Duży Książę (7)

 Aubrey. Oliwkowy chłopiec. Książę nie skrywał swej radości, widząc, że przebrał się ów piękny do obiadu w jasnobłękitną koszulę i jasnoszarą marynarkę. Prezentował się olśniewająco, hipnotyzując Księcia swym lodowatym, jasnoniebieskim spojrzeniem. Jakże cudownie cały ten szaro - błękitny chłód kontrastował z jego opalenizną...

Luka właśnie przyniósł karafkę dereniówki wyprodukowanej przez tutejszego proboszcza. - Będzie w sam raz dla naszej dobrze wybieganej dziczyzny - zawyrokował.

- To jest więcej niż pewne, mój drogi - powiedział Książę. - Gdybym wierzył w Boga, musiałbym uznać za pewnik, że to istota mająca jakieś zaszłości alkoholowe. No bo pijak zwykle nie łamie się na ślizgawce, a ksiądz czyni cuda i owe cuda rozlewa do gąsiorów i butelek.

- To zdrówko - Luka pospiesznie napełnił kieliszki i zachęcił biesiadników, by bez ociągania się łyknęli nieco rozgrzewającego płynu. - Bo ja muszę pędzić. Trzy dni temu wichura zerwała nam jeden dach w gospodarstwie i muszę teraz zobaczyć, jak idzie robota z naprawą.

- To pędź! Ja nawet sam bym popędził, bo lubię pracę, a ściślej - przypatrywać się jej z zapałem - tyle że chyba mamy z Aubreyem coś do omówienia.

- Doskonale, doskonale...

- Żal tylko, że Emma nie zechciała nam potowarzyszyć.

- Zdziczała - rozłożył ręce Luka. - Ma, jak to mówisz, drewnianego oblubieńca.

- Tak, kobiety płci obojga zawsze muszą coś kochać, zawsze coś materialnego. Odjąć im mięso, zaczną zaraz kochać gipsowe figurki dziewczynkowatych kobiet albo drewniane rzeźby mężczyzn ukrzyżowanych jakby tuż po treningu na siłowni... 

- Jeszcze po jednym.

- Bardzo chętnie - zgodził się Książę...

Luka zniknął zaabsorbowany losami swego ziemskiego majątku.

- Można rzec, że to idealne małżeństwo. Jest, a go nie ma... Kiedyś Edvard Munch rozwodził się na temat małżeństwa, uznając, że z pewnych praktycznych względów pomysł nie jest taki niedorzeczny. Ale zaraz rozwiódł się z tą myślą, widząc w swej wyobraźni, jak dzień po dniu otwierają się drzwi i ukazuje się w nich ta sama kobieta, która, o zgrozo, może miałaby też ochotę błyszczeć nieustannie u jego boku...

- Tak, wiele kobiet bardzo by się zdziwiło, gdyby dowiedziały się, co ich mężowie potrafią czynić w ciągu dnia w wielkim mieście.

- Jest takie stare powiedzenie: Żona z konieczności, kochanka z obowiązku, chłopiec dla przyjemności.

- Czasy dziś jednak łaskawsze.

- Z całą pewnością.

- I to ten wypadek z Baldurem wtrącił ją w ten klasztorek na poddaszu? Czyżby chciała z niego skorzystać, jak z tego stajennego chłopca?

- Diabli ją wiedzą. Ale skoro ją to tak duchowo przetrąciło... Trzeba uważać, gdzie się utyka, bo człowiek do wszystkiego umie się przyzwyczaić.

- Ale skoro przyzwyczajony, to już chyba krzywdy nie wyczuwa.

- W każdym razie klasztorek wytrąca człowieka poza kwestie szczęścia i nieszczęścia. W pewnym wieku zresztą człowiekowi jest już wszystko jedno. I pomyślałem sobie teraz, że przesadna religijność jest jak wejście na lodowiec. Zresztą im wyżej, tym większy mróz. Bóg to wieczna zmarzlina. Ale my grzesznie rozgrzejmy nasze trzewia księżą dereniówką. Szczęśliwa ręka półbabka daje jej moc... A nam rozkosz...

Książę istotnie poczuł się rozkosznie. Z narastającą przyjemnością przypatrywał się siedzącym naprzeciw niego kontrastom - jasne włosy, wspaniała opalenizna, ciemna oprawa lodowatych oczu, i ta urocza, prawdziwie ozdobna niedoskonałość w postaci nierównych i stłoczonych zębów, chętnie przez Aubreya odsłanianych w łobuzerskich, lekko drwiących uśmiechach, których biedny Simon nigdy nie umiał rozszyfrować. Rozsiadł się wygodniej na swym krześle i zapalił papierosa. Zaczęło ogarniać go podniecenie i dyskretnie pomasował się po kroczu.

- Mógłbym też zapalić? - spytał Aubrey, a Książę pstryknięciem posłał mu paczkę.

- Opowiesz coś o tym swoim przyjacielu ze stacji?

- To miły człowiek...

- Miły?

- Może to jakaś rodzinna skaza? W każdym razie wydaje się być przeznaczony na niedokończenie. To typ, który tylko dobrze się zapowiada. Chciał, żeby to życie decydowało. Czy właściwie musiał tak chcieć, może mocą tych lodowatych sfer, w które Książę wierzy i nie wierzy. Był jak wierny pies. A lubiłem z nim być, chociaż - to takie przykre - wstydziłem się tego. Był na każde zawołanie, był mój, kiedy tylko tego chciałem... Ale życie potoczyło się swoim torem i ten został gdzieś po drodze na rozjazdach. Podobno nawet chciał się targnąć na swoje życie... Ale samobójstwo chyba przychodzi z łatwością tylko wtedy, kiedy naprawdę się wie, że życie się skończyło, a biologiczne trwanie to tylko jakieś okrutne przeoczenie w tym pełnym niedoskonałości świecie... I oto przywitał mnie mocą woli Waszej Wysokości, w złotych guzikach.

- Wyszło na to, że zadbałem nieświadomie o jakąś nie do końca wydarzoną parkę.

- Ja okazałem się nie lepszy, pakując się na kurewską zjeżdżalnię... A ta nie ma powrotnej drabiny.

- Ocaleńcy.

- No tak - odparł Aubrey wydmuchując z płuc błękitny obłok - chociaż biorę pod uwagę to, co mi Książę opowiedział o Baldurze. Tamten nie pojechał do krainy, w której żyją słonie, po to właśnie, by zostać zadeptanym przez słonia.

- Ale my się wróżek nie słuchamy i działając na ślepo mamy w sobie większą dozę beztroski. Popatrz, zaczęło padać. Mam nadzieję, że Luka zdołał jakoś uporać się z tym dachem. I pełni tej nadziei może każemy sobie zaparzyć kawy, którą wypijemy w bibliotece. Tam wisi też Baldur, prawie naturalnej wielkości.

***

Podano kawę w bibliotece, razem z resztą dereniówki.

Kisiążę i Aubrey stanęli naprzeciw malowidła przedstawiającego Baldura. Oto więc słoneczny bóg, któremu Nasturcjowa Dolina przyniosła pecha, przynajmniej w opinii tych, którym życie jeszcze nie obrzydło. Blondyn niebieskooki w kremowym garniturze, z ciemnym puszkiem młodzieńczego wąsika pod nosem, może o nieco zbyt pełnych ustach i nazbyt wiśniowych - ktoś mógłby pomyśleć, że ten bladolicy młodzieniec przeżywa o pełni księżyca pewną metamorfozę i opuszcza nocami swe złocone, ciężkie ramy, by żywić się w okolicy sokami jakichś rozgorączkowanych dziewic... Lekkie cienie wokół oczu także budziły podobne przypuszczenia...

- W rzeczywistości nie wyglądał tak niepokojąco. Ale malarz, pospołu z wróżbitką, być może wiedział, że rychło czeka młodzieńca los widma w starym wiejskim majątku. Umrzeć za młodu, to być młodym na wieki. - Książę objął ramieniem Aubreya. - Piękno może też straszyć... Nie możemy sobie wyobrazić inaczej Baldura, tylko jako ślicznotka, bo bóg ten jest obietnicą tryumfującego dobra i szczęścia... Lecz człowiek to tylko człowiek. Te cienie i krwawe usta, które zdają się szeptać: Strzeż się... Przypominasz sobie portret wenecki? Zniewalająco piękne oblicze zła.

- Im piękniejsi, tym być może gorsi...

- Wystygnie nam kawa - zawołał nagle Książę, czując że między nim a Aubreyem dystans nazbyt się zawęził.

Aubrey zabrał swoją filiżankę i usiadł na szerokim parapecie, by przyglądać się kroplom deszczu spływającym po okiennych szybach. Wzmógł się wiatr i pośród szybko zapadającego zmierzchu nagi już konar starej koszteli kiwał się w jakimś upiornym pozdrowieniu do wszystkich tych, którzy zerkali teraz na dwór. Na poddaszu, na to samo leciwe drzewo patrzyła też Emma, mroczny cień w nikłym blasku świec z najprawdziwszego pszczelego wosku, palonych pod skradzionym z cmentarza zbutwiałym krucyfiksem.

- Przypomina mi się teraz Chesterton. A właściwie pewien wykład zilustrowany jego opowiadaniem...

- Zamieniam się w słuch - powiedział Książę i zbliżył się znów do zniewalającego piękna raczącego się teraz kawą. Nazbyt widoczne już było jego podniecenie, co na twarzy Aubreya wywołało uśmiech.

- Chodziło o ostry wybuch psychozy typu schizofrenicznego. Oto młodzieniec, student teologii, nieśmiały, niezgrabny, rumieniący się w towarzystwie. Proszony na niedzielną herbatę u miejscowej arystokracji czuł się zakłopotany, nieswój, nigdy nie wiedział, co powiedzieć, co zrobić ze zbyt długimi rękami. Tak się złożyło, że ilekroć składał te nieszczęsne wizyty, padał deszcz. I ktoś wreszcie zauważył, być może też żeby chłopca nieco ośmielić do jakiejś konwersacji, że ów przynosi ze sobą złą pogodę. Którejś niedzieli znów rozpętała się burza, spadł rzęsisty deszcz. Student patrzył na okno, nie przez okno na szalejący żywioł, ale na szybę, a konkretnie na dwie spływające po niej krople wody. Postawił na jedną z nich. Jeśli ta spłynie pierwsza, będzie to znaczyło, że jest Bogiem. I okazał się Bogiem. I oszalał z tej swojej wszechmocy. Wybiegł z pokoju, skakał po ogrodzie, aż go Gabriel Gale musiał przygwoździć widłami do drzewa. Tu też płyną krople. Postawię na tę z lewej. Jeśli pierwsza dobiegnie mety, znaczy, że jestem Bogiem...

Ta z prawej okazała się jednak szybsza.

- Zatem nie będę musiał być przygwożdżony widłami do drzewa.

- A w nas ciągle, wzorem nawet starych wikingów, trwa wiara, że Bóg może stać się człowiekiem, a człowiek bogiem. Żyjemy jednak w takich czasach, że gdy nam się objawia, sięgamy po widły.

- Albo dzwonimy po lekarza.

- I tak się przygważdżamy. Świat zabawek. Nasze jękliwe obrzędy. A On się bawi, by nas potem zbawić i ułożyć w pudełeczku w stałej temperaturze. Większość liczy na niebo, i chyba słusznie, bo do piekła mogą iść tylko ci, którym diabeł tu urządzi niebo, a ten trudny zaszczyt przypada bardzo nielicznym.

CDN



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce