Z szyb w dziewczyńskich pokoikach

Zatem takie święto, zakochanych, co to wczoraj było... Ech, te zakochania, te popędy obśpiewane i upoetycznione. Śpiew i rymy - urocza obwódka dla spraw, które w zasadzie - nie ma się co czarować - wchodzą w zakres świństwa.

Zaloty, kwiatki, żary w spojrzeniach... Gruchania, znoszenie świecidełek, wszystko w zależności od gatunku. Musi być jakaś melodyjność. W dźwiękach i barwach. Nie od rzeczy w "Magnesie" powiada Lars Saabye Christensen, że chłopiec z gitarą, to jest ten oblegany, i nawet jeśli panna nie jest w stanie go zdobyć, wcale tak bardzo nie zabiega z braku laku o względy tych bez gitary... Gitara, ognisko i krótkie spodenki tworzą pewną magiczną mieszankę, oczywiście kiedy jest się młodym i nózia wielce jest ponętna a włochata, a spodenki niezupełnie skrywają ożywione młodzieńczymi sokami niesforności... No, jest jeszcze deska ratunku w postaci robienia z siebie pajaca. Podejrzana sprawa. Choć może nie do końca - dziewczęta lubią, gdy chłopiec je bawi. I lubią takiego chłopca ośmielać...

Choć od zarania gej ze mnie zatwardziały, zawsze lubiłem dziewczyńskie albo babskie towarzystwo. Kiedyś było jeszcze przyjemniej, bo nie tryumfowała wtedy wulgarność, i uwielbiałem te wszystkie trajkotania, całe to babskie gadanie, ten bieg rozrywkowy, które kobiety fajnie umieją uruchamiać... Przy nich męskie towarzystwo było dla mnie zawsze nazbyt nudne i spięte... Jeszcze w tamtych szarych, wódczanych czasach... Jest w przyrodzie znane takie zjawisko przyduchy. Jestem z czasów, kiedy mężczyźni byli bardzo przyduszeni. Nic im właściwie nie wypadało. Robota, dla odprężenia wódka, sport, najczęściej w telewizji... Kłóci się to wszystko z gitarami i świrami, ale cóż, biada wesołkowi w małżeńskiej sieci. Z kolei nie od rzeczy gadał dawno już temu Oscar Wide, że małżeństwo kończy się sukcesem, kiedy pozostający w nim mężczyzna jest do tego stopnia zanudzony, że traci zainteresowanie dla jakichkolwiek przejawów życia... Żyję już trochę, więc i trochę nieboraków bez własnego zdania spotkałem na swej drodze. No i przyjrzałem się małżeństwu, wielce nieudanemu małżeństwu własnych rodziców. Tato stracił zainteresowanie, mama wręcz przeciwnie. Formalnie nierozwiązane stało się kłopotem po jej śmierci. Finalnie -  gdyby nie stać mnie było na to małżeństwo, tato skończyłby pod płotem. A ja straciłem połowę swoich oszczędności. A na ZUS nie mam co liczyć... Ja sam sobie starość moszczę. No i tato ma do dziś wyrzuty sumienia, ale ja mu mówię, żeby dał spokój. Sam szczęśliwie mam faceta, który mi w życiu nie przeszkadza. I nie jest to jakiś wyjątek. Zawsze powtarzam, że najlepsze adresy w mieście to gejowskie domy.

Wysportowany tato. Był kiedyś wspaniałym pływakiem. Czemu mojej mamy nie nauczył pływać? Ale zresztą mnie też nie chciał uczyć. Był czas, że nawet się mnie wstydził. Owocu swojej, że tak powiem, miłości... Na ślubnym zdjęciu są tak piękni. Baśniowo piękni. Mama była prześliczna, i tato - przystojniaczek. Szumny początek pod samym ołtarzem Wita Stwosza, gdzie potem i mnie ochrzczono, samego - mama nie chciała się zgodzić, żebym uczestniczył w jakiejś zbiorówce. I wyrósł ze mnie indywidualista... Miała zawsze w sobie sporo pogardy dla innych ludzi, z której ja sam leczę się do dziś...

Tato sportowiec. Zanudzony. Dziś niepełnosprawny. Obok gitary i pajacowania kolejna przynęta. Nigdy nie rozumiałem sportu, w tym sensie, że nigdy nie potrafił wzbudzić we mnie jakichkolwiek emocji. Oczywiście podziwiam rozmaite wyczyny - fantastyczny skok narciarza, zjazd na nartach z K-2, piłkarz strzelający widowiskowego gola - tak, wszystko to jest wspaniałe, ale to jednak nie jest temat do przeżyć. Co mnie obchodzi, kto wygrał, kto przegrał, kto ile zarobił? Cudze sukcesy nie są moje, cudza kasa takoż. Ale pamiętam te ekscytacje z trącącej kocią kuwetą szkolnej szatni. Każdy mecz, każdy stracony gol - jakie to było strasznie poważne... Można się było przewrócić od tej powagi... Jeszcze Nietzsche nie był mi tak dobrze znany... A to przecież zaczynało się tarło.

Tarło.

Pamiętam, dawne lata, podstawówka, kiedy to urzędowo zaklepani mądrale, kradnąc nam czas, urządzali nam makabryczne wycieczki do ludu pracująco - wojującego. A to strażacy, a to robole, a to wojacy... Raz było u wojaków - koszary, moja pierwsza i ostatnia wizyta w tego typu miejscu. Pamiętam wrażenie - ten dziwaczny, nieludzki porządeczek. Coś jak w robotniczej rodzinie - chłop w robocie przy łopacie, baba w domu, w podomce, ze ścierą - wszystko w jej domu wypucowane, wypolerowane, wypastowane, odkurzone, na środku pokoju stół, na nim obrus śnieżnobiały, a na obrusie jeszcze szyba... Prostacka czystość, chociaż w okolicznościach domowych jeszcze jakoś dekoracyjna, bo to i jakiś koleus na parapecie, jakiś fajans na półkach, bo na ścianie święta rodzina (zwykle podejrzane dość towarzystwo, bo matka jakaś nazbyt młodociana, dziecię z przesadną nadwagą, tatuś zaś, łysawy i z siekierką, jakiś jednak na to towarzystwo nazbyt brodaty - myślę, że dzisiaj zadzwoniliby na policję, gdyby nie chodziło o zwykły obrazek za szkłem w tandetnej ramce) albo monidło... A tam szare koce, żółte lamperie, wszystko w kant i na głupi, skarpeciarski błysk. (Parady wojskowe, defilady, tak rozkochane w symetriach, też mają w sobie ten głupkowaty smutek, mimo błyszczących butów i trąb - słowem - nędzne, doprasowane prostactwo)... Zatem poszliśmy poznać wojsko, ten idiotyczny porządeczek, groźny, bo mnie wtedy przyszło na myśl, że życie to rzecz niebezpieczna, że to w istocie pobyt w domu wariatów... Szliśmy wzdłuż smutnych, pomalowanych na biało krawężników, aż dotarliśmy na swoisty plac zabaw, gdzie nasi obrońcy zapewne ćwiczyli swą sprawność - jakieś belki pouwieszane na słupkach, jakieś kłody na łańcuchach, jakieś betonowe przepusty do przeczołgiwania się pod murawą. Dziewczynki upodobały sobie huśtawki, chłopcy zaś w małpim zapale upodobali sobie resztę, zwłaszcza te przepusty. Ja natomiast nie chciałem tykać niczego, w trosce o ubranko... Nigdy nie lubiłem się brudzić. (Doprawdy, kropla czerwonego wina na spodniach potrafi mi zepsuć wieczór - lubię być niesplamiony!!) Ale wśród tych figli najważniejszym momentem wizyty były pokazy żołnierskiej sprawności, podczas których grupka rumianych czereśniaków niszczyła rozmaite przedmioty, gołymi rękami - a to tłukli cegły, a to darli deski na drzazgi... Wszyscy byli zachwyceni, ale najbardziej rozanielone były panie nauczycieleczki, jakoś takie na tę wizytę u tęgich samców staranniej wystrojone, przyozdobione, bo to i poobwieszały się jakimiś koralami, poprzyszczypywały sobie uszy klipsami, pazury u dolnych kończyn umalowały sobie na czerwono - ach, istne Pole Negri!! - i, ponieważ  rzecz cała odbywała się na nieutwardzonej nawierzchni, kiwały się w zachwycie na swoich szczudełkach, które zapadały się w trawnik i gięły im te nózie w kostkach, co je w owo miłosne, dzikuskowate kiwanie wprawiało... Ach, jakie były szczęśliwe, marzycielsko szczęśliwe. Wręcz jaskiniowo. Bo myślę sobie, że w tych nędznych magisterkach obudził się po prostu jaskiniowiec. Bo oto samiec, tuż u ich ocząt, gołymi rękami rwał deski na drzazgi; zatem można było sobie pomyśleć, w trosce o gatunek, że taki gość i jelonka zadusi, by go przywlec do pieczary...

No, ale oczywiście miłośnie można zawlec się na manowce. No bo gitara, pajacowanie, jakieś odkrywane uroki... A tu chłopcy nie chcieli przychodzić... A ja taki niewymagający, bo dla mnie nikt nie musi rwać palcami desek i dusić jelonków, nie musi strzelać bramek i skakać w przepaść... Jeden  z tych żołnierzyków usiadł po tym absurdalnym pokazie pod drzewem... Był taki piękny. Po prostu. Już wiedziałem, co się święci w moim życiu... A tu napierała nieznośna fala dziewczyńskości, nieznośna, bo oczekująca czegoś, na co sam ochoty nie miałem, przy całej wielkiej sympatii...

Attila. To było urocze zakochanie. Pamiętne, choć było tylko marzeniem. Absurdalna sytuacja - obóz sportowy, młodzież z demoludów, Balaton. Był tam piękny Attila (do dziś mam słabość do tego imienia barbarzyńskiego, które przez literaturę dotarło i do Skandynawii jako Atle, Atli).  Ale na nieszczęście zakochała się we mnie szczeniacko Ildiko. (Wtedy jeszcze nie kojarzyłem tych imion - miałem braki w historycznej wiedzy!!:)) Na dodatek z koleżanką. Pamiętam ogromną jadalnię, na której je dostrzegłem, jak się w trakcie posiłków we mnie wpatrywały, i szeptały coś do siebie. Przeczuwałem kłopoty. I rzeczywiście - wyczaiły moje okienko; - Kszszsz, kszsz - Houston, mamy problem! - kszszszsz...  - Byłem gotów założyć trampki, by zwiać do kibla, ale że koledzy patrzyli, tacy bardziej wysportowani i jakby zdziwieni sytuacją - To do niego przyszły??... Czemu ja?- myślałem z kolei, równie zaskoczony, mimo przeczuć... Ta Ildiko była taką fenomenalną pływaczką, przy której ja przypominałem w wodzie bardziej jakiś okaz, co przypadkowo zetknął się z okrętową śrubą... Ildiko chciała ze mną tańczyć, chodzić, dotykać mnie, paplać do mnie w swej przedziwnej rusko - angielskiej mieszance językowej... Trochę czasu minęło, zanim się zorientowała, że ja nie jestem skłonny do nadmiernej bliskości. Bo owszem, mogę być podziwiany, ale doprawdy z dość solidnego dystansu... Bo gdy idzie o brak dystansu... O, gdyby to Attila przyszedł pod moje okienko, nawet nie zakładałbym trampek - pobiegłbym za nim boso, choćby i po tłuczonym szkle... Szczęśliwie lubił wiosłować, tak jak ja, więc wypuszczaliśmy się łodzią na wody Balatonu. Rwało mi flaki z podniecenia... Tymczasem Attila kochał się w jakiejś Kristin, i wiecznie jojczał, że ona go nie chce. W moich oczach wszystko stało na głowie. I wszystko wyło we mnie z pożądania!... Był tak zjawiskowo piękny, a moje marzenia były tak rozpalone... Minęły już dziesiątki lat od tamtych czasów... Nigdy już do nie spotkałem, ale pamiętam go, tam jak tamtego żołnierzyka spod drzewa... Seksualizacja młodych - nigdy bardziej nie jesteśmy rozseksualizowani i świńscy... Póki co jednak burze dzieją się gdzieś wewnątrz, i dobrze jest, gdy żaden bydlak typu wujcio, tatko albo ksiądz tego nie wykorzystuje...

Tak, jakiś czas potem odbiłem sobie jakoś te Węgry w budapesztańskich łazienkach, ale wspomnienie o Attyli jest mi najdroższe, może dlatego, że najczystsze...

Ale kobiety. Zawsze lubiłem i lubię, gdy one mnie lubią... Dla mnie były zawsze w sam raz wszechstronne. Były oddechem po drużynowej, przepoconej nudzie. W szczeniackich czasach lubiłem ciuchy, mogłem pogadać o farbach do włosów, ale i o sprawach bliższych obłokom... Jedna koleżanka z ogólniaka mnie zawsze wzruszała. Ona była taka pilna i piątkowa, a ja miałem same dwóje i chodziłem na wagary... Nazywała mnie Małym Księciem i podejrzewała, że nie będzie mi łatwo w życiu... Cudnie się z nią oglądało filmy, czytało wiersze, oglądało obrazy...

Zaskakuje mnie trochę to, że jednak z tych dawnych czasów z największą serdecznością wspominam właśnie dziewczyny. W sumie były wytrychem do drzwi kilku fajnych kolegów. W myśl zasady - baw kobiety, a twoje notowania wzrosną w kręgach twojej własnej płci... Miłe koleżanki, którym pozwalałem eksperymentować malarsko na swoich włosach. Z czułością wspominam wieczorki w ich pokoikach, w blokach z wielkiej płyty... Te dziuple w mrówkowcach, te drzwi do pokoików, co odgradzały od świata nasze szepty, nasze zwierzenia, drzwi z taką wielką, nie całkiem przezroczystą szybą, na której panny wieszały tych ślicznych piosenkarzy z tamtych lat. Plakaty tych wszystkich Limahlów, George'ów Michaelów, Shakin' Stevensów, etc, etc... Słodkości... U jednej, pamiętam, wisiał taki duży Robin Gibb, półnagi i rozkosznie włochaty, tak że w tych peerelowskich niewinnościach były też akcenty zwierzątkowate...

Zatem Limahl. Jak sobie przypominam, najczęstszy gość na tych dziewczyńskich drzwiowych ekspozycjach... Ze swej dali kochały się w tych muzykalnych chłopcach, choć oni nie zawsze chcieli kochać się w dziewczętach, ale wszyscy, myślę, z całą pewnością je lubili, owe dziewczęta...

Cóż powiedzieć na koniec. Kochajcie się! Zakochujcie się... A do czego to całe zauroczenie może być wstępem? Kto to wie? Ale... Niech wasze chucie wiodą was gdziekolwiek. Piekło, niebo... Drapał to pies...

Z dziewczyńskich oszklonych drzwi. Pamiętając o uroczych wieczorach w ich pokoikach i o szklaneczkach wypitej wspólnie sangrii, pod czujnymi a słodkimi spojrzeniami ówczesnych idoli -  "Love in Your Eyes". 1986 rok, w mym życiu szczególny, rozerotyzowany czas. Limahl. Już po rozstaniu z Kajagoogoo. W otoczeniu rozkochanych Świtezianek...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce