August Strindberg. Czerwony pokój


 Niech będzie tak z fotką. Jedni fotografują swoje gary, niedojedzone jajecznice, kawusie - niedopitki, szczotki do kibla bądź białe skarpety na owłosionych czarno girach... A ja tak ze swej domowej makulaturki... Nie żebym gardził swymi zbiorami, tyle że ja w rodzie już ostatni i pewnie też - znając swoje szczęście - na samym końcu odjadę, więc gdy mnie porządkowe służby znajdą w stanie rozkładu, wyniosą świństwo gdzieś pod płot, rupiecie me zaś wrzucą w podstawiony kontener... Taka to kolej rzeczy obowiązuje na tym najgorszym ze światów.

Ta pandemia tak nas wytrąciła z codziennego ruchu, odebrała nam wiele zabawek, pozamykała nas w domach i wydawać by się mogło, że taki czas powinien sprzyjać jakiemuś skupieniu, namysłowi... Ale u mnie jakoś tak się nie ułożyło. Nad niczym się nie namyśliłem, wymykałem się tylko na jakieś głupie skoki w bok, nie bardzo umiałem się skupiać. Raczej ostatni rok przepuściłem przez palce, jakby z taką szczeniacką lekkomyślnością, która niewiele sobie robi z upływu czasu i patrzy ze swobodą, jak raz za razem otaczające człowieka przedmioty wyłaniają się z mroku albo właśnie z końcem dnia w nim się pogrążają... W nadmiarze czasu jakoś wcale nie ma czasu na poważniejsze zajęcia, pracę, skupienia... Więc i na przykład też za wiele się nie naczytałem. A jeśli już, to nie rozglądałem się za nowościami... Chociaż tak - chyba już znalazłem się na tej życiowej prostej, kiedy lubi się to, co się zna, po prostu.

Jeśli idzie o światy z papieru, dobrze mi wśród starych znajomych... Więc zajrzałem znów do leniwego Castorpa na "Czarodziejską górę", na której ja sam, z pewną tęsknotą od zawsze czuję się dobrze ze swoją skłonnością do dryfu... Powieściowe, sanatoryjne Davos to właściwie już prawie zaświaty, kraina śmierci, luksusowy, kuszący przedsionek wieczności. Sam bym z przyjemnością sobie tam zamieszkał i pokrólował na leżaku, nie robiąc zbyt wiele użytku ze swych myśli... Nietwórczo, próżniaczo, pozwalając czasowi przemykać niepostrzeżenie, bez żalu, tak jak bez żalu przepuściłem ostatni rok... Ja bym się świetnie nadawał do wieczności, tej wieczności podkreślonej przez powracającą zupę, bo oczywiście nie do tej wieczności z mdłej religijnej bajki o zaświatach, gdzie się wszyscy mamy na powrót spotkać... Uchowaj Boże, co to to nie! Żadnej bliskiej mi a zmarłej osoby nigdy już nie chciałbym spotkać! Zresztą w "Czarodziejskiej górze" jest i seans spirytystyczny, owo dziwaczne połączenie burdelu i porodówki, i oto pojawił się kłopot, bo nikt z uwikłanych w całą tę awanturę kuracjuszy nie potrafił się zdecydować, kogo chciałby przywołać. Sprawa okazała się nad wyraz problematyczna... W końcu postanowiono poniepokoić nieco biednego Joachima, co było dość niesmaczne... Ale oczywiście są duchy, które wywołuję z przyjemnością, jak Tomasza Manna i jego Castorpa czy jak Augusta Strindberga i jego Falka...

August Strindberg. (Kiedyś przyśnił się Ingmarowi Bergmanowi i między innymi poinstruował go, by jego imię wymawiał Ogust. I zawsze potem słynny reżyser wszystkich poprawiał - proszę mówić Ogust. Jeśli więc ktoś chce być w zgodzie z wolą autora "Sonaty widm" wyrażoną w trakcie wspomnianego onirycznego spotkania, winien mówić, akcentując pierwsze sylaby: 'ogust 'strindbærj...)

Kiedy otwieram książkę z jakimś jego tekstem, to mówię w duchu: - Zatem to znowu ty. I mam, mówiąc to, także na myśli siebie, z mniej lub bardziej odległych czasów... Moje pierwsze spotkanie ze Strindbergiem wypadło jakoś tak pod koniec podstawówki, w moich okopach książkowych, w których kryłem się przed dotkliwą grozą najbliższego otoczenia, kryłem się przed grozą, w grozę jednak życiową wpadając, bo przecież u Strindberga roi się od nieszczęśliwych istot wplątanych w niebywale destrukcyjne sytuacje. Ale w tym wszystkim była krzepiąca wściekłość oraz współczucie dla nieboraków. Jak pisał w "Ensam": jestem poniżony z poniżonymi, samotny z samotnymi, cierpiący z cierpiącymi. Nie znosił fałszu, zakłamania. Siekł wściekle otaczającą go rzeczywistość, a także ją wyśmiewał... Pamiętam, jak Ingmar Bergman opowiadał, jak to mu w szczenięcych czasach ciotka dała trochę grosza, za który zakupił zebrane dzieła Strindberga; ustawił je w domu w rządku na półce i napawał się tym widokiem. Tak zawsze ważny dla niego Strindberg! Na pytanie, co takiego szczególnego znalazł u tego autora, odpowiadał krótko: Aggression.:) Ale Strindberg to też znakomity satyryk. Chociaż śmiech to też pewien rodzaj agresji, w myśl powiedzenia, które głosi: Gdy się śmieję, to jednak pokazuję zęby!

W 1907 roku spełniało się marzenie Strindberga o własnym teatrze. Rodził się Teatr Intymny. Kwitł razu pewnego niecierpliwie w oknie, wypatrując swego przyszłego współpracownika, reżysera Augusta Falcka. Wierzył, że się uda, bo też i wierzył w znaki, wróżby. Wszak to August, imiennik, na dodatek o nazwisku Falck! Brzmi jak Falk, nazwisko głównego bohatera "Czerwonego pokoju", powieści, która okazała się pierwszym wielkim sukcesem Strindberga. To dzięki niej stał się sławny i został okrzyknięty przywódcą radykalnej młodzieży. Książka poczyniła ferment, poruszyła głowy, szczególnie u tych uciśnionych, o czym wspomina choćby Per Anders Fogelström w swej powieści "Mina drömmars stad".

"Czerwony pokój" z 1879 roku to Sztokholm. Nazwę swoją powieść bierze od prawdziwego miejsca w restauracji Berns, istniejącej do dziś... (Ach, ileż tam miejsc takich istniejących do dziś, legendarnych...), gdzie w zadymionej i zatłoczonej przestrzeni oddawali się dyskusjom młodzi intelektualiści, pisarze, artyści. Już w 1875 roku August pisał do swej przyszłej żony: "Ach, gdybym mógł napisać historię Czerwonego pokoju! Byłaby to historia naszych czasów w streszczeniu". Marzenie to się spełniło. I dzięki tej powieści żonaty już pisarz podreperował mocno swój domowy budżet (ach, te wieczne problemy Strindberga z kasą, momentami wręcz groteskowe, ale tak to jest - kłopoty z forsą zawsze sprowadzają życie do poziomu absurdu)...

Ukochany Sztokholm Strindberga. Tam się urodził, tam też ostatecznie po europejskiej tułaczce osiadł, by wyzionąć ducha... (Dziś, 14 maja, mija właśnie 109 rocznica jego śmierci.) Ja jakoś dziwnie Sztokholmu nie polubiłem. Może za mało tam przebywałem. Nie wiem. Są takie miejsca, które z tajemniczych powodów po prostu nie są w stanie zbudzić naszej sympatii... Wyczuwamy, że za milutką twarzyczką kryje się coś jednak niefajnego. No, rzecz całą ratuje przyroda, a w szczególności sztokholmskie szkiery, tak też bardzo przez Strindberga ukochane (zawsze oczami wyobraźni widzę go, jak wybiera się tam z rodzinką na wakacje, jak pakuje się na pokład parowca obładowany sadzonkami pomidorów i ogórków...) Ech, ten Bałtyk, to biedne, umęczone morze, które nie ma sobie równych, upchane między lądy, stanowi absolutnie wyjątkowy zakątek na naszej małej, wytrwale przez nas zabijanej planecie... Kiedy się tam pierwszy raz znalazłem, to właśnie z powodu Strindberga. Zwykle nie snuję się po cmentarzach, ale wtedy to było pierwsze miejsce, które musiałem odwiedzić. Solna i tamtejsza nekropolia, gdzie nad szczątkami piekielnika i bluźniercy, pochowanego jednak z Biblią, sterczy straszliwy krzyż z napisem O crux! Ave spes unica! Takie krzyże spotkał w Paryżu na cmentarzu Montparnasse. Pierwsza scena sztuki "Brott och brott", co trochę jest takim echem zbójeckiej przygody z udziałem Stanisława Przybyszewskiego, Marty Foerder, Edvarda Muncha i Dagny Juel, rozgrywa się na tym cmentarzu, w pobliżu takiego krzyża. I tak sobie zapragnął, żeby coś podobnego stanęło na jego grobie. Choć miał w głowie i inne pomysły - uważał, że nie od rzeczy byłby na jego grobie wielki, sterczący fallus symbolizujący udręczonego mężczyznę...

Zatem Sztokholm. Na pierwszy rzut oka uroczy. W pierwszym rozdziale widziany z lotu ptaka, ze wzgórza Mosebacke. Patrzy nań młody Arvid Falk, który postanawia rzucić ciepłą posadkę na rzecz niepewnego losu literata... Czas zejść, by miastu przyjrzeć się bardziej wnikliwie, odkryć jego szczegóły... Inne to było miasto, o bardziej zarysowanych kontrastach i z nędzą, jakiej dziś już byśmy nie spotkali w tamtych stronach. Nie znaczy to jednak, że ta powieść straciła na aktualności, bo zawsze i wszędzie jest co demaskować - załgania, cwaniactwo, niesprawiedliwość... Zawsze ten, co najniżej, może być pewien, że najwięcej straci...

Nie da się streścić "Czerwonego pokoju". To 29 scen. Tłem jest miasto, a na nim widzimy detale, po malarsku obejrzane i opisane, także z psychologicznym znawstwem. Jest świat prasy. Jest świat polityki. Jest świat kupiecki. Jest wredota małżeńskiego pożycia. Są młodzi artyści, biedni jak kościelne myszy, głodni i ledwo mający się w co odziać. Są ambicje i młodość, której tak trudno zdobywać się na cierpliwość. Jest robotnicza nędza i odrażający wyzysk... I w tym wszystkim jest młody Strindberg - idealista i demaskator, który powziął decyzję: Postawię ci, łajdacki świecie, lustro przed twoją mordką... No i jest dramat, coś co zawsze Strindberga gnębiło, niemożność znalezienia recepty na całe to świństwo zwane życiem. Bo właściwie ciągle idzie się na jakieś ustępstwa... I jeszcze trzeba upadać w te cholerne miłości, za które nowo przybyli muszą płacić, słono płacić...

To właściwie gotowy serial. Który zresztą powstał, bodaj w latach siedemdziesiątych. I książka ma do dziś rzesze czytelników w ojczyźnie Strindberga. Ponoć jej miłośnicy uczą się jej wstępu na pamięć. Tego opisu sztokholmskiego maja - Strindberg bardzo lubił tę porę, kiedy już się wyjmuje wewnętrzne okna, kiedy już jest dużo światła... I majową porą udał się w zaświaty... Już w tej książce widać jego pasję, nerw, pewne też nieopanowanie, urocze, aż mu się nawet w początkowej scenie mylą pory dnia...

Już wtedy Strindberg był wielkością. Miał tego świadomość. Choć musiał czekać, zwłaszcza jako dramaturg... Już dawno gotowy był "Mistrz Olof", o którym August wiedział, że o głowę przerasta wszystko, co istniało w ówczesnej szwedzkiej dramaturgii. Ale gdy sceny były mu niechętne, umykał w prozę...

Patrząc na dorobek Strindberga, można powiedzieć: wszystko to autobiografia. Oczywiście trzeba podchodzić do niej z pewną rezerwą, nie brać wszystkiego na wiarę, niemniej tak jak lubił demaskować otaczający go świat, tak z pasją też wywlekał na światło dzienne swoją prywatność, co w tamtych czasach było czymś niecodziennym i szokującym... Był fascynujący i pełen sprzeczności: bał się piorunów, psów i więzienia, a jednocześnie ściągał na siebie rozmaite gromy, ujadające kundle i omal go nie wsadzili za publikowanie, jak niektórzy chcieli, bluźnierczych treści...

W pewnym więc sensie i "Czerwony pokój" ma autobiograficzny charakter, choć nie tylko pod postacią Arvida Falka się ukazał, jako ten początkujący pisarz, co rzuca się w niebezpieczne nurty. Książka ma podtytuł: Sceny z życia artystów i pisarzy... I właściwie on sam był tymi wszystkimi artystami. Lubił tak ukazywać siebie w jednym utworze pod wieloma postaciami. Miał bogatą osobowość i wiele talentów, bo był nie tylko pisarzem ale i malarzem, i próbował też sił jako aktor... A jeden z jego bohaterów, Olle, popełnia samobójstwo, o którym i sam Strindberg kiedyś poważnie myślał...

Opowieść o rozwoju pewnej duszy. O poszukiwaniach. Początkujący pisarz, malarz, aktor...To na scenie po raz pierwszy zobaczyła go Siri. Jeszcze nie miała wtedy pojęcia, kto to Strindberg. Miał małą rólkę w "Marii Stuart" Bjørnstjerne Bjørnsona - wyskoczył na scenę, krzyknął jakieś zdanie, by zaraz zniknąć; jego nazwisko nawet nie figurowało na afiszach... Tak jej ostrzegawczo mignął przed oczami... Wcześniej żona Carla Gustava Wrangla, w linii prostej potomka tego Carla Gustava Wrangla, którego dobrze znamy z naszej historii, rozwiodła się dla Augusta, by być uwiecznioną przez doprowadzonego do szewskiej pasji męża, który, jak odkrył, znalazł się w lesbijskiej menażerii.:) Jedna z ich córek, Karin Smirnoff, całe swoje długie życie poświęciła na mowy obrończe w sprawie swej matki wobec "Mowy obrończej wariata" Augusta, acz z niezbyt dobrym skutkiem, bo też nie zawsze uczciwie...

Wściekły Strindberg. Na zdjęciach zawsze z chmurą, poważny lew. Zachowała się chyba tylko jedna fotografia, na której jest pogodny, na której wygląda sympatyczne... Taki w gruncie rzeczy był - cenił sobie humor, absynt, lubił grać na gitarze... Żenił się tylko z nieodpowiednimi kobietami. Bo dla niego najodpowiedniejsza byłaby chyba gąska - służąca... (Pamiętam, widziałem kiedyś telewizyjny wywiad z pewną staruszką, która chyba sprzedawała w Sztokholmie lody i która, jako młodziutka dziewczyna była na służbie w domu Strindberga - bardzo ciepło go wspominała, jako człowieka wyciszonego, niezwykle grzecznego, delikatnego, uważnego, strasznie stremowanego przed premierą w teatrze... Najcenniejsza pamiątką w jej życiu była ozdobna lampa, jaką jej pisarz podarował na pożegnanie i z którą pojawiła się w telewizyjnym studiu...) O ileż jednak uboższa byłaby literatura bez tego swoistego ekshibicjonizmu... Lont podpaliły kobiety z ambicjami. Dwie z nich były aktorkami: pierwsza raczej mierną, ostatnia chyba dość wybitną, zaś środkowa dziennikarką, pisarką i na dodatek jeszcze współtwórczynią pierwszego gejowskiego klubu w Londynie... 

Z wielką przyjemnością zajrzałem po latach do "Czerwonego pokoju", w to spojrzenie Strindbergowskie: pełne pasji, troski, ciepła, współczucia, śmiechu i też pewnej bezradności... Jak zauważa Eric O. Johanesson w "The Novels of August Strindberg", Arvid Falk jest pierwszym z serii Strindbergowskich bohaterów, których nadzieje okazują się zawodne. To los prawego człowieka w świecie pozbawionym integralności i celu. To pisarz, który się buntuje przeciw społeczeństwu, przez co skazany jest na bycie samotnym outsiderem, o ile nie pogodzi się z panującym porządkiem. Niewinność spotyka doświadczenie, duch kompromisu i zła wiara studzą idealistyczne poszukiwanie szczerości i autentyzmu... Ale zawsze ktoś musi być tym ptakiem, co bije rozpaczliwie skrzydłami w szybę albo jest jak ta łódź, co u nabrzeża szarpie się na łańcuchu...

No, zatem... Sztokholm. Pod wieloma względami bardzo różny od tamtego z czasów Strindberga... Lecz i nasze czasy, z tymi wyspami szczególnie dobrego życia, mają jednak swoje cienie... Pod miłą twarzą kryć się mogą nie lada koszmary...

W Polsce bardzo późno pojawił się "Czerwony pokój", bo dopiero w 1994 roku. Ale lepiej późno niż wcale. I mimo że to taki staroć, to ta, jak powiadają, pierwsza nowoczesna powieść szwedzka nic nie straciła ze swej atrakcyjności... I aż dziw bierze, że poza Szwecją Strindberg istnieje jednak głównie jako dramaturg.

Zatem tak go sobie odkopałem i przywołałem teraz, akurat - tak się złożyło - w rocznicę jego śmierci... Chociaż odkopałem to może złe słowo, bo przecież ma on swoje honorowe miejsce na jednej z mych półek... Jak Bergman mam też swój rządek z dziełami Augusta Strindberga... Kiedy zaczynałem go czytać, byłem uczniakiem i nikt z moich rówieśników chyba nawet o nim nie słyszał, co sprawiało, że już w ogóle byłem inny do kwadratu... Tak, dopiero jak się w ogólniaku "przerabiało" Młodą Polskę, to w podręczniku można się było natknąć na wstęp do "Panny Julii", ale żeby choć tym fragmentem się ktoś zajmował, to sobie nie przypominam... A wtedy Strindberg to już był mój dobry kamrat. A do tego doszedł jeszcze Witkacy, w pewnym sensie pokrewny duch, tyle że co u Strindberga tchnęło jeszcze powagą, u Witkacego było już dziką groteską... 

Powiada Stanisław Ignacy Witkiewicz w sztuce "Matka": "Cóż jest genialniejszego niż "Sonata widm" Augusta Strindberga..." Może to i racja. Ale "Czewrwony pokój" to też nie lada arcydziełko, trochę z ducha Zoli, Flauberta czy Dickensa...

August Strindberg, Czerwony pokój, Przedświt, Warszawa 1994.

Komentarze

  1. Ależ bym chciała przeczytać „Czerwony pokój”! Wcześnie zetknąłeś się ze Strindbergiem, bo już w podstawówce. :) Książka „Mina drömmars”, o której wspominasz, ukazała się też po polsku jako „Miasto moich marzeń”. Kiedyś ją czytałam. Pamiętam opisy przerażającej nędzy, dzieci zmuszanych do ciężkiej pracy, pokoju, który wynajmował główny bohater... W tym pokoju mieszkało aż kilkanaście osób. Nie umiem nawet sobie wyobrazić, jaka tam musiała panować ciasnota, jak można w takich warunkach spać, odpoczywać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wcześnie. Pierwsza w ręce wpadła mi taka urocza mikropowieść o romantycznym zakrystianie, rzecz - można powiedzieć - o potędze wyobraźni. Potem przeczytałem książeczkę "August Strindberg" Lecha Sokoła, która sprawiła, że na dobre zainteresowałem się tym twórcą...
      Jest taka trójka, dzięki której polubiłem książki: Knut Hamsun, Halldór Laxness i właśnie Strindberg.:)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce