Duży Książę (12)

  Jego Wysokość usiadł obok powożącego Sebastiana, i ruszyli w stronę kolejowej stacji.

- Właściwie jest mi ogromnie przykro - zaczął Książę, przyglądając się jednocześnie butelce z porzeczkowym winem - bowiem zupełnie o tobie nie pomyślałem. Siedzisz tu i marzniesz z zupełnie błahych powodów, a jeszcze na dodatek musisz miotać się między kościołem a stacją, trudząc przy tym konie.

- Dla nich to żaden trud, proszę pana. A o mnie proszę się nie martwić. Znam swoje miejsce. A poza tym pan Luka dobrze płaci.

- To ostatnie oczywiście wiele zmienia - zaśmiał się Książę.

- Pan Luka dba o swoich ludzi.

- No tak, tak. To zacny człowiek.

Książę przemknął swym wzrokiem po twarzy Sebastiana. Na moment ich spojrzenia spotkały się. Gdy człowiek jest lekko wstawiony, bywa, że robi rzeczy, które zwykle uważa za niestosowne - wie, że nie powinien, a mimo to pozwala sobie na czyn. Tym razem jednak zdołał ugryźć się w język, co już miał na swoim końcu słodkie słówka opisujące urodę napotkanych przed chwilą oczu o zielonych tęczówkach przyprószonych jakby maleńkimi płatkami złota, o zadziwiająco długich rzęsach oraz o miłej harmonii całej tej młodzieńczej twarzy. - Nie, to z decydowanie byłoby nie na miejscu. Znak że szum w głowie nie zagłusza jeszcze dystyngowanego poczucia właściwego dystansu - pomyślał z lekkim uśmieszkiem.

- Nie będę cię jednak zmuszał do dalszego oczekiwania w tym wilgotnym chłodzie. Podwieziesz mnie na stację, a potem zabierzesz konie do domu. I każesz podesłać po mnie samochód... 

- Jak pan sobie życzy.

- A tak swoją drogą, czy znasz Simona, tego, co pracuje na stacji?

- Nie. Czasem tylko kupuję u niego bilety, ale nic o nim nie wiem.

- Tak tu u was pusto o tej porze roku. Ale z drugiej strony to chyba lepiej, że żyjemy w klimacie gwarantującym tak daleko idące przemiany. Chociaż chyba zdążamy w kierunku, gdzie czeka wszystkich już tylko permanentna, pełna gwałtu beznadzieja. Ale oto i nasza stacyjka. Jak ja lubię te nasze prowincjonalne, schludne stacje... A zatem zmykaj, mój drogi chłopcze, z tymi konikami. Tak jak umawialiśmy się. I nie pogniewam się, jeśli to właśnie ty przedzierzgniesz się w szofera...

Książę przekroczył próg zadbanej, pachnącej woskowymi kredkami poczekalni, zupełnie teraz pustej. Obejrzał wiszące na ścianie malowidło przedstawiające staroświecką, tonącą w kłębach pary lokomotywę, zerknął na niezbyt o tej porze roku obszerny rozkład jazdy, sprawdził, czy zegar wiszący nad wyjściem na peron jest punktualny, po czym podszedł do okratowanego okienka kasowego, zasłoniętego od wewnątrz lnianą materią zdobną w czerwone maki. Zastukał energicznie laską w metalowe pręty. Po chwili zza zasłonki wyjrzała twarz, na której natychmiast odmalowało się niebywałe zaskoczenie. Mężczyzna z kasy całkiem odsunął coś jakby kurtynę w małym teatrzyku, na którego scenie zaczął miotać się w groteskowym popłochu, rozpaczliwie czegoś szukając... Ach tak, miał na sobie mundur, zaś do kompletu brakowało mu czapki. Wreszcie ją znalazł i założył ją w roztargnieniu niezbyt starannie na głowę, po czym wyprężył się w postawie na baczność.

- Cóż to za osobliwy popis musztry? Pan Simon, jak mniemam?

- Tak jest.

- Zdołał pan już ochłonąć? Na Boga! Mam wrażenie, że zobaczył pan upiora, a to nie bardzo mi pochlebia.

- To taki zaszczyt. W czym mogę służyć Waszej Wysokości?

- Przyszedłem w odwiedziny, do jednego ze swych poddanych. Zechce mnie pan zaprosić do siebie? Bo nie będziemy przecież ucinali sobie pogawędki przez tę kratkę, bowiem daleko mi zarówno do spowiednika jak i do penitenta. Zresztą ta kratka ma różowy kolor! Kto wpadł na pomysł, żeby zaciągnąć ją lakierem o takiej barwie?

- Ci, co robili tu remont przed trzema laty. Nie miałem na to wpływu.

- No, niechże pan już porzuci ten nieprzystojny paraliż i zdejmie tę czapkę. Jestem tu z nieoficjalną wizytą. Chciałbym się dowiedzieć, jak panu się żyje.

Simon wziął się w końcu w garść i otworzył drzwi znajdujące się tuż obok okratowanego okienka, tak jak to okratowanie różowe.

- Niezmiernie mi miło pana widzieć- oznajmił Książę wchodząc do wnętrza kasy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Ręka Simona była nieco wilgotna. Książę trochę przetrzymał powitalny chwyt, zaciskając mocno kciuk, tak że na Simonowej skórze pozostał na chwilę zaczerwieniony ślad.

- Nerwus z pana - zauważył przybysz. - To naprawdę nic niezwykłego. Pochodzę ze sfer, w których do bycia swobodnym niewiele trzeba - wystarczy wyrażać zachwyty, unosić brwi i wszystko nazywać interesującym względnie fascynującym. To doprawdy wszystko - kontynuował przyglądając się Simonowi. - Odkrył w nim całkiem przystojnego mężczyznę, długonogiego, o sporych stopach, wąskich biodrach (w pobliżu których można było się dopatrzeć nawet czegoś obiecującego a kryjącego się pod mundurem, tuż pod czarnym skórzanym paskiem zdobnym w złoconą klamrę), z klatką piersiową o lekko zakłóconej formie, co spowodowała być może jakaś wrodzona wada budowy tej części jego organizmu. Simon miał nadto ładną twarz, skorą jednak do przystrajania się w dumne i groźne miny, co mogło u wielu rodzić wątpliwości w kwestii jego sił, zarówno tych duchowych jak i cielesnych. Teraz na jego lekko zaczerwienionej twarzy wykwitł jakiś bezbarwny uśmiech, a jego nieco zwężone oczy z trudem wytrzymywały badawcze acz jednak przyjazne spojrzenie dystyngowanego gościa, któremu niczego nie ujmował sportowy strój połączony z trzymaną w tej chwili pod pachą elegancką, acz nieco złowrogą spacerową laską i dzierżoną w dłoni flaszką wina bez żadnej etykiety. Równie nieokreślony jak wspomniany uśmiech był kolor jego oczu - ni to niebieski, ni to szary. Ale miały - wpada przyznać - ładną, ciemną oprawę. Natomiast jego ciemne blond włosy gładko przylegały do czaszki, już lekko przerzedzone, zaczesane na bok, i doprawdy trudno by było wróżyć tej prostej, cienkiej reszcie dłuższy pobyt na Simonowej, kształtnej głowie...

- To Aubrey.

- Był tu, prawda?

- Przelotnie. Kupił tylko bilet i pojechał do miasta. Nie spodziewałem się takich niespodzianek.

- Więc tutaj sprzedajesz bilety...

- Już tak właściwie siedzę tu pro forma, bo dziś mało kto kupuje bilety w tradycyjny sposób.

- Ale w taki właśnie sposób kupił bilet Aubrey.

- Płacił gotówką.

- W jego fachu zwykle w taki sposób uiszcza się należności. Obrał prastary zawód, tedy nie dziwi mnie przywiązanie do tradycyjnych form.

Simon parsknął nagle śmiechem, lekko już oswojony z całkiem miłym przybyszem. - Teraz już rozumiem te kuchenne drzwi. Ale jeżeli łączy to z fachem złodziejskim. Dziś są takie dobre i łatwe sposoby na to, by dobierać się do całych kont klienteli.

- To nie ta gałąź. I nie na jeden raz. Jest dość piękny, by być samodzielny. I może zaoferować coś więcej. Choć też nie na długo, bo nawet tam, gdzie tkwią jakieś resztki klasy, gnieździ się brutalność. Ale być może mógłby dobrać się do czyjegoś majątku, bez potrzeby wyłudzania pinu do cudzej karty przy pomocy tych samych chemicznych środków, do jakich odwołują się nieudacznicy i łachudry, by posiąść kobietę...

- Ale to chyba nie w porządku, że o tym mówimy...

- A tu niebiosa się dowiedziały... Widzi pan, jak to się dzieje... Bóg do pana nie zawita, w każdym razie nie zapuka do drzwi, tak jak ja, bo tamten woli bezsenne noce i zwierciadła w łazience...Jest trochę jak św. Mikołaj, który z kolei upodobał sobie przedzieranie się przez kominy. A królowie, książęta czy prezydenci jednak mogą zastukać w drzwi, względnie w różową kratkę! Zupełnie jak listonosz czy policja... Panu się to przydarzyło. A historia Aubreya nie jest chyba panu obca. Aubrey mi o panu opowiadał, a nawet o was, i był dość szczery. Pan może nad nim górować dziś... To wszystko przez tę gotówkę, to ona rozwiązała mi język; a niech pan sobie wyobrazi, że jeszcze przed chwilą radowałem się, jadąc tutaj, że mimo rauszu umiem powstrzymać swe skłonności do paplaniny...

- Czemu to do mnie wraca? - powiedział Simon.

- Wiem, że przekraczam jakieś granice... Ale niechże mnie pan poprowadzi na pokoje!

- Jest tylko jeden, na górze - odparł Simon, pokazując na drewniane schody, tak strome, że rozsądniej byłoby nazwać je drabiną.

- Karkołomnym wysiłkiem musi być wnoszenie tam posiłków...

- Kuchnię mam na dole, i tam spożywam posiłki - pospieszył z wyjaśnieniem Simon.

- Zatem prowadź - zawołał Książę, przepuszczając przed sobą gospodarza.

Gdy Książę wspiął się po tej drabinie, jego oczom ukazało się przestronne poddasze, skromnie urządzone: raptem jedna szafa; łóżko, metalowe, jakby szpitalne, przykryte błamem o kremowej barwie; jedno krzesło, a właściwie fotel biurowy na kółkach stojący przy stoliku o jasnym, nieco wytartym blacie, na którym stał monitor podpięty do nieco już wysłużonego komputera, obok którego leżał gruby zeszyt o twardej, lakierowanej okładce zdobnej w krwistoczerwony kwiatostan mieczyka. Nadto sporo tam było książek, którym jednak ich właściciel nie podarował żadnej półki - leżały po prostu na podłodze, w stosach, jak w jakimś składowisku makulatury.

- Zatem tak sobie żyje mój drogi kolejarz...

- Do kolejarza to mi daleko. Ja tu tylko sprzątam i sprzedaję bilety. I witam uprzejmie podróżnych... Naturalnie jestem tylko zmiennikiem, bo nie ja tu tak po prawdzie zawiaduję. Szef mieszka po drugiej stronie budynku, razem z miłą żoną, która chyba czuje się trochę samotna...

- Stacyjka... Ach, mam jakieś duńskie skojarzenia, nie pierwszy raz zresztą... Ale mniejsza o to...

- Bywa, że to bezdzietne małżeństwo podejmuje mnie niedzielnym obiadem. Urocza przytulność. Ciężkie, połyskliwe meble, bijący zegar szafkowy, jeszcze z tych bezwzględnych czasów, kiedy nikt nie miał wyrzutów sumienia, nabywając coś z inkrustacjami z kości słoniowej... Gęste firany, jakaś chyba staranna ręczna robota, i parapety pełne wonnych krzaczków geranium... Wie pan, te takie poczciwe anginki...

- A jednak zdecydowałem się na surowość pańskiego wnętrza... O, trzymam to tak bez sensu. To dla pana - powiedział Książę, wręczając w końcu Simonowi butelkę wina. - Rzecz chyba nieszkodliwa, bo spod konsekrowanych rąk... W każdym razie można spożywać bez obaw o posądzenia o kanibalistyczne ciągoty, bo to czarna porzeczka, a jak wiemy Zbawiciel poszedł jednak w winiarską arystokrację, każąc spożywać procenty z polewki z gron winnych... A ja tu, choć z kościoła, to z winnym, acz niewinnym podarunkiem.

- Nie mam talentów towarzyskich, więc...

- Odstaw to na bok. Może wypijecie, jak przyjedzie Aubrey. A ja zadowolę się herbatą.

- Tak... Ale nie wiem...

- Dobrze, spełnię twoje oczekiwania. Co masz najdziwniejszego?

- Lubię pić szałwię.

- To mi na gardło znakomicie zrobi. Zatem zaparz...

Książęta są tacy zaskakujący. Są tak zwyczajni, gotowi nawet nas odwiedzić, napić się herbatki z apteki, a nawet - co to za niepojęte historie - wysikać się w naszej toalecie... Książę wprawdzie nie chciał sikać, ale dał upust swej wścibskości. Gdy Simon zbiegł po drabinie, by przygotować szałwiowy napar, Książę zaraz zainteresował się zeszytem z mieczykowym kwieciem... A zatem powieść... O dość dziwnym tytule: "Do końca"... Niczym wiatr z pewnego islandzkiego wiersza przerzucił pobieżnie trochę kratkowanych kartek zapełnionych maczkiem dość nieczytelnego pisma... Tu trochę może zwichnięta nowoczesność - pomyślał - ale jednak obok tego przywiązanie do pióra. Może to to samo pióro, którym jego przodek zdołał sobie wywalczyć chwilową sławę... Powrócił na pierwszą stronę. Wspomniany już tytuł. A pod nim motto: "Cudowne jest życie w oczekiwaniu nadzwyczajnych zdarzeń". Stanisław Ignacy Witkiewicz "Niepodległość trójkątów"... Wydało mu się to dość interesujące, a nawet zaskakujące, bo przecież nie tak dawno temu z Aubreyem podjął ten temat, a w każdym razie tak mu się w tym momencie zdawało... To, co wyczekiwane, gdy już się zdarza, zwykle jest gorzkim rozczarowaniem... A zatem to jest to? Mój Boże, kto by się spodziewał, przecież... itd, itd...

W tej chwili wszedł na górę Simon niosąc na tacy szklanki nakryte spodkami...

- Widzę, że jednak opanował pan sztukę wspinania się po drabinie nawet niosąc dość groźny ładunek...

- Trzeba jeszcze poczekać zanim napar będzie gotowy...

- Tu też jest coś o oczekiwaniu - odparł Książę, wskazując na zeszyt. - Pan mi wybaczy, ale zajrzałem...

- Nic nie szkodzi.

- Aubrey wspominał, że pan coś tworzył...

- Tak, być może...

- Widać oczekiwanie weszło panu w krew... Lói, czyli pański bohater, też oddaje się tej czynności...

- Szybko się pan zorientował.

- Bardziej się domyśliłem.

- Istotnie, jest ciągle na tej samej ścieżce, którą zwykle wracał z przyjacielem z górskiej przechadzki... Domyśla się więc pan, że przyjaciel pewnego dnia zniknął w ich ulubionych okolicach w tajemniczych okolicznościach. Lói ma poczucie winy... Być może sam bym tak zniknął, jak tamten, gdyby nie ta posadka... W każdym razie Lói miał poczucie całkowitej bezsensowności, gdy idzie o te jego powroty na ścieżkę... Idiotycznie ufał, że kiedyś spotka przyjaciela. Wiedział, że to niemożliwe, jednak nie chciał się poddawać, bo gdyby jednak coś przeoczył... Niemożliwości, nieobecności, fantazje to zwykle rzeczy, do których najwierniej jesteśmy przywiązani... To w pewnym sensie baśń. Bo jednak Lói miał rację w swej niedorzecznej, zdawałoby się, wytrwałości. Byłem zmuszony przenieść akcję w dalekie strony, tam, gdzie od czasu do czasu pojawia się zabłąkany niedźwiedź polarny, owiany legendą, wyposażony niekiedy, jak chcą wierzenia, w ludzką duszę, do którego jednak strzela się jak do groźnego szkodnika... To baśń, która jednak, podobnie jak życie, kończy się źle... Może takie bajki są najuczciwsze...

- Więc wszystko już pan obmyślił... Nie wzdrygnął się pan, gdy ujrzał Aubreya na stacji?

- Nie wiem, czy dokończę tę bajkę.

- Ale już istnieje jako pomysł... No, spróbujmy, co tam pan naparzył... Całkiem smaczne... A wracając do tego niedźwiedzia. To zdaje się pokrywać z zainteresowaniami pańskiego...

- I to motto, to też od pisarza, na którego zwrócił moja uwagę Aubrey, z całkiem innych obszarów...

- Zastanawiające. Gadaliśmy coś o patronie tutejszego kościoła... Tamte strony, choć inna epoka...

- Nie wiem, czy dobrnę do ostatniej kropki, czy wielokropka. Mam z czego żyć, zatem to nic koniecznego ani tym bardziej pilnego...

- Pieniądze - zauważył Książę - nawet niewielkie są najważniejsze. Pieniądze nie dają szczęścia, ale pozwalają w komforcie przetrwać nieszczęście.

- Właśnie. Przetrwać... Dobrze to pan powiedział. To w gruncie rzeczy zasługa pańskiej rozrzutności.

- Domyślam się, że gdyby Lói spotkał swojego chłopca, to byłby jednak ktoś z całkiem zaprzeszłych czasów.

- Tak jak ja...Życie zdaje się jakoś nieudolnie naśladować literaturę... Lepiej to sobie podarować, wszak to tylko kupa charakterków plus dobranockowe marzycielstwo względnie mrok nie pozostawiający złudzeń.

- Może w końcu nie ma sensu naciągać ludzi na wydatki - zaśmiał się Książę. - W końcu tylko nauka zmienia świat, zawsze jednocześnie na gorsze i na lepsze. Nie ma innej możliwości. Bo to tak jakby oddzielać Boga od Diabła, a to przecież nierozerwalna szemrana parka... Religie, sztuka, polityka się też zmieniają, lecz one nie zmieniają świata. Czy pójdzie pan na nabożeństwo do świątyni, czy na spektakl do świątyni sztuki, bądź gdy pan sięgnie po powieść albo uda się na polityczny wiec, zawsze będzie pan miał poczucie, że kupuje lub dostaje bardzo wiele, ale też zawsze przekonać się pan będzie musiał, że zostaje absolutnie z niczym. Ale wiara czyni cuda, a tym cudem jest raz, jeszcze jeden raz, jeszcze jedno nabożeństwo, jeszcze jeden spektakl, jeszcze jeden tom... A jak cud przybierze jakąś inną postać... Co pan powiedział o tym niedźwiedziu? Że się do niego strzela? Co pan poczuł, gdy po latach zobaczył Aubreya?

- Szczerze?

- Najbardziej zadowoli mnie szczera odpowiedź.

- Pożądanie i nienawiść.

- Żadnej letniości zatem.

- Chyba nie chce mi Książę powiedzieć, że mam do wykonania jakąś pracę? Ja nie mam siły.

- A czy pan znajduje w sobie jakąś winę, że wam się nie powiodło?

- No pewnie, czemu nie... - odparł z sarkazmem Simon.

- Kto się zgubił?

- Raptem zaczął mnie szukać?

- Pokręcone są te bajki.

- Że też to się musi dziać!

- W końcu pan tęskni za tym, żeby stał się wreszcie ten koniec... Ale chyba nikt nie zastrzeli tu żadnego niedźwiadka, ktokolwiek by nim był.

Simon usiadł na łóżku i na chwilę schował twarz w dłoniach. Po chwili milczenia podniósł załzawione oczy na Księcia.

- I cóż ma znaczyć Książę z porzeczkowym winem, popijający w mych skromnych progach herbatkę z szałwii?... Niechże Książę, z łaski swojej, urządza dobranocki swojemu Aubreyowi. Nie chcę być nietaktowny, ale z chęcią zobaczyłbym teraz, jak pan opuszcza moje mieszkanie. Choć ono właściwie pańskie. I proszę z mym nietaktem obejść się łaskawie, bo jeśli odbierze mi pan tę posadę, to ja będę tym zastrzelonym niedźwiadkiem. Bo dla mnie od zawsze niepojęte jest, że człowiek może cokolwiek potrafić. Częściowo jestem już zabity.

- Możesz być pewien, że nikt cię stąd nie wypędzi. I możesz sądzić, że mnie, w moim nudnym życiu, bawią takie historie. Istotnie lepiej nic nie wiedzieć. Dobra herbata... Tyle mogę rzec, że przyjaciele moich przyjaciół, itd, itd...  Nie chcąc potęgować zamieszania pójdę sobie teraz. Może są jakieś szanse na happy end? Proszę mnie nie odprowadzać i nie mieć mi za złe, że zakłóciłem pańską skromną harmonię.

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce