John

Tak ten czas leci... Mija dziś czterdzieści lat od śmierci Johna Lennona, zastrzelonego przed swym nowojorskim mieszkaniem...

Nigdy nie byłem wielbicielem Lennona i właściwie wspominam go tutaj, mając na względzie mojego ukochanego Bowiego, z którym też trzeba było się rozstać kilka lat temu, z czym do dziś trudno mi się pogodzić...

David Bowie i John Lennon bardzo się przyjaźnili. Ich artystyczne drogi zetknęły się w połowie lat siedemdziesiątych, na albumie "Young Americans", co dla kariery Davida miało niebagatelne znaczenie. Bowie śpiewał czasem Lennona, no i też wyśpiewał marzycielskie "Imagine" w trzecią rocznicę śmierci przyjaciela, w Hong Kongu, na jednym z koncertów w trakcie trasy "Serious Moonlight" promującej płytę Let's Dance"... To początki mojej fascynacji Davidem Bowie... To już tyle lat, a wydaje się, jakby to było wczoraj.

Paskudne przypadki decydują o życiu, także i o jego końcu... W życiu Lennona było trochę absurdalnych śmierci - jego matkę przejechał pijany policjant; jego najlepszy przyjaciel, pierwszy basista The Beatles, prześliczny Stuart Sutcliffe, umarł nagle na udar mózgu, mając nieco ponad dwadzieścia lat... No i on sam rozstał się ze światem w zupełnie idiotyczny sposób...

Przywołuję go tu, zamieszczając piosenkę, która mnie zwykle szalenie irytuje. Naturalnie do samego utworu nie mam żadnych zastrzeżeń: przyjemna melodia, marzycielski tekst, bajkowy... Tyle że dla mnie ta piosenka stała się wyrazem jakiejś bezjajecznej bezbronności, bezradności... Jak widziałem na przestrzeni ostatnich lat te wszystkie wyspowe protesty - bo w Polsce ostatnio zwykle wyspowo się protestuje - jeśli niezadowolenie zgłasza jakaś jedna grupa zawodowa albo społeczna, to zwykle inni się nie dołączają, a jeśli, to niezbyt licznie i, podejrzewam, bardziej z ciekawości, ot, tak w drodze po swoje jakieś tam sushi czy inne rybki ping - fing w sosie z onanizowanych nosorożców - no bo przecież światowcami to my jesteśmy, i wiemy, co jeść, i co jakim winkiem przepić! Ludność paliła świeczki, niosła białe kwiaty... W to poszedł naród, który swoją obojętnością własny kraj chwilę wcześniej strącił w przepaść. No i śpiewał między innymi "Imagine"... Jak ja to słyszałem, to miałem ochotę kląć i rwać aorty... W takich warunkach Prezes Tysiąclecia mógł sobie wszystko spokojnie niszczyć. Teraz mu się chwilowo pogorszyło, bo jedna z kretynek swoje siostrzyce złapała za majty i bezmyślnie strzeliła im po plerach gumą... I obecna ruchawka nabrała bardziej solidarnościowego charakteru, więc władza się trochę przestraszyła. Tyle że cała ta opozycyjność nie ma do dyspozycji walca, którym mogłaby doszczętnie spatologizowaną władzę przejechać... Ale na szczęście nie słyszałem ostatnio, by ktokolwiek śpiewał "Imagine". Usłyszałem za to dużo jak najbardziej stosownych wulgaryzmów!

No ale piosenka niech sobie będzie. O świecie bez piekła i niebios, pełnym pokoju, i bez, co najważniejsze, religii, tego w istocie wielkiego paskudztwa, co z czasem potrafi tylko wyjaławiać i demolować ludzkie dusze, stając się jedynie źródłem nienawiści i deprawacji...

Nie ma już Johna, nie ma Davida, została muzyka i ruchome obrazki... Ot, można łatwo powywoływać duchy i wspomnienia, mając do dyspozycji medium na prąd...

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce