Pogawędka ze śmiercią

Gdy odchodziła, na klatce schodowej poniósł się echem solidny kaszel... - Co? Ona kaszle? - aż się uniosłem w łóżku na łokciach... Odeszła ode mnie śmierć, kaszląc... Jeszcze daleko było wtedy do szalejącego dziś wirusa, nikt o nim nie słyszał, ale dziś to wydaje się jak jakiś znak. Chociaż nie chciałbym zdychać na jakiegoś bazarowego syfa, doprawdy...
Kiedy to było? Już tak po psach, bo już był kot... Ze dwa lata temu może? Na starym blogu zapisałem tę rozmowę, ale lekkomyślnie ją skasowałem... A tu chciałbym ją odtworzyć, może z pewnym wzbogaceniem, bo przecież tak zwykle dzieje się ze snami, zwidami, są ledwie kanwą...
Nie owijając w bawełnę, powiem, że zawsze za śmiercią tęskniłem, ale że jestem tchórzem, godzę się na znane straszliwości... Nawet pijany nie dałem rady, rok temu... Potem poleciałem zwyczajowo na Islandię, do swoich duchów... Żyw!
Ale przyszła do mnie pewnego poranka, bo najstraszniejsze myśli dopadają człowieka właśnie o świcie, gdy mózg chwilowo wolny jest od codziennych zanieczyszczeń... Lecz przyszła na osobliwą schadzkę, bo miała ta wizyta w sobie pewien erotyczny ładunek. No tak, ale to też nie powinno zaskakiwać - seks, śmierć - to przecież kumple!
Jak wyglądała? Typowo. Ach - to kulturowe więzienie! Habit, kaptur, i głowa ukryta w nim niczym w pieczarze, no i kosa...
- Tylko nie o ścianę - jęknąłem, widząc, jak opiera o nią swoją kosę. - Niedawno odnawialiśmy mieszkanie!
- Mój drogi - odparła śmierć - przecież doskonale wiesz, że wbrew pozorom nie pozostawiam po sobie zbyt wiele śladów. Nawet mój odór to sprawa przejściowa. Bo i to doskonale wiesz, mądralo, że potrafię zdobyć się na dłuższą metę na bardziej wyszukane zapachy, w tym na twój ulubiony aromat antonówek.
Aż się uniosłem na łokciach.
- A więc czas? - spytałem pełen nadziei.
- Na co? Kochany? - Podeszła do mnie. W sumie bardziej zabawna niż straszna. Zaskoczyły mnie jej oczy. Jej twarz całkiem niknęła w cieniu kaptura, ale z niego wydobywał się blask jej oczu. Spodziewałem się straszliwej jakiejś czerwieni, a ona spojrzała na mnie swych ócz błękitem, najczystszym, najpiękniejszym.
- Myślałeś, że mi się oczy świecą straszliwie, na czerwono? - powiedziała, odczytawszy treść moich myśli. - Widziałeś kiedyś takie, co? W lesie, jesienią, w Trøndelag! Ale to było życie, co na swej straży wiele ma straszydeł.
- Marne ono.
- Schopenhauer rozkminił tę sprawę. I Steinn Steinarr z tymi krokami w ciemności... Mądrzy ludzie.
- Już nie żyją.
- Taak - potwierdziła śmierć. - Nic już więcej nie powiedzą.
- A ty?
- A cóż ja? Chłopcze ty mój, kochany...
- Kochany?
- Wszystkich was kocham, po równo... Aleś ty wtedy spierdalał!
- Te oczy czerwone?
- Gdyby to była bieżnia, medal murowany! Gnałeś do życia.
- Tak, tylko ty wiesz, kto był wtedy moim życiem? A ja wiedziałem, że nie mogę go z nim spędzić. A wtedy po raz pierwszy nie czułem się jak śmieć.
- Przecież nim nie jesteś.
- Ta myśl jest jednak we mnie dość wątła.
- Ale przecież on jakoś z tobą jest, do dziś. To późne lato, droga...
- Nie mylisz się. Późne lato pośród tych wszystkich moroszek i łochyni... Ja, do cholery, do dziś jestem na tym spacerze... Jakie to osobliwe. Dwóch najważniejszych facetów od lat macha do mnie w martwym pozdrowieniu na drodze: jeden koło Jørem, drugi przy Oppdal. A czas działa tak, że im jestem starszy, tym bardziej tęsknię... Do dziś płaczę po kątach.  Ale ty nie po mnie? Chcesz mnie więc znowu okraść?
- Nie, mam robotę tuż obok. Ale postanowiłam cię odwiedzić, bo tak do mnie tęsknisz... Jestem więc.
- I czegoś się dowiem?
- Ja ci łba kosą nie utnę, to taki tylko rekwizyt. Wszystko zależy od ciebie. Jeśli oczywiście przyroda nie zdecydowała inaczej, ale ty jeszcze całkiem, całkiem...
-Tak?
Nachyliła się nade mną, a ja uniosłem się nieco z ustami gotowymi do pocałunku...
- Nie ma łatwizny - rzekła wtedy i chłodnymi palcami dotknęła moich ust. Przebiegła po mojej dolnej wardze palcami, jak przebiega się po strunach gitary. - Pomyśl o tych, co dziś pełni poczucia krzywdy leżą po szpitalach, albo o tym, co już ma pętlę na szyi, i jest blisko tej decyzji, by odtrącić stołek, na którym jeszcze stoi...
- Straszne.
- Może nie tak bardzo... Bo to ich czas... Patrzyłeś przecież na umierających. Trudno ich pojąć...
- Ty to mówisz.
- Staram się odgadnąć... Ty jeszcze byk jesteś. Cukier w normie, zero nadciśnienia. Już ci tak wprawdzie nie staje jak dawniej...
- Ale to nasza wola, by żniwo opóźnić.
- No, rozumiesz. I po co mnie fatygowałeś? Ty jeszcze masz siłę, by uciekać przed straszydłami... Jest oczywiście rausz. Jeden rodzi beznadzieja, drugi pożądanie. Chlejesz, więc rozumiesz, jak jest - jeszcze wiesz, że nie powinieneś czegoś robić, a mimo to brniesz. Upojenia ułatwiają mi robotę... Beznadzieja odtrąca stołek, pożądanie pcha w przygodny seks, którego konsekwencje mogą być równie opłakane, z pewnego punktu widzenia...
- Tak, życie ma wielką ochotę na to, by być pornografią, ale jest na to zbyt niedoskonałe.
- Z mojego punktu widzenia wszystko jest w najlepszym porządku.
- I ja cię tak pożądam, choć ty żeńskiego rodzaju... To pewna niewygoda.
- Musimy trzymać się gramatyki.
- Dla mojej orientacji inne języki są bardziej łaskawe.
- A dla innych mniej, racz zauważyć. Ale chyba się nie zawiedziesz. Ja należę do świata, gdzie o równość dba się jak najstaranniej.
- Coś więcej?
- Ani słowa. Zresztą - twój duch młodnieje z czasem, tak czuję, bo jeśli płaczesz, coraz bardziej... A cóż młodemu duchowi trzeba? Wierz w to, co ci dyktuje miłość. Albo nie wierz, do diabła, i śmiej się... W ostateczności człowiekowi jest wszystko jedno... A w przyrodzie nic nie ginie! Nic z tego, z czego trzeba nam się będzie rozebrać.
- Może ty też nic nie wiesz?
- Słowa są ułomne. Ale na wszystko jest pora. I na mój pocałunek, który przyjmiesz z wdzięcznością. Ty go przyjmiesz, kiedy już się dobrze ułożysz na naszą schadzkę. Ostatecznie pijany... Ja wiem, że wy macie pretensje, że was okradam, przychodząc nie w porę, albo wręcz przeciwnie, że się ociągam i komplikuję przez to losy świata... Ale co mi tam z waszych egoizmów... Pamiętasz? Obstfelder: Men i parkens mørkeste gang, hvor lygter ei brænder, sider skjult mellem trær på en ensom bænk en skjøge....
- Przestań, bo się poryczę.
- Poeta daje nadzieję.
- Któż jest uczciwszy od kurwy?
- U niej wszystko jasne.
- Cena ustalona i nie ma się co uskarżać...
- Nie powiem ci, co dalej. Ale wiedz, że to nic strasznego. To życie jest straszne. Ból. Ale gdy upojenie nim, jego truciznami, jest dostatecznie wielkie, nie ma już przeszkód. Pożądanie bierze górę. Wszystko na zasadzie analogii.
- Co więc ze mną? - zaskomlałem.
Zrzuciła ze mnie kołdrę. Kciukiem powiodła od mej szyi przez pierś po pępek...
- Już go bierze! - zaśmiała się. - Co ten kciuk cię tak rajcuje.
- To on mnie tak dotyka - odparłem, wskazując na śpiącego obok mnie mężczyznę.
- Popatrzmy, co my tu mamy... - rzekła przesuwając teraz palcem po moim członku. - Czuć cię nasieniem. Grzeszycie, chłopcy, nie dając mi w swych śmiesznych radościach niczego na me żniwo.
- Ale się staramy.
- No tak, to jest jakaś okoliczność łagodząca...
- Tak swoją drogą to nieźle wyklepana jest ta twoja kosa.
- Wiesz, co mówisz.
- Ma się te swoje dziwactwa.
- To znakomicie. No, a teraz wstań, wysikaj się, weź prysznic, nakarm kota i zrób swojemu mężczyźnie śniadanie... A ja już muszę pędzić, bo jestem naprawdę zajęta... Doceń tylko, że mam cię na uwadze. Bo przecież mnie lubisz. Jednak żadnego kumoterstwa...
I zabrała swoją kosę. I odeszła. Mocą swoją przenikając drzwi... I wtedy na klatce schodowej rozległ się donośny kaszel...
- Jezus - Maria, śmierć kaszle? Czy to się kiedyś skończy?


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce