Duży Książę (5)

Max okazał się bardzo profesjonalny, gdy nalewał wermut do szklaneczek; w żaden bowiem sposób nie okazał swej niechęci do Aubreya, choć z pewnością nie w smak mu było obsługiwać tego - jak uważał - łajdaka.

- Otworzył butelkę przy nas, możemy więc być pewni, że do niej nie napluł - zauważył z rozbawieniem Książę. - Cieszę się, że dopisuje ci apetyt. Na pewno jesteś zmartwiony, zatem...

- Zatem właśnie dlatego lubię jeść.

- To znakomicie. Howard prosił mnie, bym o ciebie zadbał. Moja kuchnia jest do twojej dyspozycji. Swoją drogą, jesteś pierwszym jego chłopcem, którego specjalnie polecił mej uwadze.

- I zarazem ostatnim.

- Myślisz, że to tylko status tego ostatniego rozstrzygnął sprawę?

- Jestem srebrną monetą znalezioną w blasku księżyca...

- Domyślam się, że z kałuży... Ach, ten uporczywy dziewiętnasty wiek... - Książę uśmiechnął się i zastukał pierścieniem o szklaneczkę z aromatycznym winem. - Max niedobrze się o tobie wyraża. Jak słyszę, jesteście obaj z Nasturcjowej Doliny.

- Tak, choć słabo go znam. Ale ma prawo sądzić o mnie jak najgorzej.

- O!

- Ale jakże cenny może być łajdak, jeśli dochowa wierności przyrzeczenia poprawy i naprawienia krzywd?

- Bądźże wesołym zbrodniarzem! Skoro innym się powiodło... Ale to podszepty diabła! Spędźcie najpierw siedemnaście lat na nagim kamieniu, zamienieni w bobaka, lub kąpcie paralityków dłużej niż dwadzieścia lat, a zobaczycie czy to żarty! Lecz mądrze jest, oczywiście, przeczuwać wybrańca w grzeszniku i jest to mądre również dla samego grzesznika. No bo przeczucie, że jest wybrańcem, może go uszlachetnić.

- Słyszę, że Wasza Wysokość jest oczytaną osobą. I z dobrą pamięcią.

- To raczej Kiljan, nie ja.

- Kiljan?

- Dzięki niemu mogę taki być. I dzięki niemu ty możesz być taki uroczy. Zaryzykujmy, twierdząc, że jesteśmy w jakimś sensie cząstką literatury, a ta zwykle bardziej jest malownicza od życia. A że akurat na biurku ma egzemplarz "Wybrańca" Tomasza Manna... I przypomniał sobie o nas po dziesięciu latach...

- Wyrozumiała literatura. Do świętości przez podwójne kazirodztwo... Pisarz. Skryty za fasadą wielodzietnej rodziny homoseksualista, skryty za fasadą mieszczańskiej nudy i obowiązkowości artysta. Jestem pedałem, i to nie jest takie złe... Ale czy tak do końca był to dobry człowiek?

- Kiedyś może o tym podyskutujemy?

- Będę wdzięczny - rzekł Aubrey i uniósł swoją szklaneczkę do ust. - Książę chce, żebym Mu pozował?

- Musimy zawojować aukcję lady Dunghill! Chociaż po co ciebie malować? Nie ma nic okropniejszego od pracy twórczej! Zawsze uważałem, że myślenie o niej jest wystarczająco wyczerpujące... Sięganie po pióro czy pędzle to już oddawanie się przesadzie. Ale trzeba mieć wzgląd na publiczność i jej portfele, zwłaszcza, że idzie o szczytny cel.

- Książę mógłby mnie wystawić. Rodzice nie żyją, więc nikt nie upominałby się o zyski z tytułu praw autorskich.

- Doceniam tę autoironię... Ale tak swoją drogą, prostytuujący się mężczyzna to jest coś jednak osobliwego, choć rozumiem, że czas ma swoje prawa i winniśmy wszelkie przejawy ludzkiej nędzy traktować w duchu równości.

- Wszystko to kwestia, że tak powiem, wyeksponowania. Bo żeby rzecz była szczególnie nowa, to nie powiem... - oznajmił Aubrey.

- Jednak to chyba kobiety są odkrywczyniami tego geszeftu. Okazało się, że kupców jest bezlik. Cudowne odkrycie, choć i przekleństwo, bo rychło obyczaj wepchnął je na te nędzne tory donikąd. W swoich czasach, nie bez racji i bez owijania w bawełnę, Strindberg twierdził, że mężczyzna zakładający rodzinę urządza sobie w gruncie rzeczy ni mniej, ni więcej, tylko najsmutniejszy i najkosztowniejszy burdel swojego życia. Na mieście - zakładając uczciwość przybytków - cennik jest zawsze w granicach rozsądku. W małżeńskim burdelu cena jest jedna: najlepiej wszystko, aż do kości.

- To ja jestem z tych uczciwszych. Albo byłem. - Aubrey uśmiechnął się, a Książę pogroził mu opierścienionym palcem. - Nie byłem tani i zajmowałem piękny apartament wysoko ponad miastem. Ta wysokość była trochę jak znak ostrzegawczy, bo dla męskiej dziwki świat nie ma litości, a upadek z wysoka ma swój impet... Może się Książę dziwić, bo przecież ograniczając się do samej fizjologii takie rzeczy można mieć za darmo, bez podawania personaliów i intelektualnych spowiedzi - ciemne pokoiki, pisuary, byle krzaki... Był kiedyś taki polski poeta, Miron Białoszewski, który swoich przygodnych kochanków uroczo nazywał przygodziarzami. Jeden z takich przygodziarzy zapytał go kiedyś: A pan to tak za pieniądze czy z miłości? Poeta odpowiedział, że ani dla pieniędzy, ani z miłości... Dla nas seks to nie msza. Ale ci mężczyźni kupowali czas, fundowali sobie ozdobę, może i kupowali trochę ciepła. Potrzeby fizjologiczne były właściwie marginesem.

- Przyjaciel za pieniądze? Nie wiem, co na to psychoterapeuci? Bo czymże oni są, jeśli nie przyjaciółmi za pieniądze? - spytał Książę.

- Z tym że gdy psychoterapeuta spółkuje ze swoimi klientami, uważa się go za nieprofesjonalnego.

- Oczywiście, gdy się rzecz wyda...

- Ale, mimo wszechstronnej obsługi, gwarancje na przetrwanie są marne. Szybko się opatrujemy. Jest duża rotacja.

- Ale nie to ci było pisane. Oto pijesz wermut z głową państwa! - nastroszył się żartobliwie Książę.

- Ale ścieżki przeznaczenia są dziwaczne.

- Refleksyjna męska dziwka.

- Z mroków miejskich wygrzebana przez pałacowego kąpielowego. Można powiedzieć - dom wariatów.

- Jaki ten Howard właściwie był?

- Książę doskonale go przecież zna, a jeśli nie, to wina Waszej Wysokości. Uznajmy jednak, że jesteśmy wszyscy jakoś zaprzyjaźnieni. On z Waszą Wysokością, ja z nim... Ani chwalenie go, ani obśmiewanie nie wydają mi się stosowne. Nie jesteśmy kobietami, by obgadywać bezczelnie swoich przyjaciół, szczególnie w intymnych sytuacjach.

- Przepraszam, chyba zachowałem się niestosownie... Zostawmy to...

- Chyba będę chciał wyjechać?

- Dokąd?

- Do domu. Chociaż... Mój brat gdzieś przepadł.

- Do Nasturcjowej Doliny?

- Może jestem wybrańcem, więc muszę coś zdziałać.

- Przecież możemy pojechać tam razem. Mój drogi przyjaciel, Luka, ma tam rozległy majątek. Będziemy tam mieli spokój. Cudownie będzie nam się tam pracowało... Mmmm, jakże bzdury uwielbiamy nazywać pracą! To będzie niezwykłe, znaleźć cię tam... Jesteś taki podobny do Baldura...

- To prawda z tym słoniem?- zapytał Aubrey.

- Ach, to zawsze budzi we mnie niepokój. Przeznaczenie - jakże go uniknąć? Wróżba mówi o finale; czasem jest tak absurdalny, że człowiek ma chęć machnąć tylko lekceważąco ręką. W każdym razie w związku z tym podpisałem z radością kilka dni temu ustawę zakazującą wstępu do naszego księstwa cyrkom wykorzystującym do głupkowatej rozrywki zwierzęta.

Tu Książę opowiedział dziwaczną historię, na wstępie wspominając staronordyckiego boga Baldura, najpiekniejszego z bogów, któremu przyśniły się rzeczy straszliwe, dające mu do zrozumienia, że dni jego są policzone... Ach, cóż to za świat, że najpiękniejsi bogowie martwi być muszą, pozostając jeno obietnicą lepszego świata, gdzieś tam, za śmiercią, za Ragnarökiem, jak ten całowany przez stare kobiety nagi Chrystus; jak ten, niesłusznie utożsamiany z nim, słoneczny Baldur... Wikingowie byli fatalistami. Dla Baldura nie było ratunku. Ten ślicznotek miał zazdrosnego brata, ślepca Höda. Höd marzył o śmierci cudnego Baldura, Baldur zaś śnił o tym, aż jego matka, bogini Frigg, wymogła zaniepokojona na wszystkim, co żyło i wszystkim, co było martwe, by nie wyrządziło jej najpiękniejszemu synkowi żadnej krzywdy. Zapomniała jednak o jemiole. Lecz cóż by mogła uczynić Baldurowi złego wiotka jemioła? Nienawiść zawsze jednak znajdzie sobie pomocników. Jemioła okazała się wystarczająco dobra do sporządzenia śmiercionośnej strzały. Dziwaczny demon Loki powiódł ją, wystrzeloną z łuku Höda, tak skutecznie i mocno, że ugodziła śmiertelnie Baldura podczas kąpieli.

A ów Baldur z Nasturcjowej Doliny... Był dużo młodszym przyrodnim bratem Luki. Matka jego, po śmierci pierwszego męża, związała się z jakimś innym mężczyzną - rzecz dziwaczna w oczach Księcia, bowiem ten nigdy nie potrafił wyobrazić sobie tej kobiety w intymnej sytuacji, cudem jednak jakimś szkaradnym wydała na świat kolejne dziecię, owego Baldura. Z niemowlęcej ohydy wyrósł przeuroczy mężczyzna, trochę dziwny, trochę osobny, delikatny... Pewnego razu jego wuj, zawołany podróżnik, obiecał zabrać go w cudowną podróż po Indiach. Baldur bardzo się z tego ucieszył, na przeszkodzie tym planom stanęła jednak jego przesądna matka, która starała się strzec owej zrodzonej przez siebie delikatności jak źrenicy własnego oka. Poszła ona bowiem do wróżki, natapirowanej, o długich, krwistoczerwonych szponach dziwaczki, którą wielce zaniepokoiły treści wyczytane z kart i z kawowych fusów! Dla pewności ta ohukana przez puszczyka właścicielka pięciu czarnych kotów sięgnęła jeszcze po szklaną kulę, by uzyskać ostateczne potwierdzenie dla swych złowrogich przypuszczeń; długo nie musiała czekać, bo kula szybko ukazała w swym magicznym wnętrzu jakiegoś rozochoconego słonia... - Słoń? Ach, przecież w tych nieznośnych, pstrokatych Indiach żyją słonie! Wykluczone, Baldur nigdzie nie pojedzie - zawołała wdzięczna precyzyjnej jasnowidzącej troskliwa matka. - Wydawało się, że nie ma prostszej rzeczy od uniknięcia ataku rozbrykanego słonia przez pozostanie w kraju, w którym te zwierzęta nie żyją w naturze. Baldur był bardzo smutny z powodu tego zakazu wymuszonego pod wpływem szpetnej wróżbitki. A zamiast do Indii pojechał do majątku swego przyrodniego brata na wakacje. Snuł się biedak samotnie po okolicy, pełen tęsknot za niedostępną egzotyką... Pewnego razu stało się coś strasznego, wypełniło się bowiem przeznaczenie! Luka z małżonką i kilkorgiem gości pili herbatę w ogrodzie w cieniu sielankowo rozłożystej jabłoni, kiedy nagle ich oczom ukazała się biegnąca kobieta z sąsiedztwa, przerażona, jakby dopiero co ujrzała jakiegoś upiora... - Panie Luko! - darła się już z oddali - Jezus - Maria! O bogowie, o święci!! - Co się stało? - wszyscy zawołali jednocześnie. - Oszalała kobieta nie mogła złapać tchu. - Tam, tam, nad strumieniem waszego Baldura słoń na nic zadeptał... - Słoń?? - O Jezu, żebym tak skonała, najprawdziwszy słoń! Słoń! - Czyżby ktoś w ten nadzwyczaj szczery sposób stwierdzał pojawienie się mojej osoby? - spytała donośnym głosem przybyła właśnie z wizytą lady Dunghill, wtedy walcząca z lekką nadwagą... Nie o tego słonia jednak chodziło, jak się dowiedziała. Całe poruszone towarzystwo pobiegło natychmiast nad strumień, by się upewnić, czy biednej kobiecinie coś się nie przywidziało. Okazało się, że nie było to przywidzenie. Na pokrytym żwirem brzegu strumienia stał wielce zakłopotany słoń, który trąbą usiłował ocucić całkiem martwego Baldura. Biedak miał zmiażdżoną głowę!... Mógłby ktoś zapytać, ale skąd tam słoń? Odpowiedź była bardzo prozaiczna - w sąsiedniej gminie zatrzymał się cyrk, którego personel niezbyt pieczołowicie pilnował swoich zwierząt, a w każdym razie słonia. Ciekawskie zwierzę, nagle oswobodzone, postanowiło udać się na wycieczkę po okolicy, zupełnie nieświadome tego, że idzie właśnie wypełnić pewną przepowiednię... Chciał się tylko pobawić z Baldurem, ale mocą jakiejś radosnej nieostrożności przewrócił go i śmiertelnie podeptał... Podobno słoń z trudem doszedł do siebie po tym przykrym wypadku, a w każdym razie wiadomo na pewno, że tamtego dnia nie tknął kolacji... A lady Dunghill była na swój sposób zachwycona absurdalnością całego zdarzenia i przez wiele lat przywoziła tam różne swoje skrzekliwe koleżanki, by pokazywać im miejsce owego tragicznego wypadku, które zresztą zwykle okazywały pewne rozczarowanie, bowiem okolica w ich opinii była jakoś niestosownie do całej sprawy mało spektakularna... Po tym wszystkim też matka nieszczęśnika zapadła na zdrowiu, zaś Emma, małżonka Luki, popadła w ponurą religijność, przemieniając swoją sypialnię w złowrogą kaplicę, której wystrój rozpoczęła tworzyć przy użyciu wykradzionego z cmentarza zbutwiałego krzyża podprowadzonego nocą z grobu jakiegoś zapomnianego, bezimiennego nieboraka.

- Zatem nie można ujść przeznaczeniu, uczą te dwie historie, jedna mitologiczna, druga wzięta z życia... - kontynuował Książę. - Nie ma znaczenia, jaką obierze się drogę. Zło, które ma się wydarzyć, znajdzie sobie furtkę. I lepiej może nie znać tego, co pisane... Kiedyś pewna pani Robinson przepowiedziała przyszłość Oscarowi Wilde'owi. Zawyrokowała: - Do pewnego momentu widzę wspaniałe życie, a potem jest ściana, za którą nie ma już nic. I tak też się stało. Był dość pewny siebie, by do końca nie wierzyć w to, że zmierza w przepaść. I wszystko, co piękne, uważał za dobre. Ale jednak jego piękny Bosie dobrym chłopcem nie był. Lecz Wilde kochał go mimo wszystko szaleńczo i wydał nań majątek. I w sumie niczego nie żałował.

- Książę już wie, że dobry nie jestem.

- A ty wiesz, że jesteś piękny... Może pora, by poznać szczegóły? Proponuję więc ponownie, byśmy spędzili trochę czasu u mojego przyjaciela Luki. A właściwie już nie proponuję, tylko tego żądam. Urządzimy się tam wspaniale, a ty przy okazji będziesz mógł pozałatwiać swoje sprawy. Służę pomocą. W końcu chyba lepiej trafić nie mogłeś. Obiecałem Howardowi, że będę cię strzegł, a że jestem Księciem, książęcą będziesz miał oprawę.

- Obsypie mnie Książę bogactwem?

- Może lepiej było zapytać, czy Wasza Wysokość zechce mnie pokochać?

- Tylko jak to rozumieć?

- Nieznośny Howard - westchnął Książę.

CDN


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce