Saga o Gunnlaugu Wężowym Języku

No to fruńmy znowu na Islandię, do kraju, co leży - jak uszczypliwie zauważa Hallgrímur Helgason - trzy godziny lotu od dobrych manier... Tylko żeby nie było - brak dobrych manier to znowu nie taki wielki zarzut, zwłaszcza w stosunku do malutkiego kraju dymanego przez wieki, który jednak, przez swą zbawienną atlantycką izolację, dawał pewnej części ciała tylko dwa razy do roku, i który zachował dość siły na stosowną bezczelność i odwetowe podymanie większego kolesia, gdy przyszedł na to czas (choć czasem z konsekwencjami w postaci rykoszetu - ale świat w końcu zawsze jest uosobieniem niesprawiedliwości, z czym wypada się z humorem pogodzić)...
Owa izolacja pozwoliła też zachować skarb w malutkim narodzie - język, tę łacinę północną, która jednak, co poradzić, wymięka przy kontynentalnych uproszczeniach... Monstrum, co podobno ma więcej niż pół miliona słów i miliony form, w narodzie, który do dziś policzyć się może ledwie w tysiącach... (Biorę wszystko na wiarę, bo liczyć nie umiem - to znaczy umiem liczyć pieniądze, ale reszta pozostaje dla mnie beztrosko niepoliczalna.)
W sumie przyjemne są słowa o mężczyznach napisane przez wyżej wspomnianego pisarza w jego feministycznej powieści "Kobieta w 1000℃", oczywiście o islandzkich mężczyznach, nieokrzesanych, paskudnych, pierdzących, którzy jednak, w przeciwieństwie do kontynentalnych paskudztw, którym w głowie tylko mizianie się aż po świt, mają w swoich głowach wcale nie takie puste awaryjne pomieszczenia, gdzie gnieżdżą się wspaniałe opowieści... Tam się można schronić. "Gdy ktoś zgubi się w górach i zakopie w śniegu albo przez weekend siedzi w zablokowanej windzie, może zawsze sięgnąć do tego wybitnie islandzkiego wewnętrznego schronu i jakoś przetrwać w tych warunkach przy pomocy świetnej opowieści".
Kiedyś Północ za bardzo nie gadała, wolała opowiadać. Dziś oczywiście gada, choć ma do dyspozycji ten zdumiewający język zza pulpitu czy biurka, zabytkowy...
Tak, w gruncie rzeczy najbardziej gadatliwą babę spotkałem chyba właśnie na Islandii. Raz mnie przyjaciel zaprosił na farmę do swoich krewnych. Ależ tam była gosposia. Okularki, trwała na głowie, no i ozór, co mielił słowa od najwcześniejszych godzin porannych do północy. Mamuśka głos miała jak z radia. Baba wstawała najwcześniej ze wszystkich stworzeń w okolicy, punktualna, lepsza od budzika, i gotując kawę poranną nadawała pierwszą audycję. Ptaki jeszcze drzemały, krowy w oborze takoż, góra zdobna w łachę śniegu wiecznego także zdawała się jeszcze na nic nie patrzeć - same cierpliwości i senności wokół, a w babie już wrzało... Ależ ta pierwszorzędna kucharka umiała paplać, drwiąc sobie z napomnień najwyższego z nordyckich bogów, który przestrzegał, by ozora niepotrzebnie nie strzępić, powiadając w Hávamál:
Ten, co milczeć nie umie, słów
niecnych bezlik wyrzuca;
nieokiełznany, luźny ozór
sam sobie biedy przyczynia.*
Najwyraźniej mowa ta dla mężów była przeznaczona, i ją też sobie do serca wziął najwyraźniej małżonek owej gadatliwej gosposi (cudownej - trzeba to jednak zaznaczyć, u której żem po raz pierwszy zakosztował takiego domowej roboty skyru, z jagodami, co rozkoszą było dla mego podniebienia!!), ponieważ był on jej skrajnym przeciwieństwem - lekko brodaty olbrzym o spojrzeniu wywołującym we mnie prawdziwy lęk - on słów nie potrzebował, a wszystko, co żywe, rozeznanie w jego życzeniach i nastrojach miało pierwszorzędne. Potężny Víkingur, przy którym czułem się taki malutki, o taki, tyci...
Więc islandzki - przepiękny, zabytkowy, mniejszościowy język z rymów i sag, który jakoś i dzisiaj sobie musi radzić...
Niektórzy powiadają - i słusznie - że właściwie o wszystkim napisano już dawno temu w sagach islandzkich. Miłość, sława, śmierć... O niczym innym w gruncie rzeczy nie warto opowiadać.
Wszystko już przećwiczone...
"Gunnlaugs saga ormstungu" to krótka opowieść o losie, o przeznaczeniu, o świecie, w który wplątały się ludzkie wrażliwości. Pięknie skonstruowana średniowieczna nowela, będąca echem czasów, kiedy to po morzach śmigali młodzi i piękni wikingowie. No, Gunnlaug może nie był najpiękniejszy, ale mógł się podobać ten zwinny człowiek, co i mieczem, i językiem władać potrafił. Język to nawet miał dość ostry, jadowity, czym zyskał sobie ów przydomek "ormstunga"...
Trochę to już taka schyłkowa opowieść, mająca już w sobie cechy sag rycerskich, z romantycznym a melancholijnym nalotem, z tym rozgrzanym trójkątem miłosnym, znanym tak dobrze i z "Laxdœla saga" i z "Hallfreðar saga vandræðaskálds"...
Saga ta gości samych znajomych, opowieść to bowiem znad Borgarfjörður, mamy więc krewnych samego Egila Skallagrímssona, jest i Olaf Paw...
Jakiś skryba miał literackie zacięcie i skonstruował niezłą rzecz; dał echom dawnych lat wyraz w sam raz na zimę... Ludzie musieli dumać, tymi zimowymi wieczorami, gdy na zewnątrz zawierucha straszyła pukając niepokojąco gałązką w okno - jak to nastrojowy Ernest mówi:) - tak, jak coś pisane, to tak być musi!
Człowiek jest bezradny wobec losu, powiada anonimowy opowiadacz, ukazując nam ten wikingowy fatalizm...
Þórsteinn, syn Egila, miał kiedyś sen, który objaśnił mu pewien norweski sternik, co raz u niego zimował. Sen był ornitologiczny a niepokojący... Dwa ptaki pobiły się o łabędzicę na śmierć, trzeci po nich przyszedł... Akurat żona jego brzemienna była, nakazał więc, że gdy urodzi się córka, wynieść ją trzeba, by przepadła na wieki. Był w podróży Þórsteinn, gdy żona jego powiła córkę, Helgę. Nie miała sumienia wynieść niemowlęcia na pustkowie i powiozła ją do siostry swego męża, żony Olafa Pawia, by ta ją ocaliła. Rzecz się wydała, ale nie sprowadziła gniewu, ponieważ Helga była tak cudowna, że ojciec od razu pokochał ją i, pełen dumy, zabrał do swego domu.
Co się przyśni - tak być musi. Była córka, ocalona, pojawili się konkurenci do jej ręki. Piewrszy był Gunnlaugr Illugason. Zakochany, ale też żądny sławy. Ojciec Helgi nie bardzo był mu przychylny, bo ten niekonieczne urodziwy chłopak nie bardzo był zdecydowany, czego chce od życia.Chciał żony, ale też i sławy. Popłynął więc  po sławę, mając przyrzeczenie ojca, że gdy się w stosownym czasie uwinie, będzie miał Helgę za żonę... Powędrował Wężowy Język, typowym szlakiem: Norwegia, Szwecja, Anglia, Irlandia...Czasem tryskał poetyckim jadem, co budziło gniew, częściej jednak zyskiwał sobie uznanie, wykazując się zarówno kunsztem poetyckim, jak i walecznością. Odwiedził w Norwegii jarla Eryka; był w Szwecji u króla Olafa, syna Sygrydy Dumnej, tej nietuzinkowej matki królów, która - jak bardzo chcemy tu nad Wisłą wierzyć - była ową Świętosławą, siostrą Bolesława Chrobrego; a także u Æthelreda... Można powiedzieć, że się za granicą dorobił - wszak w wikingowych czasach bardzo ceniono rzemieślników, a skald też takim rzemieślnikiem był, i też go sowicie wynagradzano, jeśli ułożyć potrafił zgrabne słowa uwzględniając wymagające reguły sztuki, poezję bowiem na dworach wielce sobie ceniono... Można powiedzieć, że ten jak najbardziej historyczny złośliwiec zrobił w świecie karierę, i wrócił zamożny z owego świata, ale zbyt późno, tak że ubiegł go rywal, też skald, Hrafn Önundarson, który ostatecznie dostał rękę Helgi. Gunnlaug był z tego powodu zły, Helga zaś czuła się nieszczęśliwa, bo serce jej, tej bogini cebulowej polewki ( taka cenna była w tamtych czasach cebula, więc takie rzeczy skandowano - bo się poezję skaldów skandowało, a nie recytowało - o drogich sercu osobach) tęskniło do Wężowego Języka... Doszło do pojedynku - koguty się spięły, ale z walki nic nie wynikło, nadto ich pojedynek  okazał się ostatnim w kraju, bowiem władze rychło zabroniły takich zabaw. (Starcie Gunnlaug - Hrafn miało być ostatnią imprezą pod tytułem hólmganga - czyli takim wezwaniem rywala na wysepkę - do dziś islandzki przechowuje ten wyraz na określenie pojedynku.) Chłopcy nieusatysfakcjonowani rezultatem, szanując jednak praworządność, pofatygowali się aż do Norwegii, by tam dokończyć sprawę. Jeden sprawniejszy, drugi bardziej podstępny, jeszcze kombinujący, choć mu rywal nogę odrąbał; obaj się poharatali tak skutecznie, że Helga piękna i owdowiała, i straciła ukochanego... Życie jednak za próżnią nie przepada, więc Helga znów wyszła za mąż, choć szczęśliwą nigdy nie była. Wreszcie zmarniała, bo w końcu wszystko w życiu zmarnieć musi... Co się wyśniło kiedyś, jeszcze przed świtaniem nowych pokoleń, spełnić się musiało. Saga pięknie opowiada, jak bezradni jesteśmy wobec losu... Czasem ów los wielkie smutki zrzuca na człowieka, jak ten Gunnlaug, co się musiał spóźnić. W pewien sposób na zawsze pozostała mu wierną, jemu, albo raczej wyobrażeniu na jego temat. Od czasu do czasu wyciągała ze skrzyni królewski płaszcz, który ukochany był jej podarował. I tak tęskniła, i kochała, aż do końca...
Tak swoją drogą, jakże często dla nas drogie jest to, co nie istnieje...
Ta krótka, sprawnie skonstruowana saga, taka średniowieczna nowelka, podaje nam wiele prawd o życiu. Jest i echem zamierzchłych czasów, dość już odległych dla samego jej anonimowego autora, który stworzył ją, jak się sądzi, około 1280 roku, ale też jest i lustrem dla człowieka, bez względu na to, w jakiej epoce przyszło mu żyć.
Śliczna literacka perełka...

Saga o Gunnlaugu Wężowym Języku, tłum. Apolonia Załuska - Strömberg, Ossolineum, Wrocław 1968.

*)Fragment Hávamál w tłumaczeniu moim.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce