Bezradność

Byś serce moje rozkroił,

nic w nim nie najdziesz inszego,

jako te niepokoje:

sromota, sromota, wstyd,

palący wstyd;

jakoweś Fata nas pędzą

w przepaść - 

Że tak powiem Stańczykiem z "Wesela" Wyspiańskiego...

Czasem mam ochotę się napić, czuję jednak, że zostałem pokonany przez abstynencję. Taka druga strona medalu. Może tylko bardziej ponura. Moja abstynencja to żaden tryumf. To jedynie sytuacja, która pcha mnie ku konstatacji, że tracę definitywnie zdolność do łudzenia się...

Dziwne te czasy. Pospani tacy co rusz jesteśmy. Momentami tylko budzimy się z krzykiem, by jednak zaraz odwrócić się na drugi bok i spać dalej... Czuję bezradność. Gdy widzę tabuny łgarzy, małych złodziejaszków i tym podobnych lumpiradełek... Chociaż nie chciałbym tego bagatelizować, umniejszać niebezpieczeństwa. Zawsze jednak powinniśmy być czujni... Przypomina mi się taki stary wiersz Arnulfa Øverlanda "Du må ikke sove" (Nie wolno ci spać), który kiedyś, w latach trzydziestych minionego stulecia z zacisznej Norwegii krzyczał, że w Europie rodzi się coś, co ją rozsadzi, podpali, popchnie za druty... Naziści z początku wydawali się śmieszni, choć byli tacy ponurzy i tacy samotni... Potem już nam nie było do śmiechu, a sam Øverland za swą walkę piórem wylądował najpierw w Grini, a potem w Sachsenhausen... Zanim jeszcze zrobiło się naprawdę źle, wołał, by nie siedzieć cicho w domu, by od tych domów odpędzić upiora, póki czas... Bagatelizowanie zła to dlań zawsze doskonały grunt. Zło zawsze wybiera drogę, gdzie nie napotyka na opór.

Ale cóż. Strachy zawsze mają się dobrze, gdy zaopiekuje się nimi władczy spryciarz zdolny odwrócić uwagę maluczkich od siebie. Władza to wie, straszy więc, uciekając się bezceremonialnie i do plugastw. Staczamy się więc w stany wyjątkowe. My powinniśmy się bać upiora, bohatera ciemnej bajki i wiedzieć jak najmniej. Władza nas ocali... Więc boimy się wszystkiego, tylko nie tej władzy, która właśnie powinna budzić nasze największe obawy. Rzadko jednak satrapie są szczelne. Życie jednak jest jak durszlak, niewiele da się ukryć, w każdym razie nie na zbyt długi czas.

Właściwie wszyscy jakoś jesteśmy powodowani strachem. Wybieramy to, co nas najmniej przeraża. Żyjemy, bo śmierć wydaje nam się straszna; decydujemy się umrzeć, bo życie jest już zbyt przerażające. A do tego jeszcze widma pomniejsze... Łatwo demoralizować, strasząc utratą posadki, pozycji... Utrata twarzy nie zawsze wydaje się czymś aż tak bardzo okropnym... Teraz w przygranicznych lasach padają ludzie, którzy dali się wciągnąć w pułapkę, nagle oto bowiem, pełni nadziei na jakieś lepsze życie, znaleźli się w kleszczach pomiędzy dwoma zdziczałymi krajami. Oto nas rzeczywistość testuje. Pani rzeczniczka od pograniczników z kpiącym uśmieszkiem powiada, że pytanie o dzieci z lasu należy do jej ulubionych... Przykład zdumiewającego procesu szybkiej demoralizacji. Wszędzie ludzie gadający partyjnym przekazem dnia, całkowicie bezwstydnie, jak automaty. Mamy fantastyczny dowód na to, jak jeden człowiek potrafi niszczyć całe grupy, formacje, tworzyć istny ponury bal manekinów. Wszędzie lęk, z powodu którego ludzie umieją robić z siebie widowisko... Niby na coś płacimy podatki, niby mamy wyspecjalizowane służby, by mogły rozwiązywać problemy przerastające możliwości jednostki, a tu wszędzie skryte cięcie niby to gordyjskich węzłów... Bandzior nigdy nie chce, by ktoś mu przeszkadzał... Dlatego też i dzieci oraz ich mamy próbowano nastraszyć, gdy malowały po chodniku kredą przed krakowską siedzibą wyznawców ciemnogrodzkiego mocarza, który tym potężniejszy się zdaje, im głębiej zatapia się w swą brudną, mroczną norę... Żal mi niektórych umundurowanych ludzi. Martwią się często, gdy ktoś ich filmuje, bo chyba gdzieś tam czują, że czynią źle, brak im jednak odwagi, by swe życie skierować na inne tory... Zawsze można przecież próbować zachować twarz powołując się na rozkazy... Bywamy takimi dużymi dziećmi: - Przecież to on mi kazał... 

Ci, którym pozwoliliśmy ukraść nasz kraj, uważają się za chrześcijan. Bo uczestniczą w różnych obrzędach. To chyba tyle. Raczej chrześcijańskie zasady nie zagnieździły się w ich sercach. To takie właściwie kuchenne chrześcijaństwo, takie, o jakim w sztuce "Panna Julia" napisał kiedyś August Strindberg, tak charakteryzując we wstępie kucharkę Krystynę: "Niewolnica, zupełnie pozbawiona samodzielności, pełna nabytej w kuchni tępoty, naszpikowana morałami i religią, co jej pozwala na łatwe znajdowanie kozłów ofiarnych. Chodzi do kościoła, żeby lekko i zręcznie zrzucać na Jezusa swoje koszykowe kradzieże i nabierać nowego ładunku niewinności".

Ci prawdziwi chrześcijanie, którzy w nieszczęśniku, kimkolwiek on jest, widzą Chrystusa, muszą czuć się szczególnie źle, kiedy zdeprawowana władza utrudnia im działalność, choć przecież pełną gębę ma ta władza paplaniny o wartościach chrześcijańskich... Ale dla niej zwykle ów Chrystus to taka makabryczna niedzielna przekąska. Wystarczy że go zjedzą, podanego najlepiej opierścienioną dłonią przebranego za szkatułkę z precjozami półbabka, żeby było całkiem niebiańsko, tak według przepisów wyuzdanej marzycielskości... Bo taki Chrystus jako nędzarz to przecież sprawa wielce kłopotliwa... Lepiej udawać, że nikogo nie ma w domu... Przecież talerz dla wigilijnego wędrowca to tylko taki pusty zwyczaj, byśmy się dobrze sami poczuli... Marzycielskość jest taka miła, że aż motyle w brzuchu latają. Na tym się zwykle kończy. No i trochę może wypieków na twarzy na myśl o igraszkach w piernatach, bo zwykle ozdobni władcy duchowni na nich się skupiają, dostrzegając tam, kędy wiatry smrodliwe ulatują, poletko działań ich kumpla Diabła... Bo co tam reszta - jakieś biedy, nieszczęścia... Pochylić się można, ale bez przesady, acz z nadzieją, że Bóg pomoże znaleźć jakieś rozwiązanie, o co zawsze można się pomodlić po kolacji... Ale spróbuj im co wytknąć, pokazać, jak są absurdalni - zaraz się ciężko obrażają. Dla nich zawsze obraźliwe są proste prawdy... Tu mi się znów przypomina wspomniany już Arnulf Øverland, któremu kiedyś wytoczono proces o blasfemię, bo ośmielił się ten wojujący ateista nazwać chrześcijaństwo dziesiąta plagą. Powiedział, że skoro dziewiątą plagą były trzy dni egipskich ciemności, to dziesiątą wypadałoby nazwać całe wieki ciemności, jakie na świat zesłało chrześcijaństwo. W prosty sposób, w trakcie stosownego odczytu, wytknął trochę makabry, jakiej oddają się wyznawcy owej religii. Bo są jak ta właśnie Strindbergowska Krystyna z tym swoim Jezusem wplątanym w te nasze bzdury i łajdactwa, ale też i najdziksze zbrodnie; bo mają jakiś dziwny rytuał będący symbolicznym ludożerstwem; że ich Zbawiciel (kto weń nie wierzy, temu, sądzono, piekło - to tak w ramach miłości bliźniego) przyszedł na świat w sposób, wobec którego dzisiejszy kodeks karny skłaniałby prokuraturę do stanowczych działań... itd, itd... Sąd orzekł jednak, że z absurdami nie ma co dyskutować. Cała godność i wszystkie teologiczne mozaiki układane na sprzecznościach spoczywają na dość brutalnych dziwactwach. Sąd nie chciał sobie zawracać bzdurami głowy i od lat trzydziestych przepisy o obrazie uczuć religijnych pozostały w prawie norweskim martwe. Øverland był ostatnim nękanym w ten sposób. Chociaż same przepisy długo jeszcze wisiały martwo wśród paragrafów i chyba zniknęły na dobre ledwie kilka lat temu.

Strindberg też był sądowo nękany. Bluźnił, bo wytykał absurd i bezczelność, jaka wyrosła na chrześcijańskim gruncie. Napisane w noweli "Nagroda za cnotę" pewne zdanie posłało go na ławę oskarżonych. August bał się, ale bronił się znakomicie i został uniewinniony. A zdanie o konfirmacji, które bardzo lubię, brzmi tak: "Długo tkwiła w nim ta wstrząsająca scena, kiedy to klasa wyższa przyjmowała przyrzeczenie na członki i słowa Chrystusa od klasy niższej, że ta ostatnia nigdy nie będzie się zajmować tym, co czyni ta pierwsza. Bezwstydne oszustwo, odgrywane za pomocą wina piccadon Högstedta po 65 öre za litr i opłatków Lettströma po koronie za funt, podawanych przez kler za krew i ciało straconego przed 1800 laty Jezusa z Nazaretu, który podburzał lud przeciw władzy, nie wzbudziło jego refleksji, gdyż w owych czasach nie zastanawiano się, lecz popadano w nastroje".

Cóż dodać. Ciągle gdzieś umierają ludzie. Ciągle pełno miejsc, w których nie da się żyć. Ciągle zjada się Chrystusa, a potem, po doładowaniu niewinnością, opowiada się o wyższych koniecznościach i nieuniknionych kosztach... My od czasu do czasu krzyczymy, co jest ochoczo wyśmiewane, i ten malutki zbrodniczy walec sobie jedzie... Sąsiadujący z nami satrapa dał naszemu operetkowemu póki co tyrankowi prezencik... Operetka zdaje się już kończyć i pojawia się wstęp do tragedii... Nie Łukaszenka jest naszym problemem, jeno warszawski aspirant do takiej roli... Chociaż wielu chyba tego nie widzi. Gdyby były wybory, raczej zwycięstwo odtrąbiłyby siły najciemniejsze...

Piekiełko. Przypomina mi się to, co napisał Aksel Sandemose w swojej powieści "Uciekinier przecina swój ślad" O piekle... Bzdurne wierzenia, magia form, w jasnościach i ciemnościach... Piekło rozprzestrzenia się nocą, a dzień przypuszczalnie był kiedyś niebem, lecz został zaanektowany przez formalizm. Naiwnie mówi się, że człowiek nowoczesny zlikwidował piekło. Przecież właśnie piekło zachowaliśmy, natomiast wszystkie wiarygodne badania wskazują na to, że Szatan jest już sklerotycznym durniem, a jego rządy nabrały charakteru parlamentarnego.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ