12 białych koni

Miało być o czymś innym, chociaż... Zajrzałem ostatnio do Sundmana w ramach literackiej przynajmniej ochłody, a tam też pojawiły się duchy, zatem nie odbiegnę zbytnio od zamiarów...

Nie wiem czy żałować, czy nie, ale ja tylko tak kątem oka, w pewnych jedynie specjalnych okolicznościach geograficznych, dostrzegam coś, co mi jednak umyka... Pamiętam, że Robert Stiller też to miał, jak był na wyspach, w tym oczywiście na Islandii... Po duchy to gdzie jak nie na Islandię?... Przypomina mi się scena z filmu "Á köldum klaka" gdzie sobie gwarzą nocną porą Siggi i Hirata. Takie spotkanie przy szklaneczce dwóch kultur: islandzkiej i japońskiej. W każdej z nich roi się od duchów i Siggi stwierdził, że to zrozumiałe: Islandia i Japonia są wulkaniczne i mają gorące źródła, i to do ich ciepła lgną rozmaite zjawy...

Z pewną rezerwą podchodzę do przywidzeń. Dwa przydarzyły mi się nie tak kątem oka, więc to może jednak bardziej sny, a może w jednym przypadku przejaw lekkomyślności tworzącej sytuację od czapy... Pierwsza rzecz jest z Islandii. Dość, powiedziałbym, tandetny obrazek, choć ze względu na kolorystykę przejmujący, bo to tylko czerń i intensywna superczerwień. Na zachodnim brzegu, w pobliżu Gilsfjörður. Czarna sylweta Brunnárhyrna na wściekle czerwonym tle zmierzchu (ach, te światła północy). Idealna cisza, jakaś przedziwna chwila bezruchu. I nagle ruch, ponad stołową górą leci, równie jak ta góra pośród tej iluminacji czarna... kobieta, chyba kobieta, w każdym razie pomyślałem sobie o latającej wiedźmie... Musiałem o tym śnić, o tej czerwieni, którą wcześniej widziałem i w którą mi wpadła ta czarna, powiewająca szatami postać. Zlały mi się te wszystkie rzeczy pewnie w jeden obraz, w tym całym półśnie, w jakim w ogóle przez cały czas wtedy się znajdowałem, w obraz, o którym lubię myśleć, że to najprawdziwsza prawda i ilekroć jestem tam gdzieś, albo gdy nawet pomyślę choćby o tamtych okolicach, on niezmiennie pierwszy jawi mi się przed oczami wyobraźni, do niego się uśmiecham. Bardzo jestem do tej wizji przywiązany... A druga rzecz to Tatry. Dawno już temu, na Kasprowym. Magiczny listopadowy moment. Magiczny, bo góry były zupełnie puste, miały taki międzysezonowy odsap. Zapamiętałem sobie tamten moment z wielu powodów. Raz, że te Tatry właśnie takie uroczo puste, dzikie, takie, o jakich można poczytać w "Na przełęczy" starego Witkiewicza, dwa, że pierwszy raz natknąłem się na kozice, no a trzy to jakby wyjęta z opowieści o duchach postać w powiewającym na wietrze zielonkawym płaszczu. A było to tak, że razu pewnego, takim listopadowym popołudniem wybraliśmy się z grupką przyjaciół z Murowańca na Kasprowy. Było cudownie ponuro, stalowo, a na szczycie zerwał się fenomenalny wicher sypiący śniegiem w oczy... Nagle z zadymki wyłonił się człowiek o dość osobliwym w tamtych warunkach wyglądzie. Miał na sobie letni płaszczyk, zaś na stopach ni mniej, ni więcej, tylko sandały. Wprawdzie miał też skarpety, ale to i tak niezbyt odpowiednie odzienie na pierwsze górskie śniegi. Nie wiem, czy kursowała wtedy kolejka, przy takim wietrze... Było zupełnie pusto, poza nami ani pół turysty, z tym jednym wyjątkiem. Facet był jakiś roztargniony, my zdziwieni. Powiedział, że był tam z kimś umówiony. Ale najwyraźniej i najdosłowniej został wystawiony do wiatru. Utrzymywał, że wjechał na górę kolejką. Może ten, z kim się umówił, był gdzieś niżej... Postanowił, że zbiegnie do Kuźnic. Myśmy trochę zaprotestowali: ale jak, w sandałach, w tym płaszczyku? Jednak pognał w dół i szybko zniknął nam z oczu... Zastanawialiśmy się, jak w takich okolicznościach powinniśmy się byli zachować? Ja uważałem, że człowiek powinien robić, co chce, nawet listopadową porą zbiegać z Kasprowego w sandałach. Nie miałem odwagi powiedzieć głośno, że to może był duch, który, wbrew temu, co twierdzi filmowy Siggi, po prostu nie marznie, przykuty już do wyglądu i odzienia, w jakim się był rozstał z życiem... Nikt nie miał odwagi gadać o duchach, i - zabawne - nigdy do tego tematu nie wracaliśmy. Facet się rozpłynął. Ruszyliśmy w dół chwilę po nim i podczas tego spaceru otulała nas coraz głębsza ciemność. Przekraczając próg schroniska na Hali Gąsienicowej mieliśmy już za plecami noc...

To tak wszystko przy okazji jednej piosenki. "12 białych koni"... Jak mówi Bubbi, inspiracją do napisania tej piosenki było takie zdarzenie sprzed kilkudziesięciu lat, z okolic Borgarfjörður... W Stafholt mieszkał niejaki Björn Blöndal, do którego zjeżdżali się zagraniczni turyści spragnieni przygody, wędkowania może... Jeden z takich jego gości poszedł się kiedyś odlać w środku nocy, i tak rozkoszując się przy okazji rześkim powietrzem, dostrzegł jakieś niewyraźne sylwetki... Przez Hvítá pędzili jacyś ludzie, na białych koniach. Dwanaście białych koni... Widać, Sturlungowie na thing jadą - dowiedział się od gospodarza. Najwyraźniej gość umiał zobaczyć więcej niż przeciętny zjadacz chleba. Jasnowidz! Sturlungowie nad Borgarfjörðem - całkiem na miejscu, to ich strony. Tyle że ta wycieczka byłaby czymś zwyczajnym w trzynastym wieku...:)

12 białych koni. Bubbi Morthens z najnowszej płyty "Sjálfsmynd" (Autoportret), z czerwca tego roku. Bubbi, jak Bubbi, w swoim sprawdzonym stylu... Miłe do posłuchania:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ