David Bowie • Look Back in Anger • Dennis Davis Isolated Drums Breakdown...

Czasem warto coś wyodrębnić, wyizolować, by ze skądinąd uporządkowanego hałasu - co nazywamy muzyką - dosłuchać się jakichś nowych drobiazgów... Dennis Davis na bębenkach...

Tak się nieprzyjemnie złożyło, że David Bowie i Dennis Davis odeszli w tym samym 2016 roku, David w styczniu, Dennis w kwietniu, obaj po przegranej walce z chorobą nowotworową...

Spotkali się dawno temu. David podbijał Amerykę, wkręcając się ze swoją lustrzaną osobowością w środowisko twórców związanych z filadelfijskim studiem Sigma Sound... "Young Americans" było już na ukończeniu. Pojawił się Carlos Alomar, były muzyk Jamesa Browna, który znał Dennisa... Jak się Dennis dowiedział, że Bowie chciałby z nim coś pograć, to się zdziwił... No bo jaki David Bowie? Nie miał pojęcia, że ktoś taki istnieje, bo szybował na zupełnie innej, jazzowej, muzycznej orbicie, więc co mu tam jakaś "rock star"!... Musiał wpierw posłuchać. A że Bowie akurat zaczął flirtować z soulem, wizyta w jego kręgach jawiła się jako coś sensownego... No i poszły pierwsze występy. No i ta nowojorska dogrywka do "Young Americans" w postaci "Accross the Universe" i "Fame"... I uformowała się sekcja rytmiczna na kilka ładnych lat: gitarzysta Carlos Alomar, basista George Murray i perkusista Dennis Davis... Bowie otoczył się ciemnoskórymi muzykami i wokalistami, co było pewną manifestacją. Grajkowie i śpiewacy, bo to przecież i Ava Cherry, i wspaniały, też już niestety nieżyjący, Luther Vandross (współautor zajebistego "Fascination"), który u boku Bowiego zaczynał karierę... Ameryka pokochała Bowiego, wreszcie, choć dla samego artysty ten czas był dość trudny...

Już na "Station to Station" formowała się grupa na lata... (Ostatnimi czasy z wielką przyjemnością, nieodmiennie, słucham "Live Nassau Coliseum'76", i zachwyca mnie Dennis Davis)... 

Przydarzyła się muzykom wycieczka, z Davidem. Z Nowego Jorku, przez Hollywood, Paryż, Berlin, Montreux, do Nowego Jorku... Plus jeszcze oczywiście trasy koncertowe Isolar I i II... 

Dennis Davis pozostawił po sobie bardzo ciekawe, osobliwe brzmienia... Szczególnie te przedziwne bębny na Low- cudownie mroczne, dobijające, strasznie jakieś głuche... Obok tego jest jeszcze "Heroes", Stage, Lodger, Scary Monsters...

Jego najmłodszy syn, Hikaru, postanowił podążyć śladami taty, czegoś się dowiedzieć. No i na jego drodze musiał pojawić się Tony Visconti, który w tamtym czasie intensywnie współpracował z oboma panami.

Tony Visconti - jeden z najwierniejszych współpracowników Bowiego, od "Space Oddity" przez The Hype, z pewnymi przerwami, aż jednak po kres...

"Look Back in Anger" Jakieś anioły śmierci, Oscar Wilde... Początki czegoś, co nazywamy dziś klipem...

David Bowie, Dennis Davis, Tony Visconti i Hikaru Davis, ostatni na tropach swego taty... 

I tu taki mały majstersztyk... Jak słucham, to się gniewam na siebie, bo jest jedna rzecz, której w życiu żałuję, a mianowicie tego, że się nie nauczyłem porządnie grać na żadnym instrumencie. Trochę tylko coś umiem brzdąknąć na gitarze i zaplumkać na pianinie...

A tu grają ci, co potrafią... :))

Komentarze

  1. Bosh jakie to jest urocze jak facet pokroju Tonyego tą muzykę przeżywa. Uwielbiam ludzi, którzy mają ten fun, to odczucie i ten przeżyw dźwięków - wyższy niż 90% odbiorców, którzy czasem ledwo tupią nóżką na rytm prosty. Mnie muzyka często przeszywa na wskroś - czasem mną rzuca, czasem buja, czasem mam ochotę udawać, że coś gram - eh zjebałem szkołę muzyczną - taki głupek byłem, kurczę!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce