Na cmentarzu

Ileż trwa ta pamięć? Góra dwieście lat? Chyba że ma się jakieś szczególne zasługi, chociażby niszowe, wtedy jest szansa na jakieś dłużej. Historia jednak obchodzi się z ludźmi dość brutalnie, pozostawiając po nich góra jakieś gary i bezimienne szkieleciki, jeśli natura pozwoli, naturalnie...

Ilu swoich przodków znam? Garść sięgającą początków dziewiętnastego stulecia. A reszta? Szukaj wiatru w polu. A przecież gdzieś tam jest jakiś prawdziwy tłum ludzi. Przecież i moje zasrane, gejowskie korzenie, jak każdego innego typa na tej lichej kosmicznej gałce, sięgają tej pierwszej glizdy, co wypełzła cholera wie z czego. Tyle że cały ten przeszły tłum to już dziś jakieś wielkookie a anonimowe lemury. Oczywiście jakoś mogę w te wszystkie ślepia popatrzeć, zerkając w lustra, ja, nosiciel licho wie jakich parchów. Ja już jednak nie eksperymentuję. Jestem litościwie ostatni. Z całym bagażem. I widzę w sobie tatę, mamę, dużo ojca mamy, którego chyba najbardziej w całej rodzinie kochałem... Można się jakoś domyśleć reszty, w kształtach, ślepiach, w kudłach... Żyw jestem, a jednocześnie przecież jestem pełen tego, co od niedawna oraz tego, co od dawna nie żyje, nie istnieje...

Te zaprzeszłe rzesze przedstawiam sobie jako lemury, istoty o świecących, wytrzeszczonych oczach. Choć tak naprawdę przecież ich nie ma. Zatarło się wszystko. To, co jest, znajduje się w bezwymiarowym tu i teraz. W okamgnieniu nie ma nic. Zostaje tylko opowieść, też tu i teraz, opowieść o miejscach, o przeszłych ludziach; o wszystkim, co przeszło. Zostają tylko opowieści, łatanina faktów i fantazji. Nawet nasze najbliższe wczoraj, jak każdy sen, niczym innym nie jest.

Im dalej wstecz, tym większa bajka, na ledwie zarysowanym tle, bo wiadomo mniej więcej, kto był wtedy a wtedy władcą, co pany a co dziady nosiły, i co tam było wówczas słychać w polityce.

Barwne nic, w pamiątkach, w wykopaliskach... I te geny w tym naszym krwawym, pulsującym 36,6, o ile oczywiście zdrowie dopisuje.

Ale jest i bliższe wczoraj. I istoty, które śmierć nam skradła. Te nasze straty. Istoty niespokrewnione (pomijając, oczywiście, pierwszą glizdę) a bliskie szczególnie, bo pośród całej przypadkowości wybrane: przyjaciele, kochankowie, kochanki, żony, mężowie... Wspólny czas, nasza opowieść, którą śmierć czasem brutalnie kończy... Niezbyt łatwo żyje się potem. Zwłaszcza wtedy, gdy granice smutku zdają się być ciągle daleko i daleko, mimo odmian, nowego urządzania sobie czasu, nowych zysków...

Pociechy. Czy wypada jednak liczyć na ponowne spotkania? Jakże w "Czarodziejskiej górze" Tomasza Manna problematyczną sprawą okazało się wywoływanie duchów. Seans spirytystyczny, jedyna w swoim rodzaju mieszanina porodówki z burdelem, i nagle problem - kogo wywołać? Czy naprawdę chcemy spotykać się z umarłymi? Jaki to miałoby sens? Przecież tak samo bezsensowne są spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi... Chyba że coś na gruncie zawodowym, ale tu wygrywa interesowne życie...

Obawiam się, że, mimo jakichś tęsknot, nie chciałbym żadnych powtórek. Dość mam już życia i śmierci tutaj, tego bycia i żywym, i martwym zarazem. Tak że, jak ze śmiertelnością ciała, chcę się też godzić na śmiertelność duszy. Idę w ten epikurejski atomizm. Epikur twierdził, że kiedy następuje śmierć, specyficzna kombinacja atomów duszy też się rozpada. Ergo - jesteśmy - nie ma śmierci; jest śmierć, nie ma nas. A póki żyjemy, okradani, tkwimy w takim pół na pół. Życie i śmierć. O tym i o tym wiemy po trochu...

Na te Zaduszki, wiersz, z Islandii:

Steinn Steinarr

 "Na cmentarzu"

Tu spoczywają, to kres ich drogi męczącej
w atmosferze cichości.
Pamiętam, dwie dłonie me włosy pieszczące,
kiedyś tam, w przeszłości.

O, bogowie, coście losy nasze potkali
tak osobliwe,
ci stracili wszystko, co kiedyś dostali
i me straty dotkliwe.

Ja, co na moment zginam szyję
nad tą śmierci cichością,
czy jestem tym, co jeszcze żyje,
czy tamtym - umarłą przeszłością?*

                                przełożył z islandzkiego Kiljan Halldórsson




*)wiersz z tomu "Ferð án fyrirheits", Reykjavík 1942.

Komentarze

  1. na św. Liboriusza z Padebornu (jak mawiał zacny komtur de Loewe) ale się cieszę, że nie zniknąłeś i teraz znalazłem Cię w wydaniu 2.0!
    super! :-)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ps. Nie podpisałem się :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam Cię, Erneście, z radością!!:-))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce