Duży Książę (14)

 Aubrey jak najspieszniej wyskoczył z wagonu, by przyjrzeć się innym wysiadającym pasażerom. Mógłby przysiąc, że wsiadając do pociągu, tam, w mieście, po drugiej stronie jeziora, ujrzał na peronie Petrusa, który najwyraźniej zamierzał wrócić do Nasturcjowej Doliny w tym samym czasie. Niestety, chociaż przemierzył, jadąc tu, cały skład, tam i z powrotem, nigdzie go nie znalazł. "Najwyraźniej zmienił zdanie w ostatniej chwili. Być może mnie dostrzegł." - pomyślał, rozglądając się jeszcze z nadzieją, że może jednak go gdzieś przeoczył. Lecz nie - wzrok go nie zawiódł - ani śladu brata; oprócz niego z pociągu wysiadły jeszcze tylko cztery osoby: straszy, podpierający się laską mężczyzna i trzy młode, hałaśliwe kobiety. Odczekał chwilę, aż wszyscy znikną za drzwiami poczekalni. W tym czasie konduktorka dała sygnał odjazdu i uśmiechem odpowiedziała na pożegnalny salut umundurowanego mężczyzny. Pociąg ruszył i stukot kół szybko ucichł za pobliskim zakrętem. Tym razem salutującym mężczyzną nie był Simon, tylko jakiś wielce uroczysty wąsacz z brzuszkiem. Chwilę przyglądał się Aubreyowi, po czym zatarł dłonie, jak to się czyni często stojąc w chłodzie, i znikł zaraz za drzwiami, za którymi pewnie kryło się jego biuro. Istotnie, był bardzo chłodny wieczór, z przenikliwym wiatrem niosącym skądś zapach śnieżnej zimy. Także Aubrey potarł marznące ręce i wszedł do poczekalni. Kasowe okienko pozostawało ciemne, z zasuniętą lnianą zasłonką. Zastukał w szybkę. Bez rezultatu. Skorzystał tedy ze staroświeckiego srebrzystego dzwonka przytwierdzonego do parapetu. Tym razem się powiodło - zza lnianej materii wyłoniła się twarz Simona. Aubrey oparł rękę na różowej kracie czyniąc z dłoni daszek, pod którym spojrzał do ciągle jeszcze ciemnego wnętrza kasy. - A kuku - zawołał.

- Co wyście się tak uparli?

- Ależ jestem sam.

- Wybierasz się gdzieś? O tej porze już daleko nie zajedziesz.

- Jestem u celu. Wpuścisz?

- Nie chcę.

- Co?

- Co co? Idź stąd. Chyba że chcesz jakiś bilet. To jak? Bo nie mam czasu.

- A co robisz?

- Nic nie robię.

- Nie moglibyśmy pogadać?

- Daj mi spokój - odpowiedział Simon i skrył się za kwiecistą zasłonką.

- Bo będę krzyczał. Bedę! - zagroził Aubrey. Zastukał jeszcze w różowe drzwi, lecz bezskutecznie. Wyszedł zatem na peron i spełniając swą groźbę, zawołał: - Siiiiiimoooon! Siiiimon! Simon! Si - mon! Otwórz! Siiiiiiiimoooon! Kocham cię! Ko - cham!

Poskutkowało. Na poddaszu otwarło się okno i ukazała się w nim głowa Simona. - Zaraz wezwę policję!

- O w kurwę! - krzyknął Aubrey tuż po tym, jak rozległ się trzask tłuczonego szkła.

- Co ty tam robisz?

- Nic, Ballantines wyśliznął mi się z kieszeni i poszedł się jebać! Cholera!... Daj łopatkę i zmiotkę, to razem posprzątamy! Ja mogę zamiatać, a ty będziesz trzymał łopatkę! Albo na odwrót!

Okno zatrzasnęło się z brzękiem. Po chwili na dole zjawił się Simon z szufelką i miotłą.

- Daj, pomogę.

- Sam to zrobię - warknął Simon. - Ty i tak już chyba masz dość. Teraz idź.

- Tak jest! - odparł służbiście Aubrey, zasalutował i wszedł do poczekalni. Postanowił jednak nie ulatniać się, tak więc, gdy Simon wszedł do domu, ujrzał kłopotliwego i wrzaskliwego intruza siedzącego w połowie stromych niemal jak drabina schodów wiodących na poddasze; oparł swoje ręce na szeroko rozstawionych nogach i patrzył z ukosa w dół na dawnego przyjaciela. Simon z wyrazem rezygnacji malującym się na twarzy zamknął drzwi, po czym przywarł do nich plecami.

- Tu jesteś, puszczyku - odezwał się po dłuższej chwili Aubrey.

- Szkoda, że nie zaciągnąłeś mnie gdzieś do siebie. Przynajmniej wtedy mógłbym się wymknąć, mając dokąd pójść.

- Tak czy owak możesz uciec.

- Nie mając gdzie się podziać? Nie chcę, żeby to się powtórzyło. Pozostał mi uraz.

Aubrey pokiwał głową wydymając dolną wargę. Z kieszeni rozpiętego teraz płaszcza wyjął papierosa...

- Zamierzasz tu palić?

- Ty nie?

- Dawno rzuciłem.

- O! A kiedyś kopciłeś jak lokomotywa. - Obmacał kieszenie, tym razem w poszukiwaniu zapalniczki, której nie znalazł. - Wszystko gubię - mruknął. - I tak nie mam ognia.

- Skoro już musisz, możesz odpalić od kuchenki elektrycznej. Jest tu na dole.

- To może później - oznajmił rozmyśliwszy się i umieścił papierosa za uchem.

- Skoro już jesteś... Może zdejmij ten płaszcz, bo się zgrzejesz. Chcesz coś pić?

- Rozpierdoliło się, więc się nie napijemy.

- Nie miałem na myśli alkoholu. Zresztą jak chcesz, to na górze jest butelka wina. Możesz ją zabrać, to od tego twojego Księcia.

- Więc przylazł tu?

- Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale żeby On, tutaj...

- I co? - spytał z uśmiechem Aubrey.

Simon usiadł sobie tam, gdzie ciągle stał, pod drzwiami, przy okazji potrącając nogą miotłę, której długi kij z hukiem uderzył o podłogę. - W zasadzie to go stąd wyprosiłem - poinformował robiąc wielkie oczy.

- Naprawdę? - Aubrey głośno się roześmiał.

- Ależ to zwrot! - Także Simon parsknął śmiechem, choć w przeciwieństwie do Aubreya nieco udawanym.

Aubrey zdjął płaszcz i zszedł na dół do Simona. Rzucił okrycie na krzesło stojące przy kasowym biurku. "Jakiż on zawsze był wytworny - pomyślał Simon - podniecająco wytworny". Jasnoniebieska marynarka pięknie na nim leżała. I te zjawiskowe, apollińskie nogi wspaniale rysujące się pod obcisłymi, granatowymi spodniami. Usiadł teraz tuż obok, pachnący, skrywający swe naturalne zapachy w niewidzialnej, aromatycznej chmurze o wyraźnie arbuzowej nucie. "Wierny zapachom, dyniowatym" - zaśmiał się w duchu Simon... 

- Podobno opowiadałeś mu o mnie...

- Tak, tak, trochę wspominałem... Między innymi twoje zielone papużki. Tak tam u ciebie było przytulnie.

- Byle tylko nikt nie wiedział...

Aubrey pokręcił głową, wpatrując się w jakiś sobie tylko znany punkt na ścianie.

- I spałeś z nim? - Simon nie mógł podarować sobie tego pytania.

- Z Księciem? Taaa... C'est plus fort que moi.

- De quoi parlez - vous? La prostitution? Tiens! C'est amusant.

Aubrey zagryzł dolną wargę i pogroził Simonowi żartobliwie pięścią.

- Jezu, jak ja cię kiedyś kochałem...

- Że Jezusa, czy to tylko taki wykrzyknik?

- To wszystko jest niepotrzebne.

- Nigdy mi tego nie mówiłeś.

- Chyba się wstydziłem. Byłem przecież taki śmieszny, niewarty, ledwie zapchajdziura i ściek dla twych seksualnych potrzeb... Wyzerowałeś mnie, choć z pewnością nie zdajesz sobie z tego sprawy... Myślałem, że będę cię kiedyś widział gdzieś wysoko, że się będę wściekał pełen zapiekłej zawiści i poczucia niesprawiedliwości... A tymczasem... Wprawdzie głowa państwa...

- I taka to rzeczywistość. Nie ma bliskich, nie ma przyjaciół... Wydawało mi się, nie, jestem pewien, że to był Petrus. Musiał mnie widzieć. Nie wsiadł do pociągu...

- Wcale mu się nie dziwię. Chyba mu było dość ciężko.

- Co tam się stało? Na górze.

- Ja ci tego, Aubreyu, nie powiem. To ty powinieneś wiedzieć. Ale może trzeba było to wszystko zostawić w spokoju? Co ci dała ta wycieczka? Nawet nie musisz mnie przepraszać. Nie musiałem przecież snuć się za tobą, ja, takie antropofobne stworzenie. Mam za swoje... Jak się mnie zostawia, to stoję, jak przedmiot. Ale nie mogłem sobie za długo postać, bo w końcu straciłem dach nad głową. Najstraszniejsza rzecz, której zawsze tak się bałem. Przerażające jest to, że do wszystkiego można przywyknąć. W porę jednak wróciłem. Co mnie jeszcze mogło spotkać? Jeszcze tylko ten jeden drobny wstyd, jeszcze jedna gorzka pigułka i wreszcie spokój, o jakim zawsze marzyłem... Wiesz, że to twój ojciec pomógł mi zdobyć tę skromną posadkę? Miał jeszcze te swoje znajomości. I lubił moją świętej pamięci babkę... Zawsze o mnie mówiła: On taki bojący... Ale może skorzystam z losu i sobie ulżę?

- Tak. Zdobyć przewagę nad przeszłością... Dziwnie się czułem w mieście... Nasz ogólniak, okupowane przez nas knajpy... Wszystko okazuje się po nic. Dziobię jakieś resztki z głową dziurawą jak ser szwajcarski. Naiwny jestem sądząc, że wszystko można zacząć od nowa?

- Życie ma jeden początek. A koniec być może jest już u jego początku zaprojektowany. Ktoś rzuci coś wróżebnego, a z wcześnie wpojoną wiarą trudno walczyć...

- Nie wiem, czy mi ktoś coś takiego powiedział...

- Taki jesteś doskonały. Urządziłeś się przecież po królewsku. Po co chcesz to zmieniać? Nie mieszaj w ten luksus nikogo.

- Może przyjedzie następnym pociągiem?...

- Następny będzie dopiero wczesnym rankiem. Ale jak chcesz czekać, poczekalnia jest za moimi plecami.

- Ale bez wyszynku.

- I to prawda, co krzyczałeś na peronie?

- Pierwszy raz coś takiego wykrzykiwałem.

- Coś podobnego. Idź na górę, a ja pójdę po szklanki. Może jesteś głodny?

- Nie, jadłem w mieście.

*

Simonowi wino nie smakowało. Odzwyczaił się od wszelkich używek. Stwierdził, iż wszystkie sprawiają to, że człowiek nadmiernie zajmuje się samym sobą.

- Ale twierdziłeś zawsze, że nałogi czynią człowieka przewidywalnym.

Simon bezradnie rozłożył ręce...

Na górze nie było za bardzo na czym siedzieć, znaleźli więc miejsce dla siebie na łóżku. Niby było jak za dawnych czasów. Znów ta wyizolowana bliskość, z nim, wypreparowani z rzeczywistości, obok to niezmiennie wspaniałe Aubreyowe ciało. Te zawsze tak zdumiewające wrażenia dotykowe... Pocałunki, pieszczoty. Szelest zdejmowanej odzieży, szczęk sprzączek... Znajome zakątki, znajome zapachy... Aubrey zawsze lubił, gdy Simon nie był zbyt świeży. Fascynował go lekko ogórkowy zapach jego stóp. Piął się od nich teraz zachłannie w górę, ku zasadniczym obszarom z ich zdecydowanym, drażniącym octowym aromatem... Pedantyczne miłosne splątanie, bez marnowania jakichkolwiek pożywnych pierwiastków, witamin, poliamin, słowem wszelkich tych aromatycznych straszliwostek, drobiażdżków, w które, by nie pozbawiać życia jego powabów, lepiej się za bardzo myślą nie zagłębiać...

*

Rzeczywiście, Simon - abstynent okazał się zaskakującym, nieprzewidywalnym typem. Po tym, jak Aubrey poszedł na dół do toalety, nie było już dla niego powrotu na poddasze, bowiem gdy tylko zaczął piąć się po stromych schodach, poczuł na swej twarzy twardy obcas własnego buta. W oczach Simona zaświeciły się jakieś demoniczne świeczki i dzika wściekłość wykrzywiła jego twarz. Pierwszy but rozciął Aubreyowi dolną wargę, przed drugim lecącym butem zdołał się osłonić. Potem poleciały marynarka, spodnie, skarpety, koszula, wreszcie cały ten wściekły zrzut zwieńczył fotel na kółkach... W dłoni Simona pozostawała jeszcze w gotowości do lotu butelka z niedopitym winem porzeczkowym...

- Tam się ubieraj. I zjeżdżaj stąd!

Aubrey zaskoczony sytuacją ocierał krew z twarzy. - Rzecz tyleż straszna, co zabawna - powiedział w końcu. Rozzłoszczony nagle mściwiec wyglądał groteskowo, gdy tak stał z dyndającym przyrodzeniem u szczytu stromych schodów.

- Zawsze chciałem komuś wpierdolić, jebana mać! - krzyknął z góry. - Jeszcze to! Te twoje kurewskie błyskotki! - zawołał rzucając w Aubreya pierścieniem i łańcuszkiem, który zerwał się w trakcie erotycznych zapasów...

- To pewnie lepsze od tych wszystkich obślizgłych słówek - zauważył Aubrey. - Podsycasz mój żar.

- Idź już, do diabła!

- Dzięki za ten zauważalny, wymowny przecinek.

Simon wziął głęboki oddech po czym odwrócił się i czekał, aż Aubrey odzieje się i zamknie za sobą drzwi... Tak też się wkrótce stało... Ciągle jeszcze trzymał w dłoni butelkę. Przytknął nos do szyjki po czym odstawił wino z obrzydzeniem na stolik. Coś pozostało na podłodze, na coś nadepnął. To majtki Aubreya!... "Niech go diabli" - mruknął. Podniósł je, potarł nimi swe łonowe włosy i wreszcie, zanurzając w nich nos, zaciągnął się całą tą delikatną mieszanką intymnych smrodków...

Na tor przy peronie wtoczył się z łoskotem ostatni dziś pociąg ze stolicy...

CDN


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce