Ionesco, stopy w skarpetach, nieotwarte beaujolais, co się nie udało, co się petryfikuje

I tak się zatoczyło koło. A może nawet bardziej okrąg, bo cóż w tym środku. Dziura jakaś taka... Życie to jak bieg po cembrowinie studni. Narastającej. A w środku przeszłość, utopiona gdzieś pod niskim, okrągłym lustrem wody... Uuuuuuuuuuuuuuu!!!!

Jak mniej więcej rok temu, wpatruję się w swoje stopy oparte o okienną szybę. Coś jakby zima za oknem. Wtedy miałem żółte skarpety, dziś niebieskie. Lubię swoje stopy w skarpetach. Ale tylko swoje, dla innych nie żywię gorętszych uczuć.

Takie dwie stopy na końcu dwóch kończyn to wspaniałe porównanie - obraz ideału, który winien nas w życiu spotykać. Niby to wszystko z jednego wyrasta, jedno serce pompuje w to wszystko krew, jednak każda noga, a co za tym idzie, każda stopa, są inne, jedna prawa, druga lewa... Podobno po zużyciu butów i sposobie stawiania stóp można wiele powiedzieć o człowieku. Nie zgłębiałem tego tematu. Ja najbardziej zdzieram wewnętrzne strony pięt i stawiam stopy palcami na zewnątrz, jakby jedna noga nie za bardzo była zainteresowana losami drugiej. W sumie lubię ludzi, którzy potrafią się sami o siebie zatroszczyć. Głupio być na jednej nodze - można postać chwilę, ale znacznie przyjemniejsza jest ekwilibrystyka na dwóch nogach. Lepiej stać, lepiej się poruszać. Nie jest zbyt przyjemne skakanie czy kuśtykanie z jakąś podpórką. Dwie całe nogi to podstawa. To nadaje życiu jakąś płynność, daje mu jakąś wygodę - warunek - ważne żeby nogi się o siebie nie potykały. Dwie dobre, pewne siebie nogi, to gwarancja w miarę sprawnej wędrówki. To dobra wskazówka na życie. Para to jest to, tyle że nie można sobie przeszkadzać. I mam to szczęście, że w moim stadle nikt sobie nie przeszkadza. Ten stan trwa, co mnie cieszy.

Płynie czas. Jeszcze jakoś zdrowie dopisuje, choć wolę się nie przechwalać, bo mam zawsze na myśli bezpiecznik w postaci psa Tomasza Manna. Pisarz ten kupił sobie kiedyś cudownego wilczura, z którego był strasznie dumny i którego bardzo kochał. Chwalił go w swoich listach, chyba za bardzo, bo pies dostał straszliwej nosówki, której nie udało mu się przeżyć. Więc lepiej oszczędzać słowa, by nie kusić złośliwego losu. Może więc wypada w tym miejscu powiedzieć jedynie coś dowcipnego. Akurat przyszedł mi na myśl mój ukochany Gustaw Holoubek, taki już w słusznym wieku, którego ktoś kiedyś zapytał, jak tam zdrowie i jakie wyniki badań lekarskich uzyskał. Uroczy aktor poinformował swego interlokutora: - Wyjaśniły się pewne rzeczy. To, co brałem za orgazm, okazało się zwykłą astmą...

Aż mnie kaszel jakiś złapał...

Sobie znowu klepię na komputerku... Pamiętam, rok temu mówiłem, że trzeba zabić ten blog. Oczywiście mowa o poprzednim blogu. Jeszcze nie wiedziałem, że podobną myśl powziął blox. Postanowiłem go wyprzedzić - jedno kliknięcie, i po sprawie. Bez jakiegoś żalu. Słowa są zawsze kulawe. Niech porywa je wiatr. I niech zostanie jakieś wspomnienie, jeśli cokolwiek miał dla kogoś jakąś wartość, ów blog. Potraktowałem wszystko jako taką usypaną z piasku mandalę, którą w końcu wypada zdmuchnąć. Ale że potrafię się przyzwyczajać i umiem ulec namowie, klepię znów... Coś może znowu na rozdmuch, za lat dziesięć... Na rozdmuch, by się nie petryfikować... I by jednak jakoś pozostać dla tych, którym zależy. (Jakiś czas temu pewna kobieta postanowiła mnie odszukać. Tylko nie pamiętała mej nazwy... Jakiś taki skandynawski pisarz. Zaapelowała na gazetowym forum: Niemłody gej, chyba z Krakowa, stare mieszkanie, zakurzone książki... W ponurym czasie nabrała ciekawości czy już popełniłem samobójstwo, czy jeszcze żyję... Znalazła mnie, żyjącego i piszącego. Nie mam pojęcia czy ją ucieszyłem, czy rozczarowałem... Tak czy owak postanowiłem dalej rozczarowywać i cieszyć - co się komu podoba!)

Mądrze kiedyś napisał w swym dziełku "O pisarstwie i stylu" Arthur Schopenhauer, że myśl żyje tylko dopóty, dopóki nie osiągnęła punktu granicznego, którym jest dla niej słowo; potem się petryfikuje i jest już martwa, choć nie ulega rozkładowi - odtąd przypomina skamieliny zwierząt i roślin z zamierzchłych czasów. "Jej rzeczywisty, chwilowy żywot można też przyrównać do kryształu, który żyje, gdy się osadza. Gdy bowiem nasze myślenie znajdzie dla siebie słowny kształt, przestaje być czymś wewnętrznym, do głębi poważnym. Gdy zaczyna istnieć dla innych, przestaje żyć w nas, podobnie jak płód odłącza się od matki, gdy zaczyna żyć własnym życiem". I dodaje jeszcze słowa Goethego: Mącić swym sprzeciwem nie musisz mi w głowie! Błądzić człek zaczyna, gdy cokolwiek powie.

I dodaje jeszcze filozof: Pióro jest dla myślącego tym, czym laska dla idącego; lecz najlepiej chodzi się bez laski, a najdoskonalsze myślenie podąża bez pióra. Dopiero gdy przychodzi starość, chętnie sięgamy po laskę i pióro.

Dobrze nawet pamiętam tamte ostatnie wpisy. O stopach w skarpetach. A także o policjancie, który, zanim mnie pouczył, sam został przeze mnie pouczony. Była piękna zima, w górach, byłem na przedpołudniowym rauszu, i przechodziłem przez jezdnię w niedozwolonym miejscu, podążając ku pysznej karkóweczce. Nie spodobało się to młodej, a już tak głęboko smutnej parce policjantów. Nigdy nie noszę przy sobie dokumentów, a pan chciał mój pesel. Zrobiłem mu wykład z savoir - vivre'u: Chcesz poznać człowieka, zapytaj go o imię i nazwisko. Udało się. Choć elektroniczny gadżet udzielił smutnej odpowiedzi - Nikt mnie nie szuka, dla Interpolu nie istnieję!! (Podejrzewam, że ten stan utrzymuje się do dziś - nie mam żadnych osiągnięć!)... O nic nie prosiłem, choć mogłem się stać lżejszy o pięć stów, takie raptowne 500 -. Pouczałem dalej, o tym, że życie składa się głównie z niewytłumaczalnych drobiazgów. - Funkcjonariusz miał przepiękne oczy. Oszołomiłem go i patrzył na mnie tak słodko. A jego koleżanka, siedząca obok niego w radiowozie, miała na twarzy nieustępliwą chmurę -  taka młoda dziewczyna, a już była tak bardzo zagniewana na cały świat.

I tak minął rok. Właściwie byle jak. Co się nie udało? Nie udało mi się umrzeć, to pewne. Trochę szkoda, ale co poradzić.

W ręce mi wpadł Ionesco. W koleżankowej biblioteczce. "Samotnik". Powieściowy drobiazg. Eugène Ionesco kojarzy się raczej z dramatem, z dramatem absurdu. Jest na polu dramaturgii kolejnym krokiem po Strindbergu i Witkacym. Ale opublikował i powieść, malutką, która kiedyś, w latach młodości, zrobiła na mnie wrażenie, i którą dziś przeczytałem z radością.

Mężczyzna zbliżający się do czterdziestki nagle ma okazję wycofać się z obiegu. Bo dostaje spadek po wujku z Ameryki. Jakże ludzie marzą o takich rzeczach. Ta masa ludzi, ta większość, która musi walczyć o byt, która wbrew sobie gada, że żadna praca nie hańbi, ale która jeży się, ilekroć słyszy o podwyższeniu wieku emerytalnego... Spadek, łaskawy totek... Samotnik w pewnym sensie ma szczęście. Może się wypisać z życia, może w pewien komfortowy sposób umrzeć... Byłem uczniakiem, kiedy czytałem to pierwszy raz, i już wtedy miałem takie marzenie, żeby się wypisać z życia (po latach trochę mi się to udało!!!)... Jakiś czas potem z podobnych przyczyn zachwyciła mnie "Czarodziejska góra" Manna i Castorp, który z ochotą, oceniając swoje możliwości finansowe, wyrwał się w luksusy sanatorium śmierci... Zaświaty są kuszące. Bo gdy jest co jeść, gdy leje się wino i porter...

Czy wypad poza życie jest jednak takim szczęściem? Samotnik raczej nie miał dość sił duchowych na próżnowanie. Wpadł w pseudofilozoficzne zadumanie i jakby zamieszkał w dobrze wyposażonej trumnie. Pośród życia, o którym nic pewnego nie da się stwierdzić. Mocne? Słabe? Solidne? Kruche? Ciało to ja. A jednocześnie to nie ja, to coś obcego. A dookoła niewolna dzicz. Biedna, ale przynajmniej bez czasu na myślenie.

Przeciętność zalewa robaka... To przez Ionesco chciałem pić beaujolais. I piłem. Kiedyś. Bo dziś już właściwie win nie pijam. Nie mam zamiaru udawać - mlaskać, wąchać, oceniać... Wszystkie napoje alkoholowe są niesmaczne. Dziś jedynie doceniam ich moc. Smaczne to są nieprzetworzone owoce, wyroby cukiernicze, pierogi z mięsem i jeszcze kilka innych rzeczy, ale daleki już dziś jestem od robienia z żarcia i picia jakiejś dziwacznej liturgii - musiałbym z podobnym namaszczeniem potem podchodzić do wypróżnień, a niestety traktuję całą sprawę tylko jako smutną konieczność i nie nadaję jej artystycznej oprawy...

Nie mam w barku win. Jest koniak, trochę wódek, whisky... Ale jest i beaujolais... Stare młode winko. Rocznik 1995. Znalazłem tę butelkę, kiedy wiele już lat temu likwidowałem mieszkanie po zmarłej mamie. Już wtedy to winko było leciwe. Z jakiegoś powodu nie zostało otwarte. A ja z jakiegoś powodu do nielicznych pozostawionych po mamie przedmiotów dołączyłem i tę butelkę. I stoi do dziś w barku. Nigdy jej nie otworzę. Bo i pewnie ta butelka zawiera dziś jakiś potworny ocet. Traktuję to jako pamiątkę po jakimś niespełnieniu. Była jakaś okazja, ale z niej nie skorzystano...

Kiedyś pomyślałem sobie o baśniowej powieści o pewnym wesołym grabarzu. Znalazłem w niej miejsce i dla tej butelki, takiej właśnie pamiątki po czymś, co się, w pojęciu owego grabarza i pogrzebowego śpiewaka, na szczęście nie zdarzyło. Chciałbym napisać o tym powieść. Naturalnie jej nie napiszę, ale chciałbym...

I tak idziemy w nowy rok. I idę ja, z tą nieodkorkowaną butelką. Nie patrzę w przyszłość z optymizmem... Ale nie ma się co przejmować. Nie ma zbyt wielkiej różnicy między optymistą a pesymistą. Dobrze kiedyś o tym opowiedział Andrzej Poniedzielski, mówiąc, że między jednym a drugim nie ma wielkiej różnicy, bowiem przed jednym i drugim świat stoi otworem. Pesymista ma jedynie tę drobną przewagę nad optymistą, że jest lepiej poinformowany - po prostu orientuje się, o jaki otwór chodzi.

Niektórzy uważają, że już jest pozamiatane, że kostki domina już się przewracają... Ubiegłowieczne lata dwudzieste i trzydzieste były tylko malowniczym odsapem przed drugim aktem wielkiej wojny, po której już rzeczywiście przyszedł koniec świata. Przed nami czasy straszliwe... Ale ja już się nie martwię, bezdzietnie. Jak dożyję to końca tychnaszych lat trzydziestych, to chyba zacznę znowu palić. Puszczę dymka i popatrzę sobie z góry na spragnionych... Dzisiejsza garstka ekowysepek to doprawdy śmiesznostka. A wieczna zmarzlina nie tak znów wieczna - ileż tam zgnilizny czeka, już ona przecież taje, już zaczyna ziać...

Może po ostatnim papierosie odkorkuję i to zaniedbane, niezagospodarowane beaujolais?  Dołączę tego dżina do zabójczej atmosfery...

Póki co karnawał trwa...

Komentarze

  1. :-)))
    Okazuje, że i człowieka a nie tylko publikację można odnaleźć po słowach kluczowych: ... niemłody...gej.... Kraków...książki. Takie czasy, że pełno szumu informacyjnego i jakiegoś totalnego guana medialnego, ale jeśli precyzyjnie skieruje się poszukiwania to i uzyska się odpowiedź... ;-)
    Nie ma zimy, ale jest wokalista Erasure: https://www.youtube.com/watch?v=lWqJTKdznaM

    OdpowiedzUsuń
  2. Się okazuje, że jednak można znaleźć igłę w stogu siana.!:))
    Erasure. Always. Lubię ten kawałek.
    Dzięki!:))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce