Garstki: strachu, smutku i norweskiej poezji

Umarł Gruza. A jeszcze chwilę temu wywołałem go tu wspominającego uroczo Jana Gałązkę... Dziś już obaj gdzieś tam, w jakichś niewyobrażalnych sferach, co jednak strachu nie budzą...

Sam boję się śmierci, ale tylko tej nie w porę. Bo umiem wyobrazić sobie nędzę i jej to właśnie boję się panicznie, jej - to znaczy wszelkiego rodzaju zdychania... Bo to, co dalej, już mnie nie obchodzi. Nie umiem obudzić w sobie strachu przed czymś, czego wyobrazić sobie nie potrafię. Do piekła przecież nie pójdę, bo właśnie w nim jestem, do nieba też nie, bo właśnie tego wyobrazić sobie nie potrafię... Moja wyobraźnia, w czym nie jestem wyjątkowy, nie sięga poza granice piekła. Ale piekło nie musi być takie złe, i póki nie doskwiera nazbyt, miło w nim posiedzieć, odbywając to życie, tę karę licho wie, za co... Bo przecież w piekle można się miło urządzić. Rozglądam się: sedes ze spłuczką, pełna lodówka, miły kotek, muzyka, barek zaopatrzony, i pokaźna biblioteka, by było czym zagracić sobie głowę... A gdy zbyt mało wrażeń, zawsze można polecieć do Ísafjörður... Jest i zabawa, choć ja akurat z umiarem do niej podchodzę, bo nie jestem żyjątkiem nazbyt profesjonalnym... Każdy winien znać swą drogę, by piekło nie było nazbyt groźne. Nie każdy stworzony jest dla wyżyn, ale też i każdy swe wyniosłości odnaleźć może, byle tylko nie przesadzał i nie łudził się, że wszystkiemu może podołać... Tak jak to było w bajce, którą lubił opowiadać Oscar Wilde: Była sobie kiedyś księżniczka i był sobie pobożny pustelnik. Księżniczka naturalnie pławiła się w bogactwach, obsypana klejnotami, i wszystkie światowe rozkosze były w zasięgu jej opierścienionej ręki. A pustelnik żył skromnie w skalnej grocie, odziany jedynie w gryzącą skórę surową materię, i umartwiając swe grzeszne ciało, żywił się jeno szarańczą i korzonkami. Lecz nagle harmonia ta została zburzona i wszystko stanęło na głowie, księżniczka bowiem zapragnęła porzucić swój świat pełen pustych, grzesznych uciech, i udała się do pustelnika z propozycją zamiany miejscami. Skutki tego były wielce opłakane, bo oboje rychło pomarli - księżniczka z głodu, pobożny zaś pustelnik z rozpusty.

No tak, ale wróćmy do znikań. Jednym znikaniom towarzyszy rozgłos, bo dorobek, bo uciechy pokoleń. Ale pośród codzienności, cichej, skromnej, też raz po raz zgaśnięcia... W kuchennym oknie widzę budynek po drugiej stronie ulicy, a w nim mieszkanko na podobnej wysokości. Już prawie od roku mieszkanko to śpi - zaciągnięte zasłony, żadnej już flory na parapetach, balkon przez gołębie opanowany... Mieszkały tam dwie starsze panie. Zawsze, gdy myłem gary albo gdy skrobałem marchewkę na zupę, zerkałem do nich, na kwitnące parapety, a latem i na kwitnący balkon. Panie uwielbiały porządki, co czasem budziło moje rozbawienie - ciągle wszystko odświeżały, wiecznie myły okna... Coś stałego za mym kuchennym oknem, nie zawsze domytym. Z tej ich porządkowej krzątaniny bił jakiś osobliwy spokój. Miały też jakieś powiązania z nabożnymi sferami, bo czasami na ich balkonie pojawiała się olbrzymia, dobrze odżywiona zakonnica... (O, to mieszkanie w ogóle ma jakieś kościelne powiązania. Bo podobno dawno temu mieszkał tam ksiądz, wtedy, gdy jeszcze nie było w parafii okazałej plebanii i nie stała jeszcze monstrualna świątynia, tylko ludzie modlili się bohatersko na świeżym powietrzu, w upał i słotę, w konsekrowanej wiacie... Wiaty nie ma, ale w jej miejscu stoi pamiątkowa kapliczka, pod którą lokalna dewocja pali znicze. Taka osobliwość. Ba, kiedyś znalazłem podobną kapliczkę, która upamiętnia istnienie pół wieku temu w pobliskim domu salki katechetycznej. Niby Kościół tryumfalnie ze swym, sądzę, zakłopotanym Bogiem - piszę zakłopotanym, bo jedynie ludzką miarę posiadam i taką stosuję, także do wielkości nadziemskich, które, jak się okazało, bezradne są wobec ludzkiej bezczelności i przemocy - wtargnął z politycznym przyklaskiem do szkół, a ludzie jednak jakoś z żarem nagrobkowego znicza wspominają z romantyczną tęsknotą tamte niby tajne komplety... Najwyraźniej w wielu osobach tkwi osobliwa potrzeba przeżywania permanentnej żałoby, choćby i po salce katechetycznej... Na swój sposób jest to słodkie, taka tęsknota za dawnym - żal mi tylko bukszpanów, bo takie piękne rosły w otoczeniu tej kapliczki, ale coś się pochorowały i uschły. Ale pamiętający dbają o jej otoczenie i z pobożnym uporem sadzą nową roślinność, bardziej może odporną na szkodniki i suszę - czas pokaże. I płoną te znicze, a pamiętnej salki, zgodnie z oczekiwaniami, nie ma i nie będzie... {Tak samo i Zbawiciel nie powróci, choć ponoć oczekiwany - ludzie jednak wolą czekać i nie chcą w tej czynności zakłóceń - gdyby wpadło Mu do głowy - Mu, tak wymagającemu - powrócić, przegnaliby go kijem! Wiara ma w końcu swoje granice! Dla ducha spokoju lepiej czcić martwe!!}Wracając jednak do kościelnego mieszkania - mieszkał więc tam ksiądz, a kiedyś pewien starszy sąsiad mnie poinformował: - Panie, jakie tam wtedy były zabawy, jakie dziwy tu przyjeżdżały... - Nawet mnie to nie zdziwiło, bo jeśli człowiek tak zawodowo lokuje się w sferze pełnej wyobrażeń o cnotach i grzechach, to dopiero wtedy czuje całą pikanterię życia, całą moc tej ziemskiej igraszki - aż jęzor wisi gotów do łapczywych chłeptań... Tedy nie dziwią mnie wcale luksusowe fury, pierścienie, misternie rzeźbione trony etc, etc...) I nagle to mieszkanie o bogatej przeszłości usnęło. Nie ma tych zawołanych czyścioszek, nie pojawia się olbrzymia zakonnica, nie ma - jak wspomniałem wyżej - roślin na parapetach, opustoszały balkon opanowały gołębie... Zasmuca mnie trochę ten martwy spokój za przykurzonymi już szybami po drugiej stronie ulicy. Zniknął jakiś drobiazg i mi go brakuje... Jakoś tak cenię sobie stałości.

A tu coraz tego mniej. Znikają ludzie, wielcy i mali, znika woda, znikają pieniądze... Znika rozsądek... Czy powróci? Pewnie do mieszkanka naprzeciwko ktoś się w końcu wprowadzi, z życiem, które będę mógł podpatrywać przy zmywaniu... Wreszcie i ja po cichu zniknę, i jakiś obcy odnotuje być może brak jakiegoś szczegółu w okolicy...

Chciałbym jakiejś zmiany, choć właściwie marzę po prostu o powrocie do normalności, w takim ogólniejszym sensie, choć w drobiazgach też bym chciał powrotu, bo byłoby mi przyjemniej, gdyby te staruszki nadal pucowały swoje okna!! Ale widoki są liche, bu już zbyt wiele złego się zadziało.

Chyba to ciężki rok będzie. Bo to i susza dramatyczna, i ten cham rządzący... Ale zatrzymam się tylko przy estetyce. Zatem ten rok będzie nieestetyczny. Politycznie na przykład. W każdym przypadku, bez względu na wynik w najbliższych wyborach, będzie brzydko i smrodliwie. Od tych wyników zależeć będzie jedynie tempo rozkładu rządzącej formacji, rozkładu, z którym już mamy do czynienia (szkoda tylko, że to za naszą kasę dzieją się te ekscesy)... Siląc się na porównania, widzę przed oczami dymion pełen fermentującego materiału na zajzajer. Jeśli w maju wygra PAD, pozostanie na miejscu fermentacyjna rurka - pomocny bąbelek będzie sobie pykał, do końca kadencji obecnego parlamentu, bezrefleksyjnie wspierając sianie dalszego zniszczenia [To imponujące, to musi być miłość, Prezes Tysiąclecia w jakiś tajemniczy sposób rozkochuje w sobie ludzi, do tego stopnia, że rozkochani nawet w młodym wieku gotowi są palić za sobą mosty!!] - . Jeśli nie, ktokolwiek PADa zastąpi - Błońska, Kamysz, Biedroń, Hołownia - będzie szczelnym korkiem, który ten dymion zatka, przez co miazmaty wydzielające się ze stanowiącego jego zawartość gnoju wytworzą takie ciśnienie, że wszystko rozpryśnie się w cholerę. Przegrana PADa może więc być szansą na przedterminowe wybory parlamentarne. Tak to widzę.

Liczę więc na zmianę. Na normalność... W przyrodzie też by się przydała. Normalność, stałość w zmienności... A tu pora taka nieokreślona... Szukam więc echa pogodowej normalności w dawnych czasach, a z pomocą przychodzi mi sztuka. Muzyka. Stary dobry Antonio Vivaldi i jego "Cztery pory roku". Accademia Bizantina. Lubię, gdy oni to grają, używając instrumentów z epoki. Brzmi to fantastycznie... Tak więc polecam, tęskniąc za prawdziwością, prawdziwością wiosny, lata, jesieni, zimy...

I żeby jeszcze człowiek tak był w swej prawdziwości, w rytmie podarowanym przez Najwyższego... Sen - wówczas i nasza mowa, zgodnie z językiem ciała, mogłaby być złotem... Bo na jawie to bluzgi, wrzaski, zaciśnięte pięści i środkowe paluszki wulgarnych dam...

Alle er barn når de sover - powiada poeta norweski... Dzieci nie są groźne... Jeszcze się nie napatrzyły... A stary, gdy śpi, też taki niegroźny, niewiniątko... Może jakaś prawda o człowieku wypełza pod gwiazdami, gdy poza nimi mało kto patrzy... Wszystko, co śpi, jest takie urocze.

Lubię ten marzycielski wiersz:


ROLF JACOBSEN

 Gdy śpią

Wszyscy ludzie są jak dzieci, gdy śpią,
żadne wojny wtedy nie płoną w nich.
Otwierają swe dłonie
i oddychają w rytmie
wymierzonym przez niebo.

Wydęte usteczka,
półotwarte dłonie:
żołnierze, politycy, słudzy i panowie.
Na straży gwiazdy,
za woalem nocnej mgły.
Kilka godzin
bez krzywd.

Gdybyśmy wtedy umieli mówić do siebie,
wtedy, gdy nasze serca otwierają się
jak pąki kwiatów, w sam raz
dla złotych słów, złotych pszczół.
- Ucz mnie, Panie, mowy snu.
                       
                przełożył z norweskiego Kiljan Halldórsson


Komentarze

  1. Czytając o oknie i mieszkaniu staruszek przypomniało mi się, że całkiem niedawno "dojrzałem" do obejrzenia "Umarłej klasy" Kantora. Sam jako szczeniak kiedyś w wakacje stałem przy oknie małej szkoły pośród pól i lasu i zaglądałem z ciekawości. Ławki, stojący kościotrup w kącie, obrazki z Pana Tadeusza na ścianie wywarły na mnie dziwne wrażenie, że panuje cisza, ale przecież te wszystkie "fanty" świadczą, że tu coś się działo... Z tego co przeczytałem to Kantora właśnie zainspirował widok klasy. Czyli posiadając pewną wrażliwość, każdy człowiek doznaje rozterek. Gdybyś ubrał swe przemyślenia o staruszkach w sztukę, byłaby "Umarła klasa 2.0" - jeszcze bardziej zrozumiała ...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce