Z bajek Jóna Árnasona. Grímseyczyk i niedźwiedzica

Tak, w tym czasie ponurym idę w baśniową przeszłość. Na Islandię... Taką zmrożoną, w pewnym zimowym niedosycie.
Dawna Islandia, co jeszcze nie zreykjaviczała. Ludzie żyli wtedy w rozsianych gromadkach. Niby w sporej izolacji, ale tak na kupie jednak, w tej swojej właśnie zagubionej w dzikości gromadce - to nie było miejsce dla patologicznych indywidualistów... Z czasem jednak urosło miasto, co stało się pragnieniem. Ludziom, tam, jak i wszędzie indziej, zachciało się żyć w dużej kupie, choć z czasem wielu się chyba rozczarowało. Duża kupa dla licznych stała się pustynią. Ale nawet dość wygodną - przyznać to trzeba - oczywiście tylko wtedy, gdy ma się pieniądze, bo to one pozwalają zatrzaskiwać drzwi przed światem.
Pieniądz potrafi dać przewagę. W końcu jednak przychodzi śmierć - z choroby albo samobójcza, jeśli ktoś odważny - i często przy jej okazji z urzędowym smutkiem stwierdza się, że nikt nie pofatygował się po ciało, by mu urządzić pogrzeb... Taka to Hyperborea. I coraz powszechniejszy jej obrazek. Taki zamożny świat już właściwie spod ciemnej gwiazdy, którego wystraszyły się już nawet duchy i który swymi światłami gasi na niebie wróżebne ciała niebieskie...
Ale zdążajmy w przeszłość, wyidealizowaną, okraszoną bajką...
Bogowie, duchy, zjawy, nadprzyrodzone postaci. Świat Wikingów roił się od istot, które mogły wywierać wpływ na życie i powodzenie człowieka, i wypadało być z nimi w dobrych stosunkach...  Pewne istoty można było nakłonić do współpracy, innych należało się wystrzegać. Tylko Norny były nieprzekupne, te, co przędły nić losu. No i były fylgie - te duchy, przypisane i do rodów, i do poszczególnych ludzi, które jakby ten los wypełniały treścią, dawały mu charakter...
Fylgja - urocze słowo, można go w islandzkim użyć w zastępstwie wyrazu "andi", czyli duch, dusza... Ale to jest jakby coś więcej, bo gdy się weźmie pod uwagę czasownik "fylgja" - towarzyszyć, przewodzić, brać, wspierać... W chrześcijaństwie mamy anioła stróża, w astrologii mamy znaki zodiaku - fylgja jest jakby mieszaniną tych tych zjawisk. To duch przypisany, tak jak przypisany jest znak zodiaku, według którego stwierdzić coś można - jeśli ochota - o osobowości danego człowieka, a co za tym idzie, i o jego losie.
W wyobraźni Skandynawów fylgie przybierały często postacie zwierzęce - mogły być jakimś ptakiem, albo innym stworzeniem: świnią, wołem, zającem, wilkiem, niedźwiedziem... Naturalnie fylgie pojawiały się rzadko, przy specjalnych okazjach. Zwykle zwiastowały po prostu śmierć. Można było zobaczyć swoja fylgię, a czasem mógł zobaczyć ją ktoś inny: przyjaciel, brat... Tak choćby opowiada Edda w "Helgakviða Hjörvarðssonar", gdzie fylgja Helego odszukała Hedina w postaci kobiety jadącej na wilku, by zaświadczyć o tym, że los Helgego jest przesądzony...
Pomijając już to, co kiedyś ludzie pili i co jedli, wypada wspomnieć o świetle, o którym w swej pracy "Ice Bear - The Cultural History of an Arctic Icon" pisze Michael Engelhard, mówiąc o godzinach duchów - dziwne północne zimowe dni; i jasne letnie noce, gdy świat śpi nie zamykając oczu... Cienie, cisze... Islandia jest szczególna, tam człowiek ma poczucie, że nigdy nie jest sam. Zawsze kątem oka dostrzegasz, że ktoś na ciebie patrzy. Oczywiście o ile masz w sobie, człowieku, choć odrobinę poezji. Bo bogowie, bo demony, bo trolle, bo elfy, bo krasnale, bo olbrzymy, bo fylgje - to wszystko poezja, to przyprawa czyniąca życie ciekawszym...
Zwidy... Fantazje.
W mitologii fylgja była kobietą, ale ludzie w swej wyobraźni nadali im, jak już wspomniałem, kształty także zwierzęce.
Wierzono kiedyś, że ludzie, przynajmniej niektórzy, potrafią się w nie nawet zmieniać. Byli oni odmieńcami, takimi, co potrafią zmieniać skórę. Taki gość zwał się "hamramr". I bynajmniej nie był straszydłem - był raczej kimś, kto budzi podziw... Podziwiano zwierzęta za ich siłę, przebiegłość, wytrzymałość. I ich skóra, z najwyższym szacunkiem pozyskiwana, posiadała nie lada moc... Berserkowie, ci osobliwi średniowieczni sportowcy, lubowali się w skórach wilczych i niedźwiedzich. Gdy szli w bój, wpadali ponoć w nieprawdopodobny, budzący trwogę szał. Jakby wchodzili właśnie w inną skórę... (Ech, średniowiecze - jakże fantastyczna to epoka, bo wbrew pozorom to: kolory najczystsze, to złoto, to krzepa, to młodość, to tryumfujące zdrowie!!) Wierzono, że dziad skalda Egila Skallagrímssona był właśnie takim odmieńcem - Kveldúlfr miał ponoć zmieniać się w wilka... Z tym kojarzono porywczy charakter utalentowanego, acz mało sympatycznego skalda.
Fylgja to jakby towarzysz, opiekun. W Islandii wiara w tego ducha przetrwała aż do XIX wieku, a może nawet dalej. Odnotował to folklorysta Jón Árnason, opowiadając, jak to sadzano dzieci na niedźwiedziej skórze, czyniąc w ten sposób niejako magiczny obrządek, mający zapewnić malcowi pomyślną przyszłość - gorącą krew i odporność... Wikingowie, stykający się przecież z Daleką Północą, wiedzieli, co to miś polarny, i cenili jego futro... Przetrwał ten szacunek na Islandii, choć wyspa ta nigdy nie była domem dla polarnego misia, będąc jednak sąsiadką Arktyki, gości na swym lądzie od czasu do czasu tego majestatycznego drapieżnika. Ów drapieżnik nie jest tam chroniony i po prostu się go odstrzeliwuje, litościwie, bo zwykle błąkają się tam osobniki wycieńczone i chore... Lud islandzki jednak wiedział zawsze swoje, i w gruncie rzeczy bardzo podobny jest i do Inuitów, i mieszkańców północnej Syberii, którzy w groźnym niedźwiedziu polarnym widzą siłę, przystosowanie, ową gorącą krew i wspaniałą opiekuńczość... Ludzka tęsknota za pewnego rodzaju doskonałością zachciała widzieć w tej majestatycznej istocie i ducha o ludzkim charakterze. W opowieściach więc pojawiają się te istoty, i wiara w ich moc... Jak przypomina Michael Engelhard - jeszcze w początkach XX wieku Islandczycy mieli w zwyczaju fotografować swe dzieci siedzące na niedźwiedziej skórze, jeszcze nasiąknięci jakoś tą dawną magią... Zainteresowany tym poszperałem nieco w zbiorach Muzeum Fotografii w Reykjaviku, i rzeczywiście, trafiłem zaraz na tego typu rzeczy - np.: chłopiec z Seyðisfjörður, sprzed ponad stu lat, fotografowany na białym misiu, by był w życiu szczęśliwy, i by nigdy nie zaznał ni głodu, ni chłodu - dziś ten chłopiec z pewnością już nie żyje, ale ufam, że swe lata przeżył w szczęściu, jakoś chroniony przez tego misia, o którego symboliczną obecność zadbali jego zapobiegliwi rodziciele...
Niedźwiedź polarny w Islandii jest jak szczególny duch,  pojawiający się w wyjątkowych okolicznościach, jako przewodnik, ratownik - wystarczy za nim podążać, by w nieprzyjaznych dla człowieka warunkach ocalić swą skórę... Tak oczywiście mówi islandzka bajka. Islandzka bajka, co cudowną jest bajką, bo ona zwykle unika ciężkich morałów. Islandzka bajka to kawałki życia, ale że jest literaturą, jest ciekawsza od życia, jest jakby zdefiniowana przez Oscara Wilde'a... Islandzka bajka to zdarzenie, ale ciekawsze od takich zwykłych, życiowych zdarzeń, bo w niej są upiory; mądre zwierzęta, czasem gadające; trolle, elfy; bo są czary i cuda...

No i tak jest w przypadku opowieści o mężczyźnie z Grímsey, tej cudownej wysepki na północ od Islandii - ach, jak tam fenomenalnie potrafi wiać, i jak ślicznie stamtąd widać Islandię z jej północnymi górami... Hmmm, tylko tam być, nie mając, naturalnie, nic do roboty... Bardzo lubię to miejsce. I bardzo lubię opowiastkę o pewnym Grímseyczyku, któremu niedźwiedzica ocaliła nie tylko życie...

No bo o czym jest ta bajka? Jeśli nie o mężczyźnie, o istocie, której życie zależy w gruncie rzeczy od tego, co o nim sądzą inni?

Mężczyzna to nieborak. I masz ci los, przed jednym nagle szczelina nie do pokonania...I jak tu teraz wrócić, do kobiet, na przykład??... Spadła z nieba ta niedźwiedzica na krze...

Z pewnością taki powrót na niedźwiedzim grzbiecie potrafi zrobić większe wrażenie niż powrót na łódce, choćby i z upragnionym ogniem...

Co tu gadać - bajka to jednak bajka!!!

Kochajmy marzycielsko bajki!

Jón Árnason

"Grímseyczyk i niedźwiedzica"

Pewnej zimy tak się podziało, że wszędzie, na całej wysepce, zgasł ogień. I nikt nie umiał rozpalić go na nowo. Jedynym ratunkiem była wyprawa na Islandię. Jak tu jednak się przeprawić - zastanawiali się ludzie - skoro mróz straszliwy skuł lodem morze między Grímsey a głównym lądem? Lód jednak zdawał się być dość gruby, by utrzymać na sobie człowieka, tedy wybrano trzech mężczyzn, najsilniejszych i najenergiczniejszych, by poszli piechotą ku Islandii po upragniony ogień. Ruszyli więc owi wybrani ku Islandii, a przez część drogi towarzyszyli im inni mieszkańcy, życzący im powodzenia i bożej pomocy. Pogoda była piękna, spokojna. Wyprawa zdawała się łatwym zadaniem, lecz w połowie cieśniny pojawiła się przeszkoda, lód bowiem rozstąpił się tam tworząc szczelinę, tak długą, że nie sposób było dostrzec jej końców. Dwóm śmiałkom udało się przeskoczyć nad otwartą wodą, ale trzeci nie zaufał swym zdolnościom i na skok się nie odważył. Towarzysze polecili mu więc, by wracał na wysepkę, oni zaś - oznajmili - we dwóch podążą dalej ku Islandii. I został, biedaczyna, na krawędzi lodu, ale ani mu się śniło wracać do domu. Patrzył za swoimi oddalającymi się kompanami i zdecydował w końcu, że podąży wzdłuż szczeliny w poszukiwaniu węższego miejsca. A czas płynął, z nim zaś przybyły ciężkie chmury. Powiało mocno z południa, ociepliło się i spadł deszcz; lód szybko począł topnieć, pękać, i w końcu mężczyzna znalazł się na krze dryfującej w stronę otwartego oceanu. Pod wieczór jego mała kra dopłynęła do większej. Przedostał się na nią i poszedł przed siebie, aż stanął jak wryty, widząc na swej drodze białą niedźwiedzicę z młodymi. Mężczyzna był zziębnięty, głodny i przerażony. Niedźwiedzica jednak nie okazała się groźna - przeciwnie - uniosła się ze swego leża i nieznajomemu dała znać, by się doń zbliżył i schronił razem z jej młodymi. Tak też uczynił, choć nie bez strachu. I raptem razem z niedźwiedziątkami znalazł się pod jej ciepłym ciałem, na dodatek przy mlecznym cycku, do skorzystania z którego został zachęcony. I tak minęła ta osobliwa noc, mleczna, w otulinie z niedźwiedziego futra.
Następnego dnia niedźwiedzica uniosła się ze swego leża i dała znak mężczyźnie, by za nią podążył. Po chwili położyła się, dając mu znak, by po prostu jej dosiadł. Gdy to uczynił, zaczęła rzucać się na wszystkie strony jak znarowiony koń. Z początku zabawa wydawała mu się dziwna, ale po kilku upadkach pojął, że niedźwiedzica chciała, by nauczył się trzymać równowagę na jej grzbiecie. Całe trzy dni trwała nauka. Czwartego dnia mężczyzna już nie pozwolił zrzucić się niedźwiedzicy z grzbietu. Gdy zwierzę nabrało pewności, że mężczyzna potrafi utrzymać się na jego grzbiecie, ruszyło w drogę. Niedźwiedzica, mając na sobie człowieka, popłynęła w stronę wyspy. A gdy już razem szczęśliwie dopłynęli na ląd, to mężczyzna przyjaznymi gestami zaprosił do siebie przyjaciółkę - niedźwiedzicę. Natychmiast kazał wydoić najlepszą krowę, by napoić mlekiem wybawicielkę. A zaraz potem poszedł do owczarni, by wybrać dla niej najdorodniejsze skopy, które, związane za rogi, przewiesił w darze przez jej grzbiet. I tak niedźwiedzica z pożywnym darem odpłynęła na swą krę, do swoich młodych. Czekała ją nie lada uczta.

To był wspaniały dzień na Grímsey. Bo chwilę po wizycie niedźwiedzia znów wszyscy byli razem.  Jeszcze patrzyli za odpływającym osobliwym zwierzęciem, gdy ich oczom ukazała się łódź płynąca w ich stronę od Islandii z dwójką wysłanników na pokładzie, wiozących ze sobą tak bardzo wyczekiwany ogień!


                                       przekład Kiljan Halldórsson


Komentarze

  1. Bardzo fajny blog, myślę, że będę tu częściej zaglądał 😍

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce