Fiordy mroczne, zachodnie

10 kwietnia. Data na czarno wpisana w nasze polskie dzieje najnowsze... Pamiętając, co zdarzyło się tego dnia dziesięć lat temu i mając jednocześnie w świeżej pamięci to, co mogliśmy obserwować tydzień temu wokół Jego Aberracji Prezesa i Genialnego Stratega z Żoliborza w jednym, można chyba spokojnie przyjąć, że dzień 10 kwietnia to dzień zarezerwowany dla głupoty i chamstwa, szczególnie dla głupoty, która, jako grzech najcięższy, jest fundamentem większości nieszczęść, z jakimi musi się zmagać ludzkość, o czym dziś możemy się znów przekonywać dobitnie, wierząc w magiczną moc bawełny i gumki od majtek.

Ale ja nie o tym 10 kwietnia. Bo sięgam do lat dawnych już, i do miejsc odległych, sięgając jednak także do głupoty, ciemnoty, zabobonu... Tam, gdzie dziś niewielkie lotnisko w Ísafjörður, zapłonął kiedyś stos odbierający życie ojcu i synowi. Nieszczęście to spowodowały szaleństwo i strach miejscowego pastora, który się nasłuchał o europejskich czarownicach... Jón Jónsson starszy i Jón Jónsson młodszy z Kirkjuból spłonęli na stosie 10 kwietnia 1656 roku...

Czary, czarownicy, wróżki... Odwieczny element islandzkiego folkloru, wcale nie diabelski, lecz z biegiem czasu, pod "Młotem na czarownice" i innymi tego typu rewelacjami, z diabłem świat owych "czarów" został powiązany, choć kiedyś, w Islandii, sam Kościół dbał o pamięć o przedchrześcijańskich czasach, na swój sposób magicznych... Wykorzystuje to literatura, czasem z satyrycznym zacięciem: pamiętają niektórzy zapewne wróżkę Karolinę, co stała na czele podupadłej nieco familii z Thulecampu w powojennym, groteskowym Reykjaviku z kultowej książki "Wyspa diabła" Einara Kárasona, pamiętają może niektórzy Jóna Theofilussona z "Dzwonu Islandii" Laxnessa, nieszczęsnego czarownika z Zachodnich Fiordów, co siedział kiedyś w ciupie z Jónem Hreggviðssonem. Chudy jak szczapa był ten Jón Theofilusson, między czterdziestką a pięćdziesiątką... Nie dopisywało mu szczęście u niewiast i na dwojakie zło chciał podziałać czarami, jak to w Fiordach, oczywiście ze zmiennym skutkiem... Pewien bogaty kmieć, właściciel wielkiej trzody owiec, zdobył serce córki pastora, tej samej, o którą ubiegał się Jón Theofilusson. Jón próbował tedy zesłać współzawodnikowi na kark zmorę. Na nieszczęście jednak zmora weszła w krowę proboszcza - i zadusiła ją. A jakiś czas potem utonął w bagnie źrebak rywala. No i ujęto Jóna i znaleziono przy nim inkluza i znak magiczny ze spodni nieboszczyka... Ech, we wszystko diabli się wplątali w zwidach i biedaka skazali na stos, choć problem z tym był, bo jakoś nikomu nie zbierało się na rozrzutność względem opału, o który zawsze trudno było na Islandii... Łatwiej było z nierządnicami, bo te po porostu topiono w głębinie Drekkingarhylur na rzece Öxará... Z mężczyznami obchodzono się brutalniej, traktując ich ogniem. Na Islandii. Bo w kontynentalnej Europie najczęściej płonęły kobiety. A w Islandii to mężczyzn posyłano na stos, za czary - taka ciekawostka. Na wyspie z dymem poszło 20 osób, wśród nich tylko jedna kobieta...

Sprawa z "Dzwonu Islandii" Halldóra Laxnessa wydawać się może zabawna, ale dotyka ona prawdy. Choćby właśnie sprawy dotyczącej wielebnego Jóna Magnússona i jego parafian. Bowiem rzecz ta straszliwa przyczynę miała właśnie miłosną, gdyż młody Jón chciał prosić o rękę pasierbicy wielebnego z Eyri. Lecz spotkał się ów zalotnik z odmową. A nieustępliwy pastor jakiś czas potem zapadł na nieznaną chorobę, wchodząc w krąg cierpień psychicznych i fizycznych. Początkowo nie mieszał w całą sprawę diabła, ale że dość się głupot nasłuchał i naczytał, rychło począł łączyć fakty i rozbudził swą zabobonną naturę, która posłała na śmierć dwóch dotkniętych niepowodzeniem nieszczęśników...

Duchy, upiory, czary. Rzeczy to powszechne, choć w niektórych rejonach od zjaw roi się jakby bardziej. W ważnym dla islandologii - że się tak wyrażę - dziele "Ferðabók Eggerts Ólafssonar og Bjarna Pálssonar um ferðir þeirra á Íslandi árin 1752 - 1757" ów wymieniony w tytule Eggert Ólafsson sto lat po wspomnianych wyżej wydarzeniach z oświeceniowym rozsądkiem powiada: "W tym kraju, jak i wszędzie indziej, wierzy się w złe duchy, co zasiedlają pustacie, mroczne zakamarki, tajemnicze góry i ciemne doliny, a także cmentarze, nie dziwi więc, że ludzie tu, na  północy, są o tym wszystkim jak najbardziej przekonani. Na bardziej zaludnionym południu, częściej odwiedzanym  przez ludzi z zewnątrz, gdzie nawet paru obcokrajowców mieszka na stałe, rzadziej słyszy się o takich zjawiskach. W moim pojęciu przyczyny tych obłąkańczych wierzeń znad dalekich fiordów na północy są następujące: długie i mroczne zimy, samotność, izolacja... To wszystko jest doskonałym gruntem dla niezdrowych fantazji, u ludzi z natury małomównych i skłonnych do melancholii. A jeszcze dochodzi ta nieznośna świadomość, że kiedyś w tym nędznym kraju żyło się tak dobrze, naprawdę dobrze. Dzisiejsza nędza i upadek tylko podsycają złe myśli. A przecież wystarczy tylko trochę rozumu i prostej Bojaźni Bożej, by się ustrzec zła i czarów. Wszak niejeden czarownik w Islandii skory jest przyznać, że żadna magia nie zaszkodzi mądrym, inteligentnym, rezolutnym, zdrowym na duchu ludziom, wolnym od przesądów i głupich fantazji".

Żyjący sto lat wcześniej pastor Jón Magnússon w swych cierpieniach poszedł w zabobon, jeszcze głębiej niż jego parafianie...

Trudno powiedzieć, co było przyczyną szaleństwa. Podejrzewam, że w tamtych czasach zwidy były bardziej powszechne. Lichsza wiedza, do tego jakiś sporysz w mące, plus jakieś fizyczne dolegliwości. A człowiek, jak zawsze, we wszystkim szukał jakiegoś porządku, zalepiając wynikające z ignorancji luki najprzedziwniejszymi i czasem groźnymi, śmiertelnie groźnymi wyobrażeniami.

"Nieludzkim poddany zostałem cierpieniom, poza granice ludzkiego pojęcia poszły moje męki - opowiedział pastor znad Skutulsfjörður. - Nie, to nie były żadne naturalne dolegliwości, których w życiu doświadczyłem wiele, zarówno za młodu jak i w późniejszych latach (...) Na skraj śmierci doprowadzony byłem. Miażdżony, zgniatany byłem potwornymi ciężarami, jakbym deptanym był robakiem albo kawałkiem wyciskanego sera, coś wysysało ze mnie wszelkie siły i kłuło mnie wszędzie do czerwoności rozpalonymi igłami. Czasem jakiś kolec wbijał mi się między żebra i już mi się zdawało, że to mój koniec nadchodzi. Bywało też, że leżałem jakby skąpany w ogniu, walcząc o każdy oddech. Płomienie skakały po mojej piersi, lizały moją skórę, wystrzeliwały z moich palców, tak iż miałem wrażenie, że zmienię się zaraz w kupkę popiołów... A niekiedy czułem się, jakbym pełzał pośród obrzydliwego robactwa kłębiącego się i wijącego w najbardziej upiorny, odrażający sposób. A to, co działo się wewnątrz mnie, do niczego porównać nie można. Słów doprawdy brakuje na opisanie mych straszliwych tortur".

Dwóch Jónów Jónssonów z Kirkjuból z tego powodu skazano na śmierć. A ich majątek wpadł w ręce udręczonego pastora.Coś tam panowie praktykowali, na swoje nieszczęście, do czegoś się przyznali, ciemnota zrobiła resztę... Ale nie dość dokładnie ich spalono, najwyraźniej... Bo pastorowi nie przeszło, przyczepił się więc do siostry młodego Jónssona, Þuríður Jónsdóttir. Lecz już mu tak gładko nie poszło. Sprawa oparła się aż o najwyższy sąd w Þingvellir i młoda, pełna energii i uroku dziewczyna wygrała z obłąkańcem. Pastor zaś poczuł się rozżalony. I sięgnął po pióro, by się wyżalić, by poskarżyć się na bolącą go pobłażliwość świeckich władz, by także wyrazić swój gniew i opisać męczarnie swej zabobonnej duszy. Zrodziła się z tego osobliwa książka, napisana w latach 1658 - 1659. Rękopis przetrwał, i po raz pierwszy wyszedł drukiem w 1914 roku jako "Píslarsaga" czyli "Dzieje udręki". To świetny dokument, napisany z talentem, jedyny w swoim rodzaju przykład psychopatycznej literatury i wagi światowej dokument z czasów, gdy polowano na czarownice, czy - w przypadku Islandii - na czarowników.

Niby to diabeł dokuczał... "Jechałem o zmierzchu do domu z Kirkjuból... Gdym w się już znalazł w swej chacie i siadłem na łóżku, poczułem naraz, jakby moją twarz zaatakował rój kłujących komarów. To był początek mej kolejnej męki, co trzy noce trwała. Trzecia noc szczególnie była brutalna. Nie wiedziałem, że diabeł aż takie męki na człeka sprowadzić potrafi. Coś ciągnęło moje kończyny, szarpało, jedną po drugiej, po to by je spiąć razem niczym kajdanami. Jeszczem nigdy nie był tak bardzo wpleciony w sidła czarów..."

Cała straszliwa sprawa z mrocznych Fiordów Zachodnich w końcu rozeszła się po kościach, choć pastor musiał przełknąć jeszcze gorzką pigułkę, bowiem ocalała Þuríður postanowiła się odegrać i sama wytoczyła pastorowi proces. I najprawdopodobniej doszło do jakiejś ugody i zwrotu przynajmniej jakiejś części zagarniętego przez udręczonego klechę majątku...

Co było dalej? Przyszło uspokojenie. Síra Jón zwany Kciukiem (rocznik chyba 1610) dożył sędziwego wieku i umarł w 1696 roku, niczego chyba nie żałując... Zaś jego niedoszła ofiara może nawet żyła po jego śmierci, też dożywając starości; tego już jednak nie da się ostatecznie ustalić, ale pierwszy spis powszechny, jakiego dokonano w Islandii w 1701 roku, ujawnia istnienie w tamtych okolicach kobiety po sześćdziesiątce o imieniu Þuríður Jónsdóttir. Chcę wierzyć, że to była ona, ta, co się obroniła i pobożnemu szaleńcowi utarła nosa!!

No i tak ku pamięci o pewnym szaleństwie z "wyspy diabła" daję ten wpis... Człowiek to skomplikowane zjawisko... A Islandia to mały, czuły punkt na mapie świata:))


W tekście przywołałem nast. utwory:
Halldór Laxness, Dzwon Islandii, Poznań 1975.
Einar Kárason, Wyspa diabła, Gdańsk 1997.
Ferðabók Eggerts Ólafssonar og Bjarna Pálssonar um ferðir þeirra á Íslandi árin 1752 - 1757, Reykjavík 1943.
Píslarsaga síra Jóns Magnússonar, Reykjavík 1967.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce