O samobójstwie

Wkrótce Wigilia. Ta taka szczególna, rocznicowa, bo właśnie minie 20 lat od samobójczej śmierci Tomasza Beksińskiego.
Chyba jakiś rok temu czytałem zapiski dziennikowe jego ojca, znanego a osobliwego artysty Zdzisława Beksińskiego, który z pewnym chłodem odnotowywał, że makabra zwana życiem układa się jednak w litościwy sposób. Świat najbliższych znikał w odpowiedniej kolejności, od najsłabszego do najsilniejszego. Po pustkę aż do jego własnej, straszliwej, absurdalnej śmierci... Chociaż starał się ją wypełniać, myślał o jakiejś innej obecności Tomka, Tomka, który tak naprawdę po prostu chciał przestać istnieć. Nawet nie chciał przekroczyć granicy między 1999 a 2000 rokiem ... Nie zachwycał go kierunek, jaki obrała ludzkość i chyba nie zniósłby dzisiejszych czasów.
Ojciec jego miał dość proste rady na życie, i to jakoś go ratowało, plus sztuka, którą uprawiał. Mam wrażenie, że jakoś horror życia wyrzucał w klisze, w płótna, by zachować pogodę, w jakiś sposób jednak z dala od zgiełku, choć na brzydkim blokowisku, z którego nie bardzo chciał się ruszać (Paryż? Kakaja głusz!!!)... (Miałem kiedyś chłopaka, który się tym wszystkim zachwycał - zamiast siedzieć na salach wykładowych, woleliśmy leżeć na jego rozległych parkietach - w piecu buzował ogień, za oknem jakiś przemoczone brudne śniegi chlapały o bruk, a myśmy się zanurzali w te rozkłady...)
Dla Tomka rady te nie były wystarczające... Miał jakąś zwichrowaną duszę. Śmierć z nim tańczyła w specyficzny sposób. Ona oczywiście z nami wszystkimi tańczy, i my, nie gubiąc, przynajmniej do czasu, rytmu, prowadząc, każdej doby staramy się odsunąć ją na później. Ale bywa, że to ona prowadzi, uwodzi... Jak ta dama w czerwieni, która podobała się Klausowi Mannowi, który też się jej poddał, w całej tej epidemii samobójstw, jakiej był świadkiem przez wiele lat... (Zawsze będzie mnie poruszał jego przyjaciel - kochanek, uroczy Ricky Hallgarten, malarz, który zrezygnował z życia w najbardziej zaskakującym momencie tegoż... Miał już po swoich przejściach (ech, ten ponury los delikatnych ludzi) domek, pieska, szykował się na podróżniczą przygodę razem z Klausem i Eriką... Czasem tylko mówił pełen smutku, czego nikt nie brał na serio: Jaka szkoda, że musi się to stać teraz, kiedy mam domek i Wolframa. I tak się stało, ku rozpaczy przyjaciół. Zastrzelił się. I dopiero wtedy Klaus i Erika zorientowali się, jak wiele subtelnych sygnałów im dawał, szykując się do zaplanowanej podróży. Ricky też się szykował, ale z taktowną delikatnością dawał im do zrozumienia, że owszem, wyrusza w podróż, ale w całkiem innym kierunku.)
Pani w czerwieni... Jakiś czas temu odwiedziła mnie śmierć. Zaskoczyła mnie kreacją, bo była obrzydliwie typowa - miała na sobie ciemnobrązowy habit i profesjonalnie utrzymaną kosę, co mogłem ocenić, bo sam jestem kosiarzem - (pedały bywają zaskakujące). Zahaczyła o mój dom, bo tak skamlałem wiecznie. Bywa uprzejma, jak się okazuje. Posądzałem ją o jakieś straszliwe, rozognione czerwone oczy, a była niebieskooka - jakby dwa małe gazowe ogniki rozświetlające nikle mrok pod jej kapturem. Wyjaśniła mi, że te straszne czerwone oczy, które zobaczyłem kiedyś jesienną nocą w norweskim lesie, to było życie. Nie, nie uciekałem wtedy przed czymś, ale do czegoś. To nie był czas dla mnie. Upiór stróż uprzedził, że piekieł bramy jeszcze dla mnie zawarte... (Dyskusyjną rzeczą pozostaje tylko, czy usiłowałem z niego zbiec czy w swoim zarozumialstwie chciałem się do niego dostać.)
Pamiętacie?
W życia wędrówce, na połowie czasu,
Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,
W głębi ciemnego znalazłem się lasu.
Jak ciężko słowem opisać ten srogi
Bór, owe stromych puszcz pustynne dzicze,
Co mię dziś jeszcze nabawiają trwogi...
Naturalnie Dante.
Ja z lasu zostałem przegnany. Byłem wtedy chyba mistrzem świata w biegach. Omal nie wydaliłem serca!
Pogawędziliśmy trochę, i ociupinkę jakby jestem bardziej oswojony, choć jednak pozostawiony bez żadnej wiedzy. Rozmawialiśmy trochę o aromatach śmierci i życia, o woni antonówek i zapachu nasienia. Nadto zahaczyliśmy o poezję Sigbjørna Obstfeldera i zgodziliśmy się w temacie kurewskiej uczciwości. Chłodnym palcem dotykała mych ust i przyrodzenia.
Oddaliła się do swoich zajęć, by jednak stanowczo odesłać mnie do życia.
Nadal nie bardzo mnie chce. Jakiś czas temu, latem, na jednym z wyjazdów, byłem tak zawiany, że aż nabrałem ciekawskiej odwagi. Było jak za dawnych dobrych lat, kiedy spity zwykle opuszczałem towarzystwo, by udać się na wycieczkę, po to by na przykład zbudzić się w mrowisku albo by wrócić do domu w kradzionych butach... Lub by pójść na bagno. Raz się tak utytłałem, że ludzie z wioski, do której dotarłem wieczorową porą, gasili w domach światło... Było rechotu na lata, a ja się nie zagubiłem, co skłania mnie do podejrzeń, że bogowie mają jakieś poważne alkoholowe zaszłości.
Nabrałem ochoty, by zabrać się pociągiem na tamtą stronę. Lecz nic z tego nie wyszło. Rozbiłem sobie tylko nos na nasypie kolejowym. Ekspres zaś śmignął nade mną, trąbiąc pogardliwie. CiiiieNIAAAAsssssssssss! Byłem dość pijany, by odważnie się śmiać przynajmniej z przelanej krwi, której widok na trzeźwo wpędza mnie w stan paniki. Wystarczy trzasnąć w nos, i od razu czerwona fontanna tego czegoś, co jednak, wedle słów Woody'ego Allena, winno znajdować się w środku, zalewa wszystko w pobliżu źródła wycieku. Morda, koszulka. Mazałem się nią jak dzikus farbką. I pod osłoną letniego zmierzchu wróciłem do hotelu... Jak człowiek rzetelnie płaci, to obcy chętniej okazują swą troskę. Młody pan z recepcji był szalenie przejęty: - Jezus - Maria, ktoś na pana napadł? - Uspokoiłem ślicznotka, że to ja sam na siebie napadłem, niezbyt skutecznie, więc nie ma problemu. - Nic mi nie jest... - Jest pan pewien? - Pomyślałem sobie, że jednak będę żył i - jak widać - nie omyliłem się... Widok w łazienkowym lustrze był doprawdy malowniczy. Bałem się tylko, że mi kinol spuchnie albo że oczy podejdą mi sińcami, ale nic takiego się nie stało. Wysmarkałem tylko trochę skrzepów, a rano byłem śliczny, domyty, z trochę ulizanym włoskiem. (Heh- resztki młodzieńczości... Rozstaję się z nią - nawiasem mówiąc - z pewną pogodą - gotów na ohydę starości, po ohydzie młodości - ona wszak taka spędzana pośród wymagań - im dalej sięgam pamięcią wstecz, tym więcej nietaktu i żądań, by zdejmować spodnie!)
To było dość okropne jednak. Ten straszliwy moment samotności. Człowiek nigdy nie jest sam, ale w ostatecznych momentach jest tylko ze sobą... Pamiętam "Zniszczenie" Toma Kristensena. W pewnym momencie jesteś w stanie zobaczyć samego siebie w przeciwległym kącie pustego pokoju. To kresy życia. Strażnik ostateczny, który usiłuje cię zepchnąć po następny wdech, krok, kęs, łyk... To jest też ta wizja, którą wyczarował Steinn Steinarr. Zniknę, a tu nagle ty sam, goły, przed własnymi oczami... Ależ się wtedy spierdala.
Ten ból musi być nadzwyczajny. Duchowy. Mój najwyraźniej nie przekroczył jeszcze granic, choć alkohol usiłował ją jednak przesunąć, ale przypadek sprawił, że się spóźniłem...
Ta deprecha jeszcze nie sięgnęła dna. Taka ta moja siła.
Tak sobie grożę tym samobójstwem od dziesięcioleci, niemal co dnia, ale ciągle ulegam strachom, albo grawitacji...
Słusznie pisał już dawno temu Schopenhauer w piśmie "O samobójstwie", że najbardziej zabójczy jest ogrom cierpień duchowych, któremu w pewnym momencie nie straszne jest już żadne stróżujące straszydło. By popełnić samobójstwo - powiada - nie muszą one (owe cierpienia) pokonać samych siebie, nie muszą się do niego rozpędzać; gdy przydany każdemu strażnik zostawi ich choćby na minutę, szybko kładą kres swemu życiu... A w paragrafie trzecim owego tekstu dodaje: Gdy podczas ciężkiego, koszmarnego snu lęk wzmaga się do maksimum, właśnie on sam doprowadza nas do przebudzenia, dzięki czemu znikają nocne zmory. Tak samo dzieje się we śnie życia, w którym maksimum lęku zmusza nas, byśmy przerwali sen swego żywota.
Maria Czubaszek lubiła powtarzać słowa Allena, który powiedział kiedyś, że gdy przyjdzie po niego śmierć, wolałby, żeby go przy tym nie było... Allen powiada też, że życie jest jak nogi, długie, krótkie, zawsze do dupy...
Życie jest rzeczywiście do dupy, bez dwóch zdań... I może rzeczywiście jest do tych granic... Śmierć powiedziała mi - przekonasz się... Coś mi mówi, że jednak sam to będę musiał zrobić. Gdy przyjdzie czas, może rzeczywiście nic już nie będzie straszne. Żaden ból, żadne ciało... Póki co jednak trwam w tych z lekka przerażających wilgociach, bo życie to wilgoć - syf: żelazista krew, pot, łzy, ślina, sperma - jednym słowem groza, momentami rozkoszna!!...
Myślę teraz o Beksińskim, który miał odwagę. Deprecha rozproszyła strachy... Śmierć była jego obsesją. Tańczył z nią latami. Szedł w makabrę drukując swoje nekrologi i co jakiś czas podejmując samobójcze próby. Śmierć zdawała się z nim bawić. Uczyniła go nawet uczestnikiem katastrofy lotniczej - o dziwo... Tylko jedna osoba wtedy zginęła, on zaś z resztą pasażerów i z członkami załogi zdołał uciec z wraku tuż przed tym, jak ten stanął w płomieniach. I miał jakby takie życie po życiu, coś w gruncie rzeczy ponurego, czego sam doświadczam, choć z trochę innych powodów.
Był w gruncie rzeczy tak samotny, choć przecież miał wielu przyjaciół, słuchaczy, miał fajne zajęcie... A jednak. Nie bardzo bliscy go rozumieli, ale to tak bywa. Bo jakże pojąć cudzy ból? To nie takie proste.
Był szczególny, miał uroczy głos, radiowy. Jako radiowiec robił rzeczy ulotne, choć oczywiście są nagrania, ale to wszystko jednak należało do swego czasu, do dźwięków z tamtych lat. Sporo ludzi w pewnym wieku tęskni za nim, choć minęło już tyle lat... Ja go w zasadzie z radiem nie kojarzę, bo przez pewną część jego czasu bywałem w Polsce sporadycznie. Dla mnie najistotniejsze są filmowe dialogi, szczególnie te z ruchomych obrazków Monty Pythona... Był w swojej robocie niezły. Mógłby ją z powodzeniem kontynuować, ale pasje i zajęcie niekoniecznie zagłuszają ból, pustkę, poczucie bezsensu...
Życie jest sytuacją bez wyjścia. Ktoś może powiedzieć - śmierć, ale przecież ona wpisana jest w los każdego z nas... Każdy żyje tyle, ile może, nawet rozfantazjowany o samobójstwie osobnik... Allen wspominany wyżej chciałby nie być obecny... Ale może to tak zawsze jest - wszystko jedno czy zabiera nas rak, czy skaczemy z wysokości, czy zażywamy jakąś trutkę, czy gasi nas starość... Może sobie, czyli samemu życiu, nie musimy już patrzeć w twarz. Może w każdym wypadku przed paroma ostatnimi uderzeniami serca nas już po prostu nie ma?
Sam się na śmierć już zdążyłem napatrzeć. Najstraszliwsze było umieranie przyjaciela. I najbardziej zdumiewające - człowiek mniej rozgarnięty mógłby wręcz poczuć się urażony! Bo on się po prostu odwrócił. Zapadł się w jakiś dół. Zaskoczony, a niedługo potem pogodzony z losem. Choć przecież wokół kipiało życie, było tyle planów, i byłem ja, rozwichrzony i jakoś tam dla niego uroczy...
Tak, ta zbliżająca się okrągła rocznica jakoś mnie tak zepchnęła znów na te tory śmiertelne... Nic nie wiadomo. Tyle wiem.
Mówi piosenka - jakie, życie taka śmierć... I tak czy siak się z tego życia wyplączemy. Ja zawsze powtarzam, dobrze żeby wyplątać się z niego w porę, zanim skończą się pieniądze... Powiadomiłem o tym śmierć, a ta uczyniła jakiś figlarny gest... A potem powiedziała mi, żebym poszedł się wysikać...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce