Sigríður Hagalín Björnsdóttir. Święte słowo

 Zrozumiałam, że błogosławieństwa to nie przykazania, będziesz i nie będziesz, lecz obietnica lepszego świata dla maluczkich. A któż jest mniejszy niż dziecko wobec swego rodzica, niż rodzic, który patrzy za własnym dzieckiem i nie jest w stanie naprawić swoich błędów, gdy może jedynie powiedzieć: wybacz mi, wszystko, co zrobiłam, wyrosło z miłości do ciebie?

Muszę przyznać, że jak słyszę coś o matczynych miłościach, pomny swoich doświadczeń, robi mi się słabo. Człowiek się czasem ledwo może pozbierać po takiej miłości... Ale cóż, i tak każdy zostaje sam na sam ze sobą. Poddany najrozmaitszym mocom. Ostatecznie zwykle rozczarowany sobą i innymi. Wszystko bowiem nie takie jest, jak być powinno.

Cytat pochodzi z książki "Święte słowo". Książka o ludziach i słowach, słowach zamienionych w pismo, w pismo, które w początkach swych stało się fantastycznym narzędziem dla tych, co chcieli niewolić. Ale gdy niewolni poznali pismo, to dowiedzieli się ciekawych rzeczy i spostrzegli, jak bardzo byli okłamywani. Pismo okazało się wyzwolicielem, chociaż, jako pewien rodzaj żywiołu, ma jednak swoje dwie strony, jak ogień, co może ogrzać, ale też spalić... Pismo jednak też troszkę już przemija, ludziom coraz mniej się chyba chce ślęczeć nad rozwlekłymi tekstami, wolą krótkie komunikaty i obrazki, i paplaninę... Świat bez pisma? Osobliwe rodzeństwo z powieści styka się z siłami, które mają ambicję, by pogmerać coś w losach cywilizacji... Edda i Einar to takie przeciwieństwa. Ona cierpi na hiperleksję, pamięta wszystko, co przeczytała, całą niemal jej głowę wypełniają książki, które może cytować całymi stronami i w ten sposób usiłuje komunikować się ze światem; on zaś ma głęboką dysleksję, nie bardzo może sprostać wymaganiom szkoły, ale za to nie jest tak wyautowany, choć nosi w sobie tajemnicę i ta tajemnica trzyma czytelnika w napięciu, chociaż gdy się rozwiązuje Einarowi język, pojawia się coś, nad czym człowiek może tylko pochylić głowę, pokiwać nią i powiedzieć: - No tak, cóż by to innego mogło być... Świat ludzki jest dość ubogi jednak i na dodatek od dawna opisany... Człowiek zwykle się rozczarowuje, zwłaszcza gdy oddaje się nazbyt wielkim oczekiwaniom... Nie może jednak przestać marzyć, o ile nie chce przestać żyć... Gdzieś mi zabrzmiało dalekie echo "Czystego tonu" Laxnessa...

Już Oscar Wilde powiadał, że wszystkie tematy w zasadzie wyczerpał Shakespeare i w gruncie rzeczy trudno się z nim nie zgodzić. Na dobrą sprawę pióra można spokojnie odłożyć i też ograniczyć się w lekturze, co zresztą zalecał kiedyś Schopenhauer, który nie uważał za rozsądne zasypywanie swojej głowy tysiącami historii, tak by już w narastającym ogłupieniu zupełnie zatracić swa duszę. Inni znów skłonni są uważać, że już dawno temu wszystko opowiedziały sagi islandzkie, z czym też trudno byłoby się nie zgodzić: wszystkie tam są nasze namiętności, wszystkie tematy, którymi zaprzątamy sobie w życiu głowę, są i nawet sprawy dotyczące wielkości męskich narządów i "dżenderowe" historie, co to niejednego ciągle i dziś straszą, bo taki dżender to straszny jest przecież - jak mówiła Maria Czubaszek, potrafi doskoczyć i chapnąć za ucho... No, ale literatura idzie naprzód, nawet teraz, gdy czytelnictwo kuleje. Książek zatrzęsienie, opowieści multum... Czy warto po nie sięgać, tracić na nie czas i pieniądze? Pewnie i tak, i nie. Ci, co produkują książki, mają interes w zachęcaniu, chcą podpisać z nami cyrograf, obiecując, że to i owo nam objaśnią, chociaż chyba najbardziej lubimy tych, co po prostu nazywają nasze milczące przekonania... Tylko czy wszystko potrzebuje nazwy?... Ze sztuką jest jak z religią - oba te zjawiska mają przecież jeden wspólny korzeń - mówiąc najprościej, dają życiu jakąś barwę, dostarczają dodatkowych przeżyć, dają złudzenia, człowiek ma poczucie, że wiele dostaje za ten wrzucony do skarbonki czy do kasy pieniążek, chociaż w końcu przekonuje się, że tak naprawdę zostaje z niczym... Rzeczywistym zyskiem może cieszyć się tylko kaznodzieja, taki czy inny... Modły, pisma, obrazki - do tego wszystkiego człowiek lubiący się łudzić łatwo i trwale się przywiązuje...

Właściwie mógłbym przemilczeć tę książkę Sigríður Hagalín Björnsdóttir, słabszą od debiutanckiej "Wyspy", gdyby nie to, że potrąciła we mnie pewne struny... Tak pokrótce powieść ta jest taką rodzinną historią połączoną z deka z sensacją. Powieść o czytaniu, o uciekaniu, nawet tym najbardziej drastycznym a krwawym, o klimatycznej Islandii z jej mrokami, letnią depresją i takimiż lśniącymi nocami, o podróży, o naszej cywilizacji, w której rozbrzmiewają już też i dobrze znane echa, bo świat co rusz staje na jakichś rozdrożach. Sokrates kiedyś pomstował na pismo, że nas ogołoci z myślenia, pamięci... Przychodzą mi na myśl słowa Eliota: "Gdzie mądrość utracona na rzecz wiedzy, gdzie wiedza utracona na rzecz informacji"... Dzisiaj zastanawiamy się, z czego wypiorą nas obrazki i cała ta internetowa rewolucja, która w najlepszym toku sobie jest z nami... (Tak swoją drogą - jaki ja jestem niedzisiejszy - nawet nie zauważyłem awarii Facebooka! Dzień później się o tym dowiedziałem. I to wcale nie tak od razu z mediów, tylko od kolegi, pod piekarnią, gdy staliśmy po bułki...) Rodzina jest trochę nietypowa, jak na początek lat dziewięćdziesiątych to nawet nie trochę, a dość, bo nieco jak para lesbijek wychowująca dwójkę dzieciaków. Ale to nie lesbijki, tylko dwie partnerki tego samego ślicznego łajdaka, które postanowiły zjednoczyć siły i swe odmienne charaktery, by podołać życiu i przejść przez nie razem. Obie chciały być artystkami, ale los kazał im skamienieć w innych okolicznościach, zwykłego, przeciętnego życia. Dzieci tylko okazały się nieprzeciętne. Edda - autystyczna czytelniczka, Einar - ledwo piśmienny. Oboje w szczególnym związku. Właściwie gdyby ich zlepić, zmiksować razem, to wyszedłby z tego dopiero normalny człowiek. Ale więzi z czasem się rozluźniają. Einar ma dość szkoły, dość babskiej rupieciarni, w dodatku ciasnej, tak że się tam nawet odlać na stojąco nie można było, dość systemu tych wszystkich egzaminów, sprawdzianów, w których to bardziej kobiety zdają się dziś znajdować swój żywioł, jest też katastrofalnie rozczarowany swoim i Eddy ojcem, tak że rusza w morze, w robociarskie klimaty, by wreszcie stać się przewodnikiem dla majętnych wędkarzy... Edda, samotna, oczytana do obłędu, wyautowana, przechodzi w końcu straszliwą metamorfozę, w pewien sposób gwałci samą siebie, używając do tego szkolnego kolegi... Odnajduje się wreszcie, pozornie odnajduje się ta przywracana do społecznego życia przez szemranych psychiatrów istota, w mediach społecznościowych. Jest taką sobie robiącą kaskę influencerką, ma męża, stylową chatę i dzidziusia, wszystko to jednak porzuca... Czyżby znowu zaczęła czytać?... Einar ma poczucie winy, bo ją zostawił, bezradną w tym świecie złym. Ale jest facetem, który jednak wie, co wypada zrobić, choć obarczają go niełatwą misją... Edda zaginęła. Jakiś ślad znalazł się w Nowym Jorku. Biedny dyslektyczny Einar zostaje tam wysłany przez jedną ze swych mam, tę dyrygującą i stanowczą; jego prawdziwa mama zresztą po wylewie niewiele może już postanawiać... Nowojorska biblioteka liczy sobie z pięć milionów książek, tam dyslektyk szuka jakiegoś punktu zaczepienia... Szczęśliwie siostra ma na imię Edda... Zaczął od Eddy... To początek podróży, a podróż to - wiadomo: miejsca i ludzie, przede wszystkim ludzie... W książce zestaw postaci jest obowiązkowy, na miarę czasu: a to świński grubas pedofilski; a to maczo - sraczo na egzotycznej wyspie, który ma szacunek do innych kultur, zwłaszcza tych, w których kobieta utrzymała ten swój status malowniczy poddanki; a inna lata po ulicy goła, przemalowana na flagę, pozwalając za napiwek na fotkę - Einar, na szczęście jednak dla siebie, przypadkowo zawadził o kolorowy cycek i, by uniknąć rabanu, musiał iść do bankomatu po 20 dolców; a to biblioteczny (czna) wolontariusz (ka), co to, w zależności co się w osobie pierwsze rano zbudzi, jest albo mężczyzną, albo kobietą (swoją drogą to przyjemne być mężczyzną, gdy nie trzeba spełniać wymagań facetyzmu; miło też być kobietą, gdy w tym zakresie przyroda nie jest nazbyt dosłowna); no i oczywiście jest ta cała heterosiermięga, to niezbędne, ponure podpiwniczenie dla każdego poszczególnego istnienia, dla każdej samotnej niedoli... Bo mimo zamieszania wszyscy jesteśmy cholernie samotni...

Einar odkrył dziwną firmę, dla której Edda była szczególnie interesująca. Ktoś ma ambicje stworzyć nowego człowieka, by nim na swój sposób zawładnąć, ktoś ma ochotę uwolnić  Eddę, jej dziwnie pracujący mózg, uwolnić od czytanej pisaniny, ktoś chce tam pogmerać... 

Troszkę się tam odnalazłem. Ja i nadmiar lektury, właściwie bezsensowny, u zarania czytelnictwa chaotyczny... Trochę byłem jak ta Edda, w dzieciństwie, tyle że w ogóle nie miałem drugiej połówki. Okopałem się książkami. Tyle że nie zapamiętywałem ich tak dokładnie. Ale to była bariera, pełna między innymi polarnych lodów, oddzielająca mnie od świata, z którym nie bardzo mi było po drodze. Zła szkoła, jeszcze gorszy dom. I coraz mniej punktów stycznych z rzeczywistością. Czytałem nazbyt poważne książki; nikt z moich rówieśników nie kojarzył w ogóle jakiegoś Hamsuna czy innego Vesaasa... A jak się jakoś tak towarzysko ożywiłem, to niestety główną rolę odgrywał w tym płciowy organ... Książki i dziki erotyzm... I też to robiłem z chłopcami... No i dodatkowo jedna z czasowych płaszczyzn powieści - Reykjavik jeszcze sprzed turystycznego boomu i tej całej informatycznej rewolucji. Przebywałem tam wtedy dłuższy czas wynajmując klitkę w suterenie, dzieląc się łazienką i kuchnią z zabawową studenterią. Ciepło mi się zrobiło na sercu przypominając sobie moją śpiewającą rynnę, całą tę reykjavicką ujutność pośród rozkosznej, częstej niepogody, tak zwanej niepogody, bo tak naprawdę dla mnie nie ma pogody złej... Jak leje, wieje, sypie, to ja się czuję w sumie najlepiej... No i mój przyjaciel Kristján, który, gdy do mnie zachodził, najpierw pukał w okienko i tak śmiesznie wykrzywiał twarz, usiłując dojrzeć coś przez szybę, niezawodny cicerone, przeuroczy dryblas, który często miał kłopoty z zaprowadzeniem jakiegoś ładu wśród swoich trochę za długich kończyn... Mądry chłopak, który na dodatek znał się na głosach ptaków... Islandia to ptaszarnia, więc miał się czym chwalić... Jeździliśmy do tych ptaków jego starą różową toyotą, w której panował jedyny w swoim rodzaju bajzel... Głosy natury, piękno i prostota. Najmilsza muzyka w sumie pośród życia... W ludzkim życiu, tym moim między innymi: słowa, słowa, słowa. Ból, nawracająca depresja. Mnóstwo pozabijanego czasu na słowa, kolejne słowa, w głowie istna rupieciarnia, często bezużyteczna... Jakiś rodzaj podpatrywania. Wścibskość znudzonego i uciekającego. Rodzące się w głowie obrazy, całe przedstawienia. Niby ruch. A w ręce książka. Martwa.

Leży przede mną teraz. Nie rusza się. Choć coś we mnie ożywiła na moment, doczekawszy się przeczytania. Jednak. Fantazja. O bezsłowności. W takich oto słowach...

A potem szeptaliśmy do siebie: Pomyśl, że wszystko ucichło, że nie masz żadnych słów w głowie. Wyobraź sobie miejsce i czas, w którym nic nie ma nazwy, gdzie nie musisz nazywać rzeczy, bo nie mają nazw. Czas, nim nauczyliśmy się mówić, kiedy śpiewaliśmy jak ptaki, zanim słowa zawładnęły światem. Szeptaliśmy o życiu w tym miejscu pozbawionym słów, nurkowaliśmy razem za muszlami i wspinaliśmy się po owoce, wplątywaliśmy kwiaty we włosy, pletliśmy kosze z wikliny i liści palmowych, szykowaliśmy sobie nocleg na drzewie, mamrotaliśmy przez sen coś na temat tego świata pozbawionego słów, w którym nigdy nie słyszano historii ani wierszy, nie widziano nigdy symbolu oznaczającego cokolwiek, w którym słowo jeszcze się nie narodziło...

Sigríður Hagalín Björnsdóttir, Święte słowo, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce