Melancholia

 Siedzi sobie smutek nad Oslofjordem. W ukochanym Munchowym Åsgårdstrand. Jappe Nilssen, sercowo niezbyt fortunnie ulokowany w życiu. Munch lubił ten pejzaż, bardziej niż zachodnie brzegi kraju z ich nazbyt udramatyzowaną rzeźbą, chociaż landszafciki z tamtych stron dobrze się wtedy rozchodziły, by zdobić niemieckie saloniki, z czego sobie mistrz pokpiwał, zastanawiając się, co ma w danej chwili większe wzięcie - czy pejzażyk z parowcem nadpływającym z lewej strony czy z prawej, czy też w ogóle bez parowca... Jappe i jego smutek jak ulał pasują do o wiele łagodniejszych brzegów fiordu wiodącego do norweskiej stolicy. Okoliczny pejzaż stał się doskonałym tworzywem dla Muncha - z powodzeniem używał go, by na zamalowywanych powierzchniach rozciągać w nim te wszystkie barwne smugi opowiadające o ludzkich emocjach, o smutku, przerażeniu, zazdrości, miłości, czy przelotnym szczęściu... Wszystkiego tam w sam raz: wody, nieba, lądu... I dużo dali, w którą pędzi to nasze życie, brzegiem, wzdłuż jego linii, ustawicznie w jakimś pomiędzy...

Oslofjord ma w sobie coś hipnotyzującego. Można by tak siedzieć i się gapić, bezustannie się gapić. W pogodnej i niepogodnej melancholii... Teraz czas taki szczególnie melancholijny, jak to sierpień, więc i ten Jappe się przyplątał. Sam się nad tamtymi wodami w życiu nasiedziałem sporo, z melancholijną przyjemnością, bo u mnie wszystko w życiu spoczywa na fundamencie smuteczku... Nawet człowiekowi nie bardzo chciało się myśleć, a jeśli już, to zachowawczo nie wplątywało się w to wszystko nadmiaru słów... Bo może nie ma się co tak zagłębiać? Może wypada powiedzieć jak Józek z Witkacowskich "Szewców": "Dobrze jest, jak jest! Nie myśleć nic, bo śmierć z przerażenia nad samym sobą czai się zza każdego węgła".

Sierpień już od początku ma w sobie taki niedzielny smutek. Bo jest jak niedziela, która sąsiaduje tak beznadziejnie z poniedziałkiem. Teraz już niedziela nie jest dla mnie taka przygnębiająca, właściwie już nawet w moim życiu nie występuje, bowiem od jakiegoś czasu mam poczucie, jakbym żył w jednym wielkim, nie tak już jednak szkodliwym jak kiedyś poniedziałku, bo kiedyś, gdy trzeba było zanurzać się w szkolne piekiełko, niedziela była dniem już całkowicie strutym przez poniedziałek... Mówi się czasem, by z każdego dnia korzystać tak, jakby to miał być ostatni dzień życia, lecz to bzdura straszliwa. Trudno wszak cieszyć się czymś ostatnim, gdy wiadomo, że dalej może być już tylko brak wszystkiego dobrego. Ja tam wolę być przekonany, że koniec nie należy do jutra, że ściana jest daleko... Co to za radość, gdyby było wiadomo, że nie będzie drugiej, trzeciej kolejki?... Paląc papierosa, już się myśli o następnym; opróżniając butelkę, dobrze wiedzieć, że następna czeka w barku albo że w kieszeni wystarczająco dużo grosza, by było z czym podreptać do nocnego... Dlatego ja wypalając przed laty ostatniego papierosa, wcale nie wiedziałem, iż to ostatni mój - że tak powiem po krakowsku - cumel; podobnie było z kieliszkiem... (Bogowie - tak się porobiło, że po pięćdziesięciu latach życia kończę jako siwiejący pan bez nałogów... Co za radość, zwłaszcza z rezygnacji z picia... Chlejąc zacząłem paskudnie tyć... Nie piję już od kilku miesięcy, zacząłem się na potęgę ruszać i w zaskakująco szybkim tempie powróciłem do dawnej sylwetki... Zniknął brzuch, stare portki się dopinają... Czuję się tylko trochę upośledzony, bo już niestety nie mogę usiąść ze znajomymi przy kieliszku, lampce czy kufelku. Bo niestety pijakiem już pozostanę... Z tego już się nie da wyjść. Jest albo - albo! Ale jestem szczęśliwy, że mi się udało być niepijącym pijakiem bez chodzenia po ścianach. Mój chrzestny, dobrze funkcjonujący alkoholik, będąc w moim wieku, trzydzieści lat temu, lądował w cmentarnym dołku, u - jak to mawiała moja babcia - doktora "glinki", no bo - wiadomo - cmentarna glinka każdą chorobę z człowieka wyciągnie, także i tę alkoholową; ja mniej więcej w tym wieku zacząłem na dobre chlać, jednak dopiero zacząłem, i w którymś momencie, zorientowawszy się, że to już jest problem, postawiłem temu tamę, trochę tą pandemią i szczepieniami zmotywowany... Pomyślałem - spróbuję, może jakoś uratuję siebie i otaczający mnie mały światek... Może to kwestia wieku, że nie wszedłem w jakieś głębokie uzależnienie, że nie trzeba było kłaść się pod jakimiś kroplówkami. Tylko przez pierwsze dni miałem nieco podwyższone ciśnienie i bardzo się pociłem, ale to minęło. A pokusy - istnieją, ale zadziwiająco słabe. Jedna myśl gasi pokusę, gdy mijam półki z gorzałą czy z piwem: - Weźmiesz którąś z butelek i wiesz doskonale, że w tym samym momencie już będziesz myślał o drugiej, i będziesz znał też treść kolejnego dnia... To mnie momentalnie zniechęca. Mówię na to: Nie chcę... No i jaka przy okazji oszczędność... Każdego miesiąca na alkohol wydawałem całkiem nieprzyzwoicie przyzwoitą pensyjkę... Dobrze więc, że to się udało sprowadzić jednak do pewnego epizodu... Ja i kieliszek - to się przerodziło w taki romans à la pulsujący związek Bunga i pani Akne z powieści Stanisława Ignacego Witkiewicza "622 upadki Bunga, czyli Demoniczna kobieta"... Od szczytu szczęścia po upokarzający upadek, raz za razem... Akne w coraz to innej oprawie, w coraz to innej kreacji, w coraz to innym otoczeniu, ten zaś w ustawicznym lekkim pożądaniu, narastającym, coraz bardziej ponurym i beznadziejnym. Pociąg i nuda... Tak że się zbudziłem po tym wszystkim jakiś taki czysty. Grzeczniejszy... Radośnie bez większych uciech teraz! Na uciechy mam za mało powagi. Żadnych już też skoków w bok... Chociaż świat się nie zmienił... Właściwie nawet nie wiem, po co mi było to picie... Przecież przywykłem do tego, że życie to rzecz straszliwa...

Wlecze się... Życie... Sierpień, więc kolejny przypływ melancholii... Bo po letniej niedzieli jesienniejący poniedziałek września... Boże, jak się zaczynał rok szkolny, to przede mną otwierała się otchłań... Gdzie tam do wiosennego piątku!... Człowiek myślał, że nigdy nie przestanie być popychanym szczeniakiem... Ale to jednak minęło. Człowiek wydoroślał, a pchnięcia życia stały się dopiero wtedy dotkliwe... Jak sierpień, to melancholia, więc i Jappe nad fiordem Oslo, więc i moje przypominania, te sprzed kilkunastu już lat, kiedy takim sobie zbiegiem okoliczności zacząłem odbudowywać kompletnie rozwalone życie; takie ostatnie podejście, ostatni skok... Moment, co już sam niknącą w dali przeszłością się stał, co był spotkaniem z przeszłością z jeszcze większej dali. Malowniczy i straszliwie bolesny po tych wszystkich okropnych śmierciach, co stworzyły taką paskudną przepaść... Szedłem sobie zagryzając łzy czekoladą... Czekolada to taka zwyczajowa rzecz, bo zawsze jak gdzieś przyjeżdżam, to muszę sobie na wstępie kupić coś słodkiego... Prosiłem wtedy kuzyna, żeby nie przyjeżdżał po mnie na lotnisko, bo chciałem sobie pobyć i połazić trochę sam... Jak ten czas leci... Rozgrzebany Jernbanetorget, przyjemne słońce, fiord nieco przymglony, jakby troszkę na zawołanie, żebym jakoś tak sobie pomyślał może, iż nic się właściwie nie stało, że ja się tylko zbudziłem ze złego snu...

Człowiek śni swoje życie. Przeszłość tym jest, jak zapewnia Aksel Sandemose... W międzyczasie dokonują się zmiany... Oslo też się tu i ówdzie pozmieniało od tamtego czasu. Jak to powiada Jo Nesbø - miasto robi sobie lifting twarzy...

I tak to szaleństwo trwa... Kto rozsądny by się w to wszystko zanurzał? W każdym wypadku to są ekstremalne wyskoki, i to jeszcze po pchnięciu cudzą ręką. A masz! Chociaż niektórym to nie wystarcza i szukają dodatkowych wrażeń, na własną rękę... Ostatnio w Oslo skakali z wysokości, cliff diving, choć nie z klifu tylko z wysięgnika zamontowanego na budynku opery... Uroczy spektakl bez głębszych treści, święto piękna po prostu - z jednej strony natura trochę zjeżona iglakiem, nowa architektura jakoś tak udanie wpisana w miejsce, w starsze otoczenie, wypełniająca ziejącą kiedyś dziurę... Jasna opera, jakby górą lodową już zasiedziała na wodach Bjørvika, niedaleko ciemniejsza, sfalowana bryła nowego Muzeum Muncha... No i to ludzkie piękno rzucające się z odwagą w wodę z wysokości dość sporego "h"... W pogodny sposób to jest wkurzające: fenomenalna sprawność, coś w głowie, co pozwala robić najdziksze wariactwa: te wszystkie skakania, fruwania, wspinania... Sądzę o tym to samo, co Duży Książę... Fantastyczni ludzie, a chłopcy to już w ogóle... Zjawiskowo sprawni i odważni są na dodatek wszyscy jacyś tacy cholernie ładniutcy... Piękna natura, piękni ludzie, ciekawa architektura, przyjemne łódki na drobnych falach - taki słoneczny, lekko chłodny wypasik... Przyjemniejsze oblicze życia, co ma czas i środki, by się zabawić...

Mnie muszą wystarczyć inne przepaście. Inne jazdy. Bardziej przez mroki...

A zatem tamten skok mały. I uchwycone ratunkowe koło, co tak dość znienacka się zjawiło... Początkowo nawet nie chciałem tego chwytać. Bo po co rzecz przedłużać? Ale postanowiłem jednak przedłużyć...

Ostatnio, przypominając tu nieco tragedię z 2011, sięgnąłem po piosenkę deLillos. Teraz też tak uczynię. Troszkę wcześniej, między innymi w okolicach tamtego słono - słodkiego, łzawo - czekoladowego momentu, towarzyszył mi pewien utwór, który pozostał mi gdzieś tam z tyłu głowy. Dawno tego nie słuchałem. A wtedy często mi to pod czaszką grało:

Tak... Nic nie jest takie, jakim się być wydawało; spodziewane pociągi wcale nie odjechały; wszystko zbyt wcześnie i wszystko zbyt późno... A świat się kręci, noc zmienia się w dzień, a dzień znów w noc... Kochaj  mnie jutro - to tylko składnie mogę powiedzieć. Stary dobry druhu - jeszcze wszystko się może ułożyć na nowo. Drogi przyjacielu - dajmy już spokój z szukaniem sensu... Dość że ty i ja, i życie znów jesteśmy razem...

Skaczemy zatem dalej, w przyszłość, nie mniej tajemniczą od toni Oslofjordu czy od dali za drzewami i domkami Åsgårdstrand... Jeśli smutek może stać ci się drogi, to i można jakoś brnąć dalej...

(...)

Jorden går rundt, den går rundt og rundt seg selv,

Natten blir dagen og dagen blir enda en kveld.

"Elsk meg i morgen" - var alt som jeg klarte å si.

 

Å, kjære gamle venn,

Du vet at alt kan bli bra igjen.

Å, kjære gode venn,

La oss slutte å lure på meningen.

Å, kjære store venn,

Du og jeg og livet er sammen igjen...

                               

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce