Ýsan

Niech będzie trochę dziecinnej metafizyki, z gara ostatecznie albo z patelni, na której czeka roztopione masełko... Bo na Północy to tak często na masełku... Szczęśliwie go nie brakowało, choć gdyby tak się cofnąć o parę wieków, doznania mogłyby być szokujące, gdy się weźmie pod uwagę choćby nasze dzisiejsze przywiązanie do terminów przydatności do spożycia... Chociaż oczywiście pogoda kaprysiła i nie zawsze krówkę dawała wyżywić, i konika, co też się przydawał do życia... Jak pamiętam, to chyba Jónas Hallgrímsson odnotował w swej poezji taką modlitwę, gdzie to chłop błagał wszelkie nadprzyrodzone siły, by mu ocaliły konika - weźcie moją babę, byle tylko mój Raudek dotrwał do wiosny...No bo przecież Raudek pomagał zwieźć sianko dla siebie i dla krówki... Babą się człowiek nie naje... Słowem - mogiła - tak bez konika i krówki.

Przy okazji Chrystusowego plucia do wody, z którego według jednych zrobiły się minogi, innych zaś tasze zwane morskimi zającami, które lubią odżywiać się tym, co z kolei wypluł z siebie diabeł, mój ulubiony Koffie się spytał czy ta islandzka kuchnia jest dobra, bo sam tam był za krótko... Prawdę mówiąc nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, bo właściwie można rzec o niej to samo, co o każdej innej. Jest paskudna i cudowna, wszystko bowiem zależy od tego, co kto lubi i czy trafił na dobrego kucharza... Właściwie dzisiejsza kuchnia islandzka to w czasie nie tak odległy wynalazek, bo to są raptem lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku i do tradycji dodane fantazje nieżyjącego już niestety Úlfara Eysteinssona (Þrír frakkar, Reykjavík, Baldursgata 14) i jego kumpli, którzy wreszcie postanowili zrewolucjonizować tamtejszą kuchnię, wywalając stare przepisy Duńczyka, tego byłego okupanta, do śmieci... Barany, ryby, wieloryby, wydobywane tam też nie od tak dawna owoce morza, do tego jeszcze i ptaszek niecodzienny... I zrobiło się smakowicie, choć z pewnością niezbyt tanio... Ale właściwie dlaczego miałoby być tanio?

To kuchnia wyrosła z biedy, która niczego nie marnowała... Dzisiaj to taka ciekawostka. Pomińmy więc sfermentowane płaszczki jedzone tu i ówdzie na św. Thorlaka (amatorzy tego tradycyjnego jadła dziś zwykle przyrządzają owe płaszczki po garażach, żeby nie zasmrodzić domu i przy okazji nie wkurwić żony...), zapomnijmy o walącym siurami mięsie rekina polarnego (ten rekin to fantastyczny i bardzo tajemniczy głębinowy lewiatan - ogromna ryba, która trafia się czasem, i dziś jeszcze co bardziej przywiązany do tradycji Islandczyk, a także turysta - chichotek - gotowi są jadać jej mięso, które musi odleżeć swoje, bowiem świeże jest toksyczne - tak to się w życiu plecie - w Islandii to jakiś element tradycyjnej kuchni, a kawałek dalej Inuici od zawsze chwytają polarne rekiny, które, po odleżeniu swojego, by uwolnić się z trucizny, stają się po prostu karmą dla psów), pomińmy marynowane łby baranie, siekaniny z ich jąder czy ich krwawe podroby we flaku, co tak, bywa, zalatują ściereczką... Pylsa też niech zostanie gdzieś z boku - parówa jak parówa, wkusna.:)

Dla padlinożercy z pewnością najtańszą opcją będzie baranina. Barany nawet dziś są tam liczniejsze od ludzi, karmią więc ten ludzki eksperyment od wieków. Osobiście za baraniną nie przepadam, ale wielbiciele uważają, że ta islandzka ma jakiś specyficzny smak ze względu na tamtejsze pastwiska. Ale ja nie wiem, bo aż tak czułego podniebienia nie mam, bo też i w baraninę jedynie głód wpędzić mnie potrafi.

Kiedyś zgrzeszyłem jedząc stek z wieloryba. Taka morska wołowinka. Dość... Ale wieloryby się pogniewały, bo gdy popłynąłem je oglądać, żaden się nie pojawił, za to cudownie mnie wybujało, tak że dostałem choroby morskiej i nieco materiału ze swojego wnętrza podarowałem oceanowi... (Ale ponieważ obiecałem, że już grzeszyć nie będę, wieloryby odniosły się do mnie nieco przychylniej nie tak dawno temu pokazując mi u brzegów północnej Norwegii dorodnego kaszalota - nie przelewki, wszak to najwielgachniejszy drapieżnik na naszej planecie, naturalny podwodny okręt, co, po zaczerpnięciu powietrza, niknie w głębinach, by pochłaniać ogromne, wielkookie kałamarnice... Cudowny świat gigantów! I aż głupio go w swej idiotycznej, ludzkiej maleńkości pożerać...)

Oddalając się nieco od morza pójdę na moment w słodkości. Na wyspie wulkanów spotkałem trochę cukierniczych talentów...

Viktor Arnar Ingólfsson w posłowiu swej powieści "Tajemnica wyspy Flatey" wspomina o swoim dziadku Viktorze Gudnasonie, co kierował kiedyś urzędem pocztowym na Flatey i był ponadto organistą i latarnikiem oraz o babci, Jónínie Ólafsdóttir, która była gospodynią w Sólbakki na Flatey i piekła torty, o których do tej pory wspominają poeci... To mnie bardzo wzrusza, bo nad Breiðafjörður sam zetknąłem się kiedyś z cukierniczym szaleństwem. Kiedyś spędzałem wakacje na farmie u rodziców mojej koleżanki i pewnego razu zostałem wyciągnięty na drobną uroczystość rodzinną w Reykhólar. Mieszkanie przy szkole, pustej wtedy, bo pora była wakacyjna, w widmowej dość osadzie... Przeuroczy słoneczny spokój, wspaniała panorama, pięć ton ciszy wgniatającej człowieka w podłoże... Ponieważ uroczystość dotyczyła dziecka, było na słodko, ale to do tego stopnia, że się aż w duchu ubawiłem, bo przyszła mi na myśl Tora Tłuczek z "Duszpasterstwa koło Lodowca" Halldóra Laxnessa, która to delegata biskupa ugościła godnie i na słodko - w życiu nie podałaby komuś, kto od biskupa przybywa, jakiegoś tam suszonego halibuta, o którym oszołomiony Umbi zamarzył, choć nie przepadał za rybami... Wszystko musiało być polukrowane i ociekające syropami, w zabójczej obfitości... Jakie to wszystko było pyszne, i surrealistyczne w tej okalającej ciszy i pustce... Tak że przekonałem się, iż literatura nie kłamie...

To były pyszne wakacje... Obok tych słodkości wyszukanych były takie proste - na przykład moje ulubione naleśniki ze słodkim twarogiem... W ogóle te mleczne historie są tam szalenie urocze i smakowite. Oczywiście na czele jest skyr, naturalnie domowej roboty, z jagodami, których tam zatrzęsienie... Mama koleżanki robiła takie rzeczy. To była jedna wielka hałaśliwa uczta. Hałaśliwa, bo pani domu nadawała jak radio, od samego rana. Trajkotała bez przerwy, zawsze mając jakąś ofiarę do zagadania, co przysiadała się w kuchni. Naturalnie zaczynała od kawy, którą przelewała do termosu - cysterny... No i potem pichcenie, bo w gospodarstwie było trochę gębuś do wyżywienia, a jeszcze goście, a turyści... (Dla odmiany jej mąż był absolutnym przeciwieństwem - nie mówił nic, a patrzył tak, że ja się go po prostu bałem... Chociaż z czasem zdawał się zerkać na mnie przychylniejszym okiem - już nie takim pytającym: - No i co ty tu, wymoczku? - bo się przekonał, że roboty się nie boję... Za darmową wyżerę wypadało się w końcu włączyć w to farmerskie życie...) Kobieta miała talent. A to co w szczególności mnie zachwyciło, to te oczywiste tam ryby. Chyba tam je właśnie polubiłem i do dziś u mnie w domu często goszczą na stole, średnio trzy razy w tygodniu - i te morskie, i słodkowodne..

Rybie wiele nie trzeba. I tamta kuchnia była bardzo prosta, bez szaleństw. I te wszystkie rybki, gotowane, smażone, jadłem ze smakiem...

Demony też wiedzą, co dobre, wiedzą w co się przemienić lub co sobie złapać... Jeszcze z pogańskich czasów wiedzie się historia o kapryśnym Lokem, co to, już na dobre rozgniewawszy bogów, umknął przed nimi, skacząc do wodospadu przemieniony w łososia; na nic mu się to jednak nie zdało, bo chwycił go Thor, a wiadomo - jak Thor złapie, to zgniecie, tak więc na pamiątkę tamtego zdarzenia ciało łososia przy ogonowej płetwie jest dość wąskie... A z późniejszymi czasami zawitał tam i diabeł, na którego ślady nie trudno się natknąć... No, powiadają niektórzy, że w ogóle cała Północ to sprawka diabelska, diabeł bowiem pozazdrościł Bogu tego całego stworzenia i obrzucił część tych jego cudów kamieniami, rzeźbiąc w ten sposób góry, doliny, fiordy, rzucił nadto jeszcze żwirem, rozsypując szkiery... Miała to być surowa kraina pełna wilkołaków i innych straszydeł. Ale cóż po ziemi z samymi jeno straszydłami, bo po co straszydła, skoro nie ma kogo straszyć. Jednak przyplątali się ludzie i nawet tę ziemię pokochali, mimo strachów... A strachali się też ci dawni Skandynawowie, bali się złych duchów i czarów... "Hávamál" czyli "Pieśń Najwyższego" radzi:... nótt þú rís - at, nema á njósn séir eða þú leitir þér innan út staðar... "Nie łaź nigdzie po nocy, chyba żeś na przeszpiegach, lub potrzeba gna cię do wychodka".

Oto na znaczku z Wysp Owczych diabelska pamiątka. Ýsa. Jakże powszechny w tamtych stronach i pyszny łupacz zwany u nas też plamiakiem...

Einu sinni ætlaði fjandinn að veiða fisk úr sjó...

Tak to opowiada 

Jón Árnason

"Plamiak"

Razu pewnego diabłu zachciało się ryby, poszedł więc nad morze, by sobie coś złapać. Wsadził łapę do wody i tak szukał na oślep, może się coś trafi. I oto złapał pyszną rybkę. Uchwycił ją tuż przy piersiowych płetwach i od tamtej pory każdy łupacz nosi na swym ciele plamy, co odciskami są diabelskich palców. Schwytana ryba okazała się jednak silna i zdołała wyszarpnąć się z uścisku. Wyślizgnęła się z łapy diabelskiej. Po tym zdarzeniu pozostały jej po bokach jeszcze dwie ciemne pręgi, co śladem są po pazurach diabła.

      przełożył Kiljan Halldórsson

Komentarze

  1. Czyli na tym przyjęciu, na którym byłeś, brakowało, jak to dowcipnie określił Laxness, „jednego, jedynego przysmaku: jadalnego jedzenia”. :)
    Masz rację, że głupio pożerać wieloryba, bo jest taki wielki w porównaniu z ludźmi, ale czy nie powinno być nam głupio pożerać rybki czy króliki? One są przecież takie malutkie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to jeszcze zapijane mlekiem. Coś niesamowitego. I wszyscy bez butów, na nordycką nutę... Dziś ta wspomniana koleżanka, od tej słodkiej rodziny, jest panią pastor, pastorką, kapłanką (Islandia jest rozkosznie postępowa, co, jako gej, bardzo sobie cenię...) I zdarza się, że chrzci ona dzieci po domach... Uroczyste stroje, ale wszyscy bez butów - te skarpety - to mnie obezwładnia... I ja te torty też jadłem bez butów na nogach... A po wszystkim był jeszcze basen... I przed basenem prysznic. I ja, goły, po tych ciastkach, z tym milczącym tatą... Żaden bóg mi nie pomógł...
      A co do pożerania. Można przerzucić się całkiem na rośliny, ale, by je uprawiać, także trzeba dewastować świat, tak żeby nowobogaccy byli eko... Problem jest gdzieś indziej... To, co małe, jest liczne... A my jesteśmy szczytowymi drapieżnikami, ale w mysiej, by nie powiedzieć, mrówczej, liczebności... Życie zawsze polegało na pożeraniu, tylko że w idealnym rozdaniu jest jeden kot, tysiąc myszy; wioseczka Eskimosów - trzy foki, jeden wieloryb, tak od święta, czczone wszystko zresztą jak bogowie... itd, itd...
      Jeszcze wody wokół Islandii są rybne, jeszcze, póki co, bezlik ryb - zarzucasz wędkę - pięć minut - masz obiad... Ty człowieku jesteś spryciarzem, tylko jest ciebie zbyt dużo... I na to natura musi mieć swoją odpowiedź, bo zawsze musi mieć... I ta odpowiedź nie jest dla nas ani miła, ani budująca...

      Usuń
    2. Chyba zmarły książę Filip miał tu dobrą radę i życzenie dla swojej pośmiertnej formy życia

      Usuń
  2. Ok mam kilka pytań:
    1. Czy nie można pisać tak aby prosty człowiek nie musiał godziny spędzać na szukaniu informacji o zwierzętach i postaciach literackich, twórcach islandzkich i ich dziełach - toż było pytanie czy tam jest cokolwiek zjadliwego poza Pad Thai i Pho które na Islandii jadłem oraz duńskimi herbatniczkami w czekoladzie (były pycha)!
    2. Jeśli były modlitwy o przetrwanie trzody kosztem baby to czego chłop szukał na tej niegościnnie wyspie? Czemu nie brał nóg za pas i nie spieprzał na wyspy gościnne, do macierzy lub do pobliskiego kontynentu wielkich możliwości?
    2 a. Rozumiem że to wielkie Wulkanarium nie nadawało się do żadnych agrokultur? Poza zbieractwem runa nie uprawiano tam roli?
    3. Każda kuchnia jest cudowna i paskudna? Paskudności zawiera się kuchni tworzonej z biedy? Czy może z powodu paskudnych składników które wraz ze zmianą poglądów i etyki pokoleń odrzucają jakieś elementy kuchni. Znajdź mi dziś fanów na Czerninę :p
    4. Czyli ów Úlfar Eysteinsson i jego kumple stanowili kuchenny ruch młodoislandzki na rzecz odnowy kuchni wyspy. Ale w kontekście islandzkiej niepodległości strasznie długo im to zajęło?
    5. Ryby - super, wieloryby - nie wiem, rekiny toksyczne - nie wiem, baranina i łby baranie - samo mięso lubię ale łby hmmm, podroby - kwestia gustu. Ok to można jakoś tam okiełznać - jeść lub nie jeść albo iść na Pho w mieście… Ale baranie jądra? Skąd to wymyślili? Kutasa barana też zjadali? Co z macicą owcy?
    6. No i te słodkości - z mojego wyobrażenia życia na wyspie sprzed 60-100 lat, pieczone czy smażone produkty mączne musiały być chyba rarytasem. Czy wyspiarze produkowali mąkę czy sprowadzali ją z Europy? Bo to musiało być jednak zjawisko niesamowite na jałowej ziemi mieć suto zastawiony stół…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Się nasłoneczniam na Jaszczurówce jak jaszczureczka słonka spragniona, a tymczasem tutaj istna lawina pytań... Mógłbym rzec jak radca Behrens do Hansa Castorpa: Pan jest dzisiaj w niezwykle przedsiębiorczym usposobieniu, powiedziałbym: w awanturniczym.:) I znowu ta literatura... Taki już mój urok.:)
      1. Wszak udało się ustalić, że miłośnik baraniny znajdzie tam dużo dobrości, podobnie jak miłośnik ryb i owoców morza... A można też iść na pizzę. Całkiem fajną... Ewentualnie na coś tajskiego... Kiedyś takich możliwości tam raczej nie było, bo też jeszcze nie tak dawno temu ludność było dość narodowościowo jednolita.

      Usuń
    2. 2.Tam się chłop urodził i tam się musiał mordować, zanim uciułał na bilet dla siebie albo dla synka, żeby mógł pojechać do szkół. Brali nogi za pas. Na przestrzeni XIX wieku z Islandii do Stanów i Kanady wyjechało ok 20 tys. osób, co na taki kraj jest liczbą ogromną. Zresztą z całej Skandynawii wyjechało wtedy dramatycznie dużo ludzi. Z biedy i harówy najczęściej do biedy i harówy. Pustoszały całe prowincje... Dziś zresztą też, ale już z innych powodów, bo jak się ma kasę, to po diabła siedzieć w jakimś Sundsvall, jak se można kupić chałupę w Toskanii...
      Na Islandii nie ma chyba rodziny, która nie miałaby kogoś tam, za morzem... Wielu zapewne poprzepadało. Na wyspie prężnie działa centrum, które stara się dokumentować tamto dramatyczne zjawisko... Wielu wyspiarzy stało się traperami, pionierami. W Manitobie powstała nawet Nowa Islandia, do dziś istniejąca, kultywująca tradycje przodków...
      A powrót na kontynent europejski... W XVIII wieku, po straszliwej erupcji wulkanu Laki, Duńczycy chcieli zlikwidować problem Islandii. Ocalałych chciano przesiedlić do Jutlandii... Ale wiesz - przywiązanie... Patriotyczne uczucia, które się dość szybko zadomowiły. Już Gunnar z Sagi o Njalu z takich właśnie patriotycznych przyczyn nie dał się wygnać, za co zapłacił głową... Żal mu było pól zielonych...

      Usuń
    3. 2a... I tu przechodzimy do rolnictwa... Ten Gunnar był potrzebny, bo tamci dawni bohaterowie umieli wywijać mieczami, alb byli też zwykłymi hodowcami i rolnikami... W czasach tej pierwszej niepodległości, klimat był całkiem niezły (wtedy nawet w południowej Grenlandii siano zboże!). Potem niestety przyszła ta mała epoka lodowcowa i jeszcze na dodatek polityczne niefarty, które w końcu doprowadziły do zdziczałego ucisku i zmonopolizowanego przez Duńczyków handlu (za interesy z Holendrami czy Anglikami można było nawet dostać czapę)...
      Tak czy owak Islandia zależna była w duże mierze od dostaw z zewnątrz, bo całe tamtejsze rolnictwo to jednak była sprawa dość eksperymentalna. Przełom przyszedł w XX wieku, kiedy na dobre zaczęto wykorzystywać źródła geotermalne. W szklarniach wyrosły ogóreczki, pomidorki, nawet banany...

      Usuń
    4. 3. No wiesz, wszyscy jesteśmy spadkobiercami rozmaitych biedaków. Się jadło, się nie wybrzydzało. Czasem paskudny składnik, czasem urzekająca skromność, po którą wypasiony dziś człowiek lubi sięgać, na tej samej może zasadzie, jak lubi luksusowo, acz surowo się urządzać w dawnych dzielnicach biedy...
      Fani czerniny? Magda Gessler.:)

      Usuń
    5. 4. Jeszcze w latach osiemdziesiątych minionego stulecia Reykjavik był dziurą, w której nie bardzo było co robić. Nie był to zbyt popularny kierunek dla turystów, a i turystyka była wtedy nad wyraz sezonowa. Nawet się piwa nie można było napić. Na całej wyspie napój ten był dostępny jedynie w Keflaviku, gdzie stacjonowali Amerykanie... Poza tym wszędzie był zakaz picia piwa. W Islandii w ogóle były przedziwne czasem zakazy... Na przykład jeszcze nie tak dawno temu mieszkańcom Raykjaviku nie wolno było mieć psów!
      Pod koniec lat 80 jednak się zlitowano, i polało się piweczko. Ludziska się ożywili, ożywił się ruch. Miasteczko przeobraziło się w imprezownię, z chłopcami tradycyjnie tam eleganckimi, bo jak islandzki chłopiec idzie się bawić, to idzie jak do ślubu (przyjezdni mają taryfę ulgową) - we wsi wesele!:)
      No i tak też na tej fali grupka kolegów postanowiła wreszcie zepchnąć Duńczyka z talerza...

      Usuń
    6. 5. Jak stwór jadalny, to z chujem i jajami... Nic się nie mogło zmarnować, nawet gałki oczne... Łby, nie tylko baranie, się przydają... Rybie są też fantastyczne... Zdarzało mi się gotować zupę na łbach. Lubię też obdziobywać łby karpia gotowane w warzywach.:)
      Jeśli się je nereczki, czemu nie zjeść jajeczka. Można je posiekać, albo usmażyć w całości, w panierce... Kutas... Weź kuchnie dalekowschodnie. Bardzo sobie cenią kutasy, różnych stworzeń. Są restauracje, które się w tym specjalizują. Ach, i jakie to są przygody dla takiego na przykład euroheteryka, co przyjeżdża, by się poweselić i poprzekraczać trochę barier...O, ten zróżnicowany park rozrywek... Zawołać potem może po posiłku: Rety, miałem w ustach penisa! Ech, och! Koleżanki chichoczą! Może się jakoś sprawować będzie lepiej kolega! Bo przecież powiadają, iż jesteś tym, co jesz! Bardzo tam to jest męskie jedzenie!
      Albo weźmy tę trującą rybę fugu (swoją drogą - jakie to zabawne - w Japonii przyrządzają ją kucharze ze specjalnymi certyfikatami, tymczasem wystarczy popłynąć trochę dalej na południe, do Filipin, by się przekonać, że te same ryby są tam zwykle pokarmem biedaków, którzy oprawiają je beż żadnych dyplomów, chociaż oczywiście, i im tez zdarzają się wpadki:)). Ponoć najbardziej toksyczne są samice, a w niej jajniki, które jednak są jadalne, o ile tylko odpowiednio długo sobie pogniją, pofermentują...
      Podobnie jest z tym rekinem polarnym. U Eskimosów to żarcie dla psów, w Islandii to kulinarna przygoda - roześmiani turyści, wszyscy mają wszystkie zęby, swoje bądź sztuczne, starsze panie w sweterkach i nowiutkich adidaskach... No i degustacja, tak żeby się stać prawdziwym Islandczykiem: Do czego to porównać... Coś jakby bardzo, ale to już bardzo przejrzały ser... A potem, kto przeżyje, to jednak śmierć, czarna śmierć, bo tak nazywają trunek, którym zwyczajowo przepija się tę makabrę.
      A wracając do kutasa. Żadna to rewelacja. Lekko al dente... Jak ktoś jadł ptasie żołądki czy jakiś gulasz z serc, to niczego szczególnego się w tym nie doszuka...

      Usuń
    7. 6. 60, 100 lat temu. Dlaczego rarytasem? Piekło się ciasta drożdżowe z rodzynkami. Przyjemnie się tak upaprać - nabrać na kciuk masła i rozsmarować... Smażyło się coś w rodzaju pączków... W nieco starszej literaturze jest dużo cukru, który kupowało się kiedyś w głowach. Potem już były kostki... Oni lubią sobie posłodzić. Wielu lubiło przesączać kawę przez wypełniający gębusię cukier... No i nie mogło oczywiście braknąć puszek z duńską marmoladą...
      A mąka. Wszak jest coś takiego jak handel. Ja mam rybkę. Mogę ją ususzyć, wiedząc, że między innymi bardzo lubi ją zjeść Portugalczyk itd, itd... A jeszcze może wełenka...A ty masz mąkę, rodzynki, czekoladę...

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce