Dagny

 

Ze wszystkich jej podobizn chyba najbardziej lubię ten portret, z czasów krakowskich, co wyszedł spod ręki Stanisława Wyspiańskiego. Wyspiański bardzo polubił Dagny, choć zbyt wiele czasu razem nie spędzili, bo artysta był zapracowany i żyjący ze świadomością, że czasu ma bardzo niewiele... Okazało się jednak, że Dagny Juel - Przybyszewska miała go przed sobą jeszcze mniej... No, ale wtedy nikt nawet tego nie przypuszczał. Choć pewnie można było żywić jakieś obawy, że to istota, która zabrnęła w ślepą uliczkę, w świecie, którego nie rozumiała... Północna pani oto w cichym, małym Krakowie, takim wtedy malarycznym partykularzu. Wielbiciele, wierne psy Przybyszewskiego, sztuka niesłużebna, dym, alkohol, niestety także przychówek, ciągły kłopot z groszem i mąż daleki od poczucia odpowiedzialności, pół życia ścigany przez upartego krawca, który nie dawał za wygraną i żądał zapłaty. Niewiele lżej było z innymi wierzycielami...Niektórzy się śmiali - na czym miał polegać ten magnetyzm, uwodzicielskość Przybysza? Zalatujący kwaśnym potem i tytoniem ochlaptus... Ale znajdował natury podatne, ufne... Ach, wystarczyło stanąć przed nim, zwierzyć się, powiedzieć, że cię smutki jakieś kosmiczne gniotą, rymy zawodzą, żeś pijak i homoseksualista - padał ci ze łzami w ramiona! Jak pisał Tadeusz Żeleński - Boy: Demon ciekawy, złośliwy, żarłoczny czaił się w dobrym i współczującym "Stachu" - półświadomym inscenizatorem snujących się za nim tragedii... Tych tragedii było niemało. Istny dreszczowiec. I prawdziwe trupy, prawdziwe, choć jakby ze stron powieścidła... Biedna Marta, młody Brzozowski, Dagny i ten - wedle słów Boya -  "ładny chłopiec o ufnych oczach" - młody Emeryk... Do tego jeszcze gromadka upuszczonych przy okazji na świat dzieci - wszystko to półsieroty, z ojcem, który raczej tylko na papierze zapewniał o swych ojcowskich uczuciach...

Dagny od Wyspiańskiego daleka jest już od królowej życia, co wzorem Wilde'a stroiła się w słoneczniki, to już nie ta Munchowa golaska radośnie budząca się do życia... Mimo swej młodości, to życie jakby już przeżyte, przedwcześnie. Jest zamyślona, poważna, zmęczona, z cieniem smutku, obawy, troski... W tym wszystkim jakoś osobliwie piękniejąca!

Trudno byłoby ją uznać za wzór dobrej mamy. Trudno też za wzór kobiety wyzwolonej, choć w jej rodzinnym domu "Rolighed" w Kongsvinger znalazło swe lokum Muzeum Kobiet. Wprawdzie zadecydowała o swym losie, ale utknęła jakby w połowie drogi do prawdziwej wolności, czytaj - samodzielności... Zawsze mówię, że ona tak poleciała w życie. Dość odważnie, a jednak pełna niepewności... Jej pierwszy poważny chłopak, jeszcze tam, Norwegii, zauważał, że ona potrzebuje kogoś silnego, kto by ją zdołał uchwycić, uformować... Jeśli ktoś o wystarczającej sile się nie znajdzie, poleci w przepaść... Dziś wiemy, że nikogo takiego nie znalazła.

Muza, kochanka, pełna czaru uboga złotowłosa królowa w darowanych kieckach, otoczona rozkochanym dworem... Trochę pianistka, trochę pisarka, trochę tłumaczka, trochę artystyczna organizatorka... Wszystko tak trochę. Była niezbyt zdecydowana, gdy przychodziło jej się określić... W ostateczności, po wahaniach, przystała na pisarkę...

Jaka może być przystań po intensywnym życiu, na wielkim geograficznym planie, bo to i Skandynawia (przytulne norweskie zacisze w Kongsvinger, gdzie można było się trochę nafutrować a także urodzić to, co się spłodziło wesoło a beztrosko), Niemcy, Hiszpania, Francja, Polska i wreszcie te ostanie gruzińskie wakacje...

Pewien bliżej mi nieznany amerykański pisarz o nazwisku J. D. Landis napisał o niej powieść, czy raczej takie przekraczające 400 stron literackie wypracowanie, w którym postanowił spojrzeć na nią oczami jej młodego zabójcy. Kazał mu się ulokować w Krakowie w norce przy Reformackiej, gdzie też znajduje się klasztor z podpiwniczeniem pełnym zmumifikowanych truposzy. Takie nasze małe Palermo. Powieściowa Dagny zechciała je obejrzeć. Dagny lubiąca mumie i jakby im już troszkę zazdroszcząca... No, cóż powiedzieć - widoki paskudne, ale wszystko jest tam jednak na pewnym wyrażającym luz i spokój grymasie... (To mnie nawet troszkę wzruszyło, bo do kościoła tamtejszego, pod wezwaniem św. Kazimierza, obie moje babki chadzały... Babcia ze strony matki nie była przesadnie religijna, ale do kościoła chodziła, głównie zimą i jesienią, gdy nie jeździła na działkę, druga natomiast babcia była dewotką, o monstrualnych zresztą rozmiarach, po której - o dziwo - pozostało mi mnóstwo cieniutkich jak płatek naczyń z chińskiej porcelany {nigdy nie lubiłem tej kobiety, a ta mimo wszystko, a może właśnie dlatego, te straszliwe chińszczyzny przekazała mi w spadku - gdy po latach wróciłem do kraju, ona już nie żyła, a na mnie czekały całe pudła filiżanek, miseczek, czajniczków, łyżek, kubeczków, przez co dziś w moich kuchennych szafkach aż roi się od dalekowschodnich smoków, które, to trzeba przyznać, od naszych, europejskich, są o wiele bardziej pogodne, by nie powiedzieć wesołe i przyjacielskie, przez co bardziej nadające się do zdobień}. Obie tam chodziły, choć nigdy razem. Dziwna rzecz - jestem dzieckiem niechęci, rozciągającej się na pokolenia. Czemu do tego doszło? Trudno orzec. Ale co poradzić, życie to nie uporządkowana powieść, tylko kłębowisko jakichś potwornych supłów, gordyjskich węzłów, nie przegadanych, lecz gruntownie o - i przemilczanych... Obie w życiu spotkały się może kilka razy, a mieszkały tuż obok siebie i na tym samym Starym Kleparzu robiły zakupy. Jedna mieszkała na Starym Mieście, druga zaś na Piasku - tylko przez Planty przelecieć... Ale mimo wspólnego placyku i kościółka ich drogi się nie przecinały. Babcia ze Starego Miasta, ta, którą lubiłem, gdy przyroda spała, chodziła z jakichś tam sentymentalnych powodów do wspomnianego kościoła regularnie, mimo że świątynia ta nie leżała najbliżej jej domu; natomiast druga, ta przeze mnie nie lubiana, była bardziej leniwa i na co dzień korzystała z religijnej posługi w najbliższym kościele po drugiej stronie ulicy, zaś do św. Kazimierza udawała się, gdy do sił wyższych miała jakąś szczególnie poważną sprawę - szła wtedy na modły, jak to mówiła: "do trupów", do których babcia lubiana nigdy nie zachodziła, bo ona bała się takich zjawisk... Kiedyś te trupy były bardziej dostępne, bo teraz to chyba jakieś kłopoty się tam porobiły, coś siadł tamtejszy mikroklimat, wpełzły jakieś pleśnie... Ale nie wiem dokładnie, bo nie zajmuję się losami tej pobożnej makabreski... Ale tak mi się przy okazji poprzypominało. No i ta Reformacka, cicha dziś, tak jak cichy był cały tamten, stłamszony twierdzą Austriaka partykularz nabity historią i duchami... (Ostatnimi czasy Kraków znów stał się cichy... Ten okropny czas pandemiczny miał i pewne dobre strony - pusty Rynek w Krakowie w środku słonecznego dnia, nie przesłonięty żadnymi ogródkami, o atmosferze wolnej od woni piwska i gastronomicznych wyziewów... Aż się na chwilę zakochałem! Taka okrutna okazja na uroczy romans z miejscem, którego zwykle, w tzw. normalnych czasach, nie odwiedzam... Co to jest powrót do normalności, do licha... Dla mnie świat normalnieje, gdy jest na przykład wigilia Bożego Narodzenia - spacer po mieście, gdy wszyscy siadają już do kolacji... Ja, zanim siądę do tejże, zawsze urywam sobie chwilkę, by się przejść samemu ulicami... Dla mnie świat normalnieje, gdy nad Morskim Okiem nie ma żywego ducha, dla mnie świat normalnieje, gdy plaża jest pusta... Odmiennie od większości pojmuję normalność... Do tej normalności, która powraca, schodzę ze swej wieży tylko za potrzebą, trochę jak niedźwiedź do naszych śmietników...)

Ducha - jak zwał Dagny jej mąż - i duchy. I już coraz mniej mgliste widmo zagłady... Jest tym Duchem, który do mnie przylgnął... Ilekroć jestem w Norwegii, staram się wpaść choć na trochę do Kongsvinger. Tam się łatwo z nią spotkać, bo okolica nie tak bardzo różni się od tego, co oglądały jej oczy sto lat temu z okładem... Straszne dziecko doktora Hansa, trochę takiego hedmarskiego Chałubińskiego, bo swego czasu ratował okolicę przed cholerą i nie tylko medyczne miał upodobania... Uśmiecham się też zawsze gdy mijam na Karmelickiej w Krakowie tę "przybyszewską" Synagogę Szatana... A przez to powieścidełko Amerykanina i ta Reformacka nabrała nowych znaczeń... Pokochałem Dagny za ten pęd. Za ryzyko, choć ona jednak za bardzo zależna była od mężczyzn. To jednak oni nią kierowali, aż wykierowali na manowce... Straciła oparcie. Nawet u swych najbliższych, co takie dziwne. To, co spisała na papierze w swych listach w dużej mierze poszło z dymem... A przecież taki skandal - ja bym tam wszystko kitrał po szufladach... No tak, ale dzięki temu tajemnica ma szersze kręgi... Legenda szybko urosła... Nawet te panie, co się w Krakowie śmiały, po jej śmierci wyczarowywały niemal boginkę, panią z morza, ze świata baśni i polarnych zórz...

Pchnięta własną wolą pospołu z wolą mężczyzn w szeroki świat, dzięki owym mężczyznom uzyskała nieśmiertelność... Jej twórczość, i ta oryginalna, i ten drobiazg translatorski, pewnie by jej tego nie zagwarantowały, choć podobno jej niemiecki przekład "Liv" Sigbjørna Obstfeldera to perełka... Kumpelka Muncha, kobieta ze sztuki Muncha, natchnienie i obiekt westchnień... Nawet homoseksualny Bengt Lidforss zdradzał dla niej swą naturę, beznadziejnie... August Strindberg przez nią dostał świra - dla niego pozostała zachlaną zdzirą. Wypisywał jakieś niestworzone rzeczy, plotkował jak stara przekupa. Dagny natomiast milczała. Ale znajomość z Augustem nie przeszła bez śladu... (Ich relacje to jedna z wielkich tajemnic tamtego "prosiakowego" Berlina. Dopiekła mu strasznie. Pamiętliwy Strindberg nie bez satysfakcji zachował sobie prasowy wycinek donoszący o tyfliskim skandalu - do niego dotarła wieść w plotkarskiej wersji - ot, uciekła z kochankiem, a ten ją zastrzelił... Tak kończą takie zdziry - musiał sobie pomyśleć. I po Aspazji!)

W jej poezji, trochę takiej obstfelderowskiej, pojawia się strach... Zastanawia mnie zawsze, na ile rozkoszny budził się w niej dreszcz. Zawsze widzę w niej osobę ciekawą życia, nieostrożnie ciekawą... Przeleciała jak meteor, w tej epoce meteorów, gdzie się sypały wiary i sny roztaczano o nirwanie... Życie na krawędzi, do końca... Jak licho przy tym wypadają struchlałe stworki z obsesją poczucia bezpieczeństwa, w dziupli, z jakimś zusem, z kredytem na sto lat niech żyje, żyje nam, z wakacjami z biura podróży...

Dziwaczna historia. Oto znów pojawia się ów młokos z krakowskich czasów. Niby student, ale gdzie mu tam było do studiowania - porywał go świat artystów, przybyszewszczyzny, był Słowacki recytowany w świetle księżyca, a może i własne wiersze, była gorzała... Władysław Emeryk, jak wspominał po latach Boy, był bliskim przyjacielem Włodzimierza Perzyńskiego. Poczciwy, dziecinny, oddany. Uchodził za synka zamożnego taty i rzeczywiście od czasu do czasu miewał pieniądze, więc dla często dziadujących artystów był na wagę złota... Choć te pieniądze to chyba częściej były tu i ówdzie wysępione... I tak przylgnął przy okazji do Przybyszewskich. Jak pisze Żeleński w "Literaturze trumien": Niezbyt inteligentny, raczej naiwny, był jedną z natur, dla których zetknięcie z sugestywnym "demonizmem" Przybyszewskiego mogło być szczególnie niebezpieczne...

Ojciec Emeryka prowadził jakieś śmiałe interesy na Kaukazie... Ale to wszystko, jakieś cudowne majątki, było tylko fatamorganą. Do grobu po samobójczej śmierci, zainscenizowanej jakby według wielce przejętego przybyszewszczyzną scenarzysty, szedł właśnie Stanisław Korab - Brzozowski. Niemal w tej samej chwili Przybyszewski pcha swoją żonę i syna w objęcia młokosa. Opuszczają Warszawę i jadą do Tyflisu. Emeryk zaopatrzony w palną broń, co wcześniej własnością była Brzozowskiego. Przybyszewski obiecuje dojechać razem z Iwi, ich córeczką. Naturalnie nie ma takiego zamiaru. Ot - pozbywa się ciężaru. Dagny jedzie do Gruzji na przedśmiertne wakacje... Jeszce chwila dość wygodnego życia. Bywa tak - póki są pieniądze, trwa życie, może trwać. Potem ponuro rozsądne pif - paf... Bo, ach, te pieniążki... Gdy stała się już tragedia, Przybyszewski tylko z lękiem złapał się za kieszeń. Taka była jego postawa względem makabrycznych zdarzeń.

Okrutna historia. Kolejna tragedia unosi się jak kurz. Co się w tych głowach roiło? Cóż to za hipnozy, musy? Żeby tak? Do Franca Fiszera Emeryk napisał m. in. "Robię rzecz straszną, lecz inaczej nie mogę..."

Wszystko obmyślone, listowne oświadczenia, wydane dyspozycje...  Pisze i do Przybyszewskiego:

"Kochany Stachu! Co ja ci mogę powiedzieć? Niewiele. Zrobiłem to, co Tyś powinien był zrobić. Ona wiedziała o wszystkim. Początkowo chciała - następnie matka w niej zagórowała... Zanadto kocha Zenona. Więc musiałem odłożyć i zabijam ją w chwili, gdy się najmniej tego spodziewa. Chciała do Ciebie pisać, że wie, iż ją zabiję, że uważa to za konieczność i jedyne wyjście i że Cię kochała zawsze i kocha. Bo tylko Ciebie przez całe życie kochała.

Wiedz, że Cię czczę, że ubóstwiam, że kocham. Wiem jednak, że mnie przeklniesz i to jest moją rozpaczą. Stachu! Zabijam ją dla niej samej. O, gdybyś mógł nie przeklinać. 

Tyflis, 3 czerwca 1901

              Twój Władysław"

Zastrzelił ją 5 czerwca. Chwilę potem popełnił samobójstwo.

A w życiu Przybyszewskiego tasowały się damy. W brzuchu Anieli Pająkówny lepił się kolejny ludzki dramat w postaci przyszłej pisarki Stanisławy Przybyszewskiej. A w małżeńskie obroty wzięła go Jadwiga Kasprowiczowa. Aniela była zbyt dumna, by się szarpać z inną - chciała tylko, żeby dziecko miało nazwisko ojca. To się stało po latach, w 1913 roku, czego już Aniela nie doczekała...

A Jadwiga walczyła z pijaństwem i na dodatek cierpiała na zazdrość retrospektywną. O wszystko, co było w przeszłości, była piekielnie zazdrosna. A Przybysz był słaby. W swej książce "Moi współcześni" niezbyt pochlebnie pisze o Skandynawii. Oszczędza chyba tylko Obstfeldera, ale ten znów był gruźlikiem, szybko umarł, pozostawił więc niedosyt.. A przecież Skandynawii zawdzięczał tak wiele... Potem po cichu gdzieś tam szeptał, że on tylko Dagny kochał, ale ileż warte były te słowa... W "Moich współczesnych" jej imię pada chyba tylko raz...

Dla pamiętających o Dagny Juel czerwiec, piękny czerwiec, to taki miesiąc urodzinowo - żałobny. Odeszła 5 czerwca 1901. Kilka dni później, 8 czerwca, w dniu jej urodzin, została pochowana na tyfliskich Kukach...

A pod koniec ubiegłego stulecia kolejny mężczyzna postanowił zdecydować o jej losach, czy raczej o losach jej kości... Szef Cmentarza Kukijskiego w Tbilisi, jak się dowiedział, że leży u niego cyganeryjna dama, którą malował mistrz Munch, co paliła z artystami cygarety, postanowił ją wygrzebać i powtórnie pochować w innym, w swoim pojęciu bardziej godnym miejscu tamtejszej nekropolii, żeby było łatwiej trafić... Takie to bez sensu, ale stało się, wyrażono odpowiednie zgody, i już... Nawet nieboszczyk musi ulec wygodnickim... Wszystko musi być łatwe do znalezienia, na wyciągnięcie ręki...

A legenda trwa... Zaczęła się na dobre 120 lat temu...


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce