Hetaera esmeralda

Można powiedzieć: są choroby i choroby. Jedne mają w sobie szatańską malowniczość, inne to zwykłe paskudztwo, chociaż z bajora tych drugich, kto wie, i też może coś malowniczego wyrosnąć, gdy się ktoś bardzo wysili, wtapiając nie czarnoksięsko, tylko kulinarnie wykorzystywanego nietoperza w treść swego dzieła... No, w końcu paskudna dżuma też coś o nas powiedziała, dając choćby "Dżumę" Camusa i przy tej okazji temat na niezliczone, sobie myślę, wypracowania...
To, z czym mamy do czynienia teraz, to paskudztwo, bazarowe niechlujstwo, albo bezobjawowe, albo dusząco zabójcze. Żadnej poezji... Strachu tylko kupa, wiele niewiadomych; każdy utytułowany chuj na swój strój, im dalej w to błocko, co sprawia naturalnie, że ludzie dostają pierdolca...
Jeśli się silić na jakąś malowniczość, to można stwierdzić, że rzecz cała przypomina trochę opowieść o tym, jak to w Amazonii, dajmy na to, jakiś motyl poruszył skrzydłem i wywołał tym wiele rozmaitych, potworniejących z biegiem czasu zjawisk... Tu nie mamy Amazonii, tylko pewien niby to zdyscyplinowany kraj - no tak, jak się tupnie nogą i odbezpieczy broń, to się dyscyplinują, ci twórcy, chciałoby się powiedzieć, bogatej, choć lepszym określeniem będzie może złożonej kuchni, złożonej a makabrycznej... Tak, jak idzie o własne mrowie, to się potrafią spiąć, ale niejeden pogranicznik przyzna, jak bardzo tam, gdzie kura ma jajko, mają oni cudze sanitarne przepisy... I oto z wzorcowej dyscypliny przyleciał nietoperz, dość nieuchwytny, gołym okiem niedostrzegalny, prosto z niechlujnego targowiska, bez uroku, bez powabu nawet, jakby młot na tłuszczę... Byle tylko teraz jakiś paciorek na ostatnim tchnieniu szepnąć! Mam doprawdy wrażenie, że Niebo otwiera dziś Swe bramy szeroko - a jeśli są zamknięte, można być pewnym, że Piotr zostawił klucz pod słomianką, bo przecież i jemu należy się odpoczynek, wszak nie może tak stale tkwić na portierni!

Bo piekło - na nie trzeba sobie zasłużyć. To musi być żar albo chłód. Bo piekło letniości nie przewiduje. Tam trzeba odwagi...

Bywają pokusy, że człowiek zdobywa się na brawurę. Oto śliczny chłopiec wabi Aschenbacha. Zatem korzysta on ze zbiegów okoliczności. Życiowy wagarowicz, nagle, jak szczeniak. To nic, że konsekwencje mogą być straszliwe. Mózg podporządkowuje się miłosnym flakom. Można się nie załapać na następny rok, ale nic to... Oto Wenecja Tomasza Manna, już zarażona cholerą, co władze jednak bagatelizują, bo przecież grosz... Ach, Italia, dziś, po stu latach, z opustoszałą Wenecją... Podobno kanały odetchnęły i widać w nich ryby!!

Tomasz Mann wędruje w chorobę. W literaturze. Ona jest ciekawszą przygodą, chociaż ciało na literaturę nie bardzo lubi się nabierać... I często z duchem wygrywa. Bo duch zwykle słaby...

"Czarodziejska góra" jest wysokogórską odpowiedzią na poziom morza w Wenecji. Tu jest kobieta, ale jakże podobna do wielbionego kiedyś chłopca. W luksusowym przedsionku śmierci... To wyżyny, choć jeszcze ziemia, więc jest kasa, jest kasjer, są uprzejmości, za pieniądze... To już prawie nasz świat, ale ostatki gruźlicy leczone są jeszcze magią klimatu i gór... Pokusa jest wielka. Moda wspaniała. Człowiek ma ochotę wyrwać się z nizin... Castorp jest stracony, ma wprawdzie drewnianego fiuta, ale klimat go uwodzi, jakieś siły lepią w nim artystę, w tych gorączkach, rumieńcach, podpatrywanej gruźliczej jałowej chuci... Z wyżyn wyrywa go dopiero wojna zwana pierwszą, i tracimy go z oczu pośród frontowych detonacji... Możemy być tylko pewni, że jeśli przeżył, to na pewno został artystą...

Pierwsza wojna, hiszpanka jeszcze, co okazała się nawet lepszą żniwiarką, biorąc sobie za współpracownicę panikę każącą ludziom łykać aspirynę w ilościach już toksycznych... A potem druga wojna... Chociaż ja sobie myślę, że wojna światowa była jedna, z dwudziestoletnią przerwą!
Nadaje się to na pewne porównanie do życia, tak w ogóle... Wyłazimy z wieczności, by w wieczność się wemknąć... Wojna to mrok, chaos, burza, po której spokój - po jej mrokach przychodzi życie - kurtyna opada, jest zatem antrakt, czas na dyskusję, przekąskę, kieliszek szampana, także na prostsze rzeczy - flirt, wydalanie (i nie ma się co oburzać na to sąsiedztwo!!) - a potem gong, zaczyna się dalsza część, nikniemy w mrokach widowni... Foyer pustoszeje. Ale po chwili znów pojawiają się ludzie, jacyś odmienieni, choć nadal niewiele sensownego mają do powiedzenia, jak wierni po mszy, którzy zwykle nie pamiętają, jakie też było przed chwilą czytanie! Człowiek jako idea powraca między wiecznościami. W nieznacznych odmianach, w nieco innych upstrzeniach. Ale o czym ten spektakl, nie wie nikt, choć wydaje się fascynujący...

Ta druga wojna rodzi Adriana Leverkühna, co w malowniczy sposób diabłu oddaje duszę, podobnie jak Niemcy. Ojciec jego elementa pragnął spekulować, szataństwa jakieś ujawniał, takie zresztą, jakie każdy na oknie w mroźny dzień zobaczyć może, jak martwota paprocie naśladuje w swych niepokojących a urokliwych rysunkach, korzystając jednak z bardziej wymyślnych materiałów prosto z apteki "Pod Niebiańskimi Zwiastunami"... Pokazuje też inne cuda natury, choćby w książce o motylach. Sztuczki diabelskie, udawanie tego, czym się nie jest, albo barwna ostentacja, w którą lubi stroić się smutna niejadalność. Wreszcie ten znaczący motyl, co postawił na niewidzialność - szklistoskrzydła hetaera esmeralda, która ma na owych skrzydłach ledwie jedną ciemną różowo- fioletową plamę. Są tylko te plamy - poza tym tej Esmeraldy właściwie nie widać. Lubi ona mroczny cień listowia... Po latach cnotliwy Adrian odnalazł Esmeraldę, w burdelu, pokierowany tam siłą iście piekielną acz niepozorną... Choć się zmieszał z początku, pognał za nią aż do Bratysławy. Kurwa była uczciwa, ostrzegała, ale Belzebub swoje miał cele. Ten jeden raz się zdarzył, ostatecznie nie do odparcia - i po cóż więcej tego spółkowania, zresztą? Z tego chwilowego układu to Adrian wrócił brzemienny, z twórczym syfilisem, wplatając w język swej muzyki owego przezroczystego motyla! Już mu więcej kochać nie wolno było - ech, ten Mann... Z Rudim się Adrianowi tylko udało, troszeczkę, bo z tego związku urodziło się przymilnie wybłagane dzieło sztuki, i jakaś przygoda w posiadłości tajemniczej wielbicielki - ta tajemnicza wielbicielka... hmm... to historia wzięta z życia Czajkowskiego i Nadieżdy von Meck - nigdy się nie spotkali, choć byli sobie tak bliscy!! Rudi jednak musiał zginąć, w monachijskim tramwaju... Lata Mann czekał, żeby wykorzystać ten sypiący iskrami tramwaj...

Choroba, w świetle Mannowskiej sztuki - Choroba, w Italii właśnie dająca swój szczególny sygnał - oczywiście nie idzie tu o żadne dziadowskie wirusy!! - Oto syf, darzący geniuszem, zdolnego typa oczywiście... Choroba, która na spienionym rumaku śmiało bierze wszystkie przeszkody, w zuchwałym uniesieniu skacząc ze skały na skałę, milsza jest tysiąckrotnie życiu niż pieszo człapiące zdrowie. Nigdy - powiada diabeł - czegoś głupszego nie słyszałem, jak że z choroby jedynie choroba powstać może. Życie nie jest tak wybredne i gówno zna się na moralności. Chwyta ów śmiały wytwór choroby, pożera go, trawi, a gdy tylko nim się zajmie, staje się on zdrowiem. Wobec faktu działania życia, przyjacielu, giną wszelkie różnice między chorobą a zdrowiem. Całe hordy i pokolenia zdrowych jak rydze i chłonnych chłopaków rzucają się się na dzieło chorego geniuszu, dzieło ugenialnione przez chorobę, podziwiają je, wychwalają, wynoszą, porywają ze sobą, pomiędzy sobą je odmieniają, przekazują kulturze, która nie tylko samym razowym chlebem się żywi, lecz w nie mniejszym stopniu darami i jadem apteki "Pod Niebiańskimi Zwiastunami".

I tak, za określoną jasno cenę, Adrian dobrnął do kompozycji będącej jakby odwrotnością tego jubla, jakim jest IX symfonia Beethovena, z nutą nadziei na końcu, jednak - o piekła łaskawe!! 

Ale na to, co nam teraz zsyła los, chorować nie warto. To gnój z groteskowego świata, z lunaparkowatych, śmiesznych Nowych Jorków, gdzie oczywiście dziś pole do popisów dla naszych architektów - w końcu my za forsę zaprojektujemy z czystym sumieniem nawet najniższe kręgi piekła. Nie lubmy tych, co nas chcą powierzchownie udawać. To groźne straszydła, wierne temu, co myśmy już troszkę przezwyciężyli... Obyśmy się nie cofnęli.

A oto Esmeralda. Prawie niewidzialny motyl. Fascynujący, ale groźny. Dla wybranych. Bo dla nie wybranych tylko gnicie, bezużyteczne zwidy i ostatecznie zapomnienie... Więc lepiej zdrowym być, ostatecznie, na wszelki wypadek, by w zapomnienie przejść w miarę gładko!!

I muzyka. Maestro, please! Thomas Sleeper. I jego Hetaera esmeralda:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce