Einar H. Kvaran. Posucha



 A dziś może takie opowiadanie sprzed lat... Einar Hjörleifsson Kvaran (1859 - 1938), pisarz islandzki, prozaik i dramaturg, syn pastora z Vallanes. Swego czasu zyskał wielką popularność, bardzo entuzjastycznie przyjęty przez w literackiej krytyce największego z największych, czyli samego Georga Brandesa. Studiował ekonomię w Kopenhadze, a potem popłynął do Kanady, gdzie w Winnipeg zajmował się działalnością wydawniczą i dziennikarstwem. Tam też stracił całą rodzinę: żonę i dwójkę dzieci. Po emigracyjnych doświadczeniach i tragediach osobistych wrócił do Islandii, gdzie też był i wydawcą, i dziennikarzem no i pisarzem, dość szczególnym w warunkach islandzkich, bo w swej pracy skupił się początkowo na jak najbardziej współczesnej problematyce, odcinając jakby pępowinę od tych wszystkich islandzkich literackich pradawności. W piśmiennictwo islandzkie wprowadził na dobre nowelę. I tak to, założywszy nową rodzinę, pan ekonomista, pisarz i redaktor doczekał się w 1906 roku stypendium rządowego, które pozwoliło mu już zajmować się wyłącznie pracą literacką. Kvaran przeszedł w swoim pisaniu osobliwą drogę, bowiem ten wcześniejszy interesujący realista z biegiem czasu szedł w duchy, spirytualizm, za co nie szczędzono mu krytyki, bo stawał się coraz bardziej sentymentalny, nazbyt miłosierny i takoż optymistyczny, aż do jakiejś szkodliwości, którą mu wytykali zarówno Sigurður Nordal, jak i Halldór Laxness... Tutaj przywołam taką nowelkę z 1905 roku, z przełomowego czasu, kiedy to od realistycznych obrazów szedł już powoli w te dusze, życia po śmierci, w całkiem inne, niesamowite seanse. "Posucha" - taka delikatna zapowiedź nowych ścieżek w twórczości islandzkiego twórcy. Napisana w czasach, gdy autor przebywał w Akureyri, które można w opisie krajobrazu rozpoznać w utworze... Życie. Jak jest życie, musi być i śmierć. Życie to kłopot, śmierć takoż...

Einar H. Kvaran 

POSUCHA

 Lało już od dwóch tygodni - wprawdzie nie przez cały czas, jednak górskich wierzchołków uczepiła się ponura, ciężka, oblekająca wszelkie życie matową szarością mgła, i tak na przemian to padała z niej drobna mżawka, to wylewał się rzęsisty deszcz, mocząc niestrudzenie siano i każdą inną rzecz na ziemi. Czasem tylko kamieniom udawało się nieco przeschnąć - trawie nigdy.

 Istna mordęga w tym sklepie, doprawdy. I niech mi ktoś pokaże osobnika, co by się umiał czymś takim cieszyć. Toż to rudera z początków ubiegłego wieku, nasmołowana, czarna jak węgiel, w niej nisko osadzone okienka z maleńkimi szybkami, a także sufit niski. Wszystko urządzone tak, by wykluczyć jakąkolwiek możliwość wysokich lotów dla ludzkich myśli i snów.

 Nikt teraz do nas nie zaglądał. Żywego ducha. Brakowało nam już nawet tych marnotrawnych chłopaków, co żyli z dorywczej pracy w miasteczku, którzy codziennie zwykli tu mieć swoje konklawe. Przeklinaliśmy najczęściej ich nazbyt długie wizyty, obecnie jednak, gdy najęli się do roboty przy sianokosach, zdaliśmy sobie sprawę, iż w gruncie  rzeczy byli dla nas rozrywką. A to któryś rzucił śmieszną uwagę, a to przynieśli trochę nowin z okolicy. Naraz zaczęliśmy przeklinać tych wszystkich chłopaków za ich dotkliwą nieobecność.

 Siedzieliśmy, paląc i gapiąc się tępo na pustawe półki. Dygotaliśmy z chłodu w wilgotnym pomieszczeniu. Nie było w nim pieca, zaś ten w biurze, jeśli był używany, puszczał kłęby dymu wszędzie, tylko nie przez komin. Nikt go od zimy nie oczyścił, a nie mieliśmy dość zapału, by zdobywać się na takie przedsięwzięcie w samym środku lata.

 Usiłowaliśmy za to przenieść nasze myśli na świat poza sklepem. Czyniliśmy mądre uwagi o tym, że chłopi dość mają wilgoci dla swych pól i trawy, i byłoby szkoda, gdyby tak dalej miało padać, teraz, gdy już czas na kośbę. I w zasadzie nic więcej nie mieliśmy do powiedzenia na ten temat. Ale to samo powtarzaliśmy dzień po dniu. Krótko mówiąc, trwaliśmy w przygnębieniu i w niezgodzie z rzeczywistością. Tak nam zeszło do posuchy.

 Pewnego ranka, tak gdzieś koło dziewiątej, zwały mgły wreszcie ruszyły się z miejsca. Najpierw pośród nich, po wschodniej stronie, otwarło się okienko, nie większe od dłoni, w którym ukazał się czysty błękit nieba. A potem otwarły się kolejne i kolejne, przez nie zaś wyjrzało słońce.

 Znaliśmy to dobrze i wiedzieliśmy doskonale, jak się do takich zjawisk odnosić. Takie tam obiecanki - cacanki -  co znaczyło, iż nie ma powodów, by temu wszystkiemu dowierzać. Jednak tym razem to było coś więcej. Mgła rzedła i coraz szybciej przesuwała się wzdłuż leżącego po przeciwnej stronie górskiego grzbietu, aż wreszcie spłynęła ku głębokiej przełęczy i osiadła tam niczym sterta świeżo wyczesanej, śnieżnobiałej wełny. Góry po obu stronach ukazały się w błękitach, tryumfujące nad mglistymi oparami. Gdy odważyliśmy się wyjrzeć za sklepowe drzwi, zobaczyliśmy nad sobą jedynie czyste niebo i słoneczny blask.

 Ludzie na drugim brzegu fiordu wyglądali jak kopce na wrzosowisku, tyle że te poruszały się gęsiego na koszonych łąkach. Miałem wrażenie, że aż tutaj czuć słodki aromat świeżego siana, ale była to naturalnie tylko moja wyobraźnia. Wydawało mi się też, że słyszę śmiechy dziewek, a szczególnie jednej z nich. O, chętnie bym tam teraz rozgarniał do suszenia siano. Ale dość na ten temat - w końcu nie piszę historii o miłości, przynajmniej nie w zwykłym znaczeniu tego słowa.

 Posucha trwała w najlepsze. A my, subiekci, na zmianę korzystaliśmy jak najwięcej ze świeżego powietrza, na zewnątrz upajając się - jak to mówią - światłem ze złotego, słonecznego źródła.

 Na trzeci dzień wpadłem po południu do doktora. Poczułem się już nieco zmęczony i łażeniem, i bezczynnością i zatęskniłem za kanapą doktora oraz za rozmową.

 - Cygaro? - spytał.

 - Tak, cygaro - odpowiedziałem. - Dziś wypaliłem ledwie sześć.

 - Piwa, whisky, wody? - dopytywał doktor.

 - Małą whisky - poprosiłem.

 Zapaliłem cygaro, zaciągając się głęboko jego aromatem, a następnie wydychając dym nosem i ustami. Westchnąłem z zadowoleniem; cygaro było doskonałe.

 Zaczęliśmy popijać leniwie whisky z wodą. Ułożyłem się wygodnie na kanapie, wyciągając przed siebie stopy i w poczuciu luksusu posłałem swe myśli poprzez fiord, tam właśnie, gdzie ostatnio najbardziej lubiły przebywać.

 Doktor był w znakomitym nastroju. Opowiadał o Japończykach i Rosjanach, o odkrytych niedawno promieniach, a także o najnowszych rewelacjach na temat tego, co czuje umierający człowiek.

 Moje ulubione zajęcie to słuchanie innych. Bo mnie się zawsze zdaje, że sam nie umiem zaproponować tematu godnego omówienia, mam natomiast żywe przekonanie, że moja zdolność słuchania w pełni zasługuje na to, by nazywać ją sztuką.

 Potrafię trwać w ciszy z wyrazem najwyższego zainteresowania, dorzucając ze swojej strony od czasu do czasu jakiś drobny komentarz, bynajmniej nie po to, by silić się na jakieś doniosłe opinie lub by przekazywać jakąś wiedzę - tej mam wszak nie za wiele - ale po to, by zasugerować rozmówcy jakieś nowe ścieżki, tak dla urozmaicenia, żeby mówiącego nie znużyło zanadto słuchanie samego siebie.

 Ależ mi się znakomicie siedziało na tej kanapie. A już wyjątkowo zabawne było dla mnie słuchanie tego, co doktor miał do powiedzenia na temat odczuć umierającego. Śmierć zawsze ma w sobie coś przyjemnie podniecającego, wtedy, gdy jest dostatecznie, rozumnie daleko od ciebie. Wszystko to wydawało się w cudownym dystansie od zapachu tytoniowego dymu, smaku whisky i wygodnego siedziska, a gdy myśl moja znów powędrowała na drugi brzeg fiordu, wtedy - przy całej mojej wystudiowanej uwadze - śmierć była już tak odległa, że ledwie mogłem podążać za opisem tego, jak czuli się inni, gdy przyszło im umierać.

 Pośród tej marzycielskiej błogości i w całym tym zalewie wiadomości przekazywanych przez doktora nagle z impetem otwarły się drzwi. Patrząc w inną stronę, byłem przekonany, że do pokoju wpadła któraś z latorośli mego gospodarza.

 Lecz był to stary Thordur z Zakola.

 Doskonale go znałem. Był po pięćdziesiątce, wysoki, o długich ramionach, z burzą siwych włosów na głowie i z zadartym nosem. Wiedziałem, że miał mnóstwo dzieci - kiedyś zawitałem u jego progów, a one biegały, tupały, dreptały i pełzały, aby tylko dopaść drzwi i się na mnie gapić. Trudno byłoby je zliczyć, tak jak trudno porachować owce w dużym stadzie. Wiedziałem też, że nie śmierdzieli tam groszem, mając jakieś drobiazgi zdobywane z dnia na dzień przez starego i jego żonę, i może jeszcze przez najstarsze dzieci. Moi szefowie w Kopenhadze surowo zabronili udzielać takim jak on kredytu - teraz już winien był tyle, że nigdy nie będzie w stanie tego spłacić.

 Zbój nawet nie zapuka - pomyślałem sobie.

 Coś z nim było nie tak. Jego twarz nabrała nienaturalnej, purpurowej barwy, a jego oczy, choć były błyszczące, to jednak o jakimś osobliwie przytępionym blasku. I nogi się pod nim uginały.

 Możliwe to, żeby właśnie teraz ten stary diabeł był pijany - akurat w szczycie sianokosów - na dodatek wtedy, gdy jest tak sucho? - pytałem się w duchu.

 Doktor najwyraźniej miał problem z rozpoznaniem tego człowieka.

 - Dzień dobry panu - powiedział. - Jakaż to sprawa sprowadza pana do mnie?

 - Przyszedłem tylko po te cztery korony.

 - Jakie cztery korony? - spytał doktor.

 Thordur podniósł głos: - Cztery korony, ktoreś mi winien.

 Dobrze było widać, że z trudem trzymał się na nogach.

 Byłem pewien, że ten stary łajdak urżnął się jak świnia. I nieco mnie to zaskoczyło, bo nie podejrzewałem go wcześniej o takie skłonności. Mieszkał tam, na zboczu wzgórza niedaleko od miasteczka. Zacząłem się zastanawiać, skąd zdobył tyle alkoholu, by tak się upić. Bo na pewno nie kupił go w naszym sklepie.

 - Jakże ci na imię? - zapytał doktor.

 - Moje imię? Nie znasz mego imienia? Nie znasz mnie? - Thordur, z Zakola. - I byłoby najlepiej, gdybym dostał już te pieniądze.

 - A tak. Ty jesteś Thordur - rzekł doktor. - I wstałeś już? Ale, dobry człowieku, nie jestem ci nic winien. To ty jesteś mi dłużny niewielką sumę, lecz to nie ma w tej chwili żadnego znaczenia.

 - Nic mnie to nie obchodzi. Najlepiej, gdybym teraz otrzymał pieniądze - upierał się Thordur.

 - Niech mi pan poda swoją rękę - powiedział doktor.

 Thordur spełnił polecenie, czyniąc to - jak na mój gust - zupełnie bezwiednie, bo patrzył gdzieś w przestrzeń, jakby pochłonięty myślą o czymś innym, choć niewykluczone, że - przeciwnie - w ogóle o niczym nie myślał. Spojrzałem na palce doktora uciskające jego nadgarstek.

 - Pan jest chory - oznajmił.

 - Chory? Tak, oczywiście. Jestem chory. Mam ci zapłacić cztery korony? Ale teraz ich nie posiadam.

 - To nie jest w tej chwili ważne. Ale dlaczego wstałeś? Zapomniałeś, że zaleciłem ci pozostanie w łóżku?

- W łóżku? Jak, do cholery, nam pozostać w łóżku? Powiedz mi, jak?

 - Nie wolno ci w tym stanie chodzić. Ale, toż przecież jesteś  w malignie.

 - Co za głupiec z ciebie. Co, nie wiesz, że właśnie trwa posucha?

 - Ależ wiem, wiem, że jest. - Najwyraźniej nie było dlań jasne, co to wszystko mogło mieć wspólnego z suszą. - Niech pan weźmie krzesło, i usiądzie, porozmawiamy.

 - Krzesło? Nie! - A kto będzie suszył siano na moim polu? Miałem już trochę skoszonego, gdy mnie dopadło. - I co kręcisz głową? Dzieciaki próbują trochę pomóc, ale to nic przecież. Kto ma się tym zająć? Przecież nie Gudrun - ona wszystkiego nie ogarnie. Dzieci - co one tam wiedzą o suszeniu siana. Kto zatem ma to zrobić? Ty zrobisz to za mnie?

 - Na pewno jakoś się wszystko odmieni - powiedział nieco zagubiony doktor.

 - Odmieni się? Mnie się nigdy nic takiego nie zdarzyło.

 Wstrząsnął mną zimny dreszcz. Trafna to uwaga wybrzmiała: Istotnie, jemu nigdy nic dobrego się nie przydarzyło. Było mi słabo, gdy tak patrzyłem na tę otchłań beznadziei. Ta prawda wypowiedziana przez tego człowieka przejęła mnie bardziej niż cała mądrość wszystkich wieków.

 - Czy dostanę w końcu te cztery korony, które jesteś mi winien? - zapytał Thordur.

 Tak nim trzęsło już, że aż szczękał zębami.

 Doktor sięgnął po portmonetkę i wyjął z niej cztery korony. Thordur przyjął pieniądze, a potem położył je na stole i ruszył chwiejnym krokiem do wyjścia.

 - Człowieku, zostawiłeś swoje cztery korony - zawołał doktor.

 - Nie mam ich teraz  - odparł Thordur, idąc bez oglądania się za siebie. - Ale zapłacę, jak tylko będę mógł.

 - Czy tam u was w sklepie na poddaszu jest jakieś wolne łóżko? - spytał doktor.

 - Tak - odpowiedziałem. - Pójdziemy razem z tobą na dół, do sklepu, Thordurze.

 - Pójdziecie ze mną? - Do cholery! - Ja idę na łąkę.

 Wyszliśmy za nim i patrzyliśmy, jak rusza w swoją stronę.

 Uszedł ledwie kawałek, po czym runął jak długi na ziemię. Zabraliśmy go do sklepu na poddasze.

 Kilka dni później mógłby nam opowiedzieć - jeśli ktokolwiek byłby zdolny się z nim porozumieć - czy mają rację, czy też nie ci wszyscy, co głoszą najnowsze teorie o tym, jak to jest umrzeć.

 - Tylko kto teraz wysuszy siano na jego łące?

    przełożył Kiljan Halldórsson 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Kreml

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Breiðfjörð

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce