami drzew - miejsce przypominające jakiś opuszczony dwór, dajmy na to gdzieś w Szwecji - w każdym razie ja zawsze, przejeżdżając tędy, miałem na myśli Margit Söderholm. Za sanatorium wznosiły się łagodne wzgórza porośnięte krzewami, brązowe teraz w tym jesiennym świetle. W oddali ukazała się Ikea. Niepojęte, że ktoś wydał pozwolenie na budowę tego czegoś właśnie tutaj, nie tak daleko od malowniczych ścieżek rezerwatu Heiðmörk. Ale cóż, wpakowali tu tę potworność, i nic już nie można było zrobić.
- Co za badziew - powiedziałem.
- Jaki badziew? - spytała przyglądając mi się.
- Ikea - odparłem.
- Nie uważam - oznajmiła, dodając: - Zaparkuj najbliżej jak się da.
Budynek rzucał lekko niebieski cień, w którym zaparkowałem. Weszliśmy przez obrotowe drzwi. Obrotowe drzwi nie są już śmieszne - takie komputerkowo sterowane. Nawet Chaplina by nie rozbawiły. W środku było trochę klientów, wszyscy, zbici w gromadkę na ruchomych schodach, zdążali w górę wpatrzeni w przestrzeń. Trudno było odgadnąć, co kryło się w ich spojrzeniach: wiara w świetlaną przyszłość wyrosła dzięki uprzejmości szwedzkiego designu, czy może coś wręcz przeciwnego - pustka i poczucie beznadziei? Staliśmy na osobnych stopniach, patrząc każde w swoją stronę.

Szukaliśmy więc tego fotela w dziale wypoczynkowym. Bezskutecznie. Jak mam być szczery, za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć, jak wyglądał ten cały fotel, jednak niczego nie dawałem po sobie poznać, udając wielki poszukiwawczy zapał.
Chłopak w żółtej koszulce przechodził właśnie obok i moja żona go przywołała.
- Tu był taki fotel - zaczęła.
- Jaki? - spytał chłopak.
- Ten - oznajmiła wyjmując z torebki katalog i otwierając go na właściwej stronie.
- O, ten model jest już wyprzedany.
- Wyprzedany?
- Obawiam się, że tak.
- Zawsze wszystko macie wyprzedane.
- No, chyba nie zawsze - zauważyłem, chcąc jakoś załagodzić sytuację.
- Właśnie że zawsze - odparła z uporem.
- Jeszcze sprawdzę - powiedział młody pracownik w żółtej koszulce. Gdy się oddalał, spojrzał jeszcze za siebie, potykając się o kant sofy, co jednak nie wytrąciło go z ucieczkowego rytmu.
Minął kwadrans, ale chłopak się nie pojawił. W całym dziale nie można się było natknąć na żadnego pracownika tej firmy. Poza tym nikt tu prawie nie zaglądał, jakby dział z sofami znajdował się z dala od uczęszczanych szlaków. Przez moment czułem się jak ktoś, kto zabłąkał się do jednej z bajek Jensa Sigsgaarda.
Usiadłem na brązowej skórzanej sofie, która wydała mi się bardzo wygodna, żona zaś stała zniecierpliwiona wwiercając swe jastrzębie oczka w podłogę.
- Zatrudniają tu samych durniów - zawyrokowała.
- Przestań. Czy to tak wypada gadać?
- A tak.
Wreszcie poddaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną, podążając za strzałkami ku wyjściu. Już niczego nie oglądaliśmy.

Doszliśmy do restauracji, która powitała nas aromatem szwedzkich klopsików, co sprawiło, że poczułem się głodny. Zamarudziłem trochę przy wejściu, zerkając do środka. Nie było tłoku, kilka osób siedziało przy stolikach, inni stali w kolejce przy kontuarze, czekając, aż na ich talerzach pojawią się klopsiki, kartofle, sos i porcja borówkowego dżemu. Do wnętrza wlewał się blask jesiennego słońca. Zacząłem wpatrywać się w mężczyznę siedzącego samotnie tuż przy oknie. Zgarbiony, miedzianowłosy, maleńka bródka, czarny płaszcz z wywiniętym kołnierzem i z paskiem tego samego koloru, zwisającym aż do ziemi. Pieścił szklankę piwa, wpatrując się w nią, jakby nie mógł patrzeć na nic innego albo jakby tam, w środku, znajdowało się zwierciadło, w którym odbijał się cały świat.
Odniosłem wrażenie, że skądś znam tego człowieka. Ale skąd? Nagle mnie olśniło.
To był August Strindberg.
Strindberg - człowiek, który nade wszystko lękał się piekła, który ten lęk opisał w swoich książkach - po śmierci wylądował w sklepie Ikei na Islandii. Człowiek, co ogłosił, że piekło jest w Lund, lecz niewiele wiedział o Islandii, a zgoła nic o Ikei, ale jej przecież w jego czasach jeszcze nie było. Gdy tak patrzyłem, widziałem, jak coraz bardziej osuwa się nad tą szklanką, jakby wieczny potępieniec. Człowiek, który napisał w swym dzienniku: "Kto mówi, że życie jest cudowne, ten jest albo świnią, albo idiotą".
- Popatrz - powiedziałem do mojej żony, pokazując jednocześnie palcem na mężczyznę.
- Gdzie?
- Tam, przy oknie.
- Kto to jest?
- To August Strindberg.
- To kierownik? - spytała bez większego zainteresowania, naraz jednak nieco się ożywiła: - Właściwie chętnie zamieniłabym z nim słowo na temat stanu tej firmy.
- Nie, to jest ten pisarz - wyjaśniłem. - A właściwie był - uzupełniłem.
- Ten stary?
- Tak.
Obrzuciła mnie ostrym spojrzeniem.
- Chcesz powiedzieć, że właśnie zacząłeś widzieć duchy?
- No, widziałem raz "Sonatę widm".
- O czym ty gadasz?
- To on.
Złapała mnie mocno za rękaw i powlokła w kierunku obrotowych drzwi.

Cień pod budynkiem znacznie się pogłębił i zrobiło się chłodniej. Wsiedliśmy do auta i wolno ruszyliśmy w powrotną drogę. Myślałem, żeby włączyć radio, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu.
- Nigdy już tu nie przyjadę - stwierdziła z wściekłością zapinając pas.
- Nigdy nie mów nigdy - odpowiedziałem śmiało. Moje myśli powróciły do Strindberga: siedzącego tam, jakby wypranego z wszelkiej nadziei na zbawienie; czarny pasek jego płaszcza wlokący się po podłodze jak łańcuch skazańca; klapy jego płaszcza szerokie jak płetwy morskiego diabła.
W tym łagodnym jesiennym świetle wzgórza koło drogi wyglądały magicznie; niezliczone ścieżki krzyżujące się pośród drzew. Tak bym chciał iść tam ze Strindbergiem, zabrać go z tego nowoczesnego piekła. Powiedziałbym mu, że byłem kiedyś w Lund, i że całkiem się co do tego miejsca mylił.
Ale tak się nie stało.
Nigdy nie wróciłem.

             przełożył Kiljan Halldórsson

🎸

A tu jeszcze ozdobnik muzyczny. Kawałek ze "Street Legal"... Myślę, że to było to. Niezły utwór. Zatem Bob Dylan:








Komentarze

  1. Bardzo spodobało mi się opowiadanie. Na tym polega mistrzostwo - gdyby mi czytelnikowi/słuchaczowi, ktoś banalny opowiedział o wyprawie po fotel, byłoby to nużące bo cóż jest ciekawego w udaniu się do sklepu odmalowanym szarością codzienności.
    A tu... krótka, treściwa, karmiąca wrażliwość forma.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie jest ten artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Jonas Lie. Eliasz i draug

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Kreml

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć