Zaduszki

Pamiętam taką jedną spokojną chwilę, wiele lat temu. Norwegia. Siedzieliśmy sobie z przyjacielem na tarasie przy kanapkach i herbacie. Na stole wazonik z garścią malowniczych chwastów. Cisza wzorcowa. Szczególny bezruch. Mała morska zatoka gładka jak lustro, ani jednej zmarszczki. Lepiej być nie mogło. Rześko i kryształowo, tak że gałązki nawet odległych iglaków widać było jakby przez szkło powiększające. Wszystkie kształty ostro zarysowane. Przyjaciel się spytał, co się tak rozmarzyłem. - Chciałbym mieć już to wszystko za sobą - odparłem... - Co ty gadasz?...

Ja do życia jak pies do jeża. Jedni chcą je dogłębnie przeżywać, ja wolałem zawsze je przebiec, jak się biega boso po rozżarzonych węglikach, stosując jak najwięcej uników... Niestety, nazbyt często jednak moje i życia drogi się przecinały, jakby ktoś w te węgle wsypał garść gwoździ, a jakaś siła mnie w nie wpychała złośliwie... Jak mi dobrze, to już w ogóle nie chcę się ruszać, to już mi się życia w ogóle nie chce, bo po co zmieniać coś w doskonałości, po co psuć wszystko? Tylko że tak się niestety nie da... Oto tam, gapiąc się w pewien cichy dzień na idylliczne Inderøy, siedziałem sobie obok dobrego ducha, z którym najchętniej nigdy bym się nie rozstawał... Ale trwać to nie mogło. Pozostać mogła tylko rozciągnięta na kilka lat sympatia i wzajemna fascynacja. Romans byłby lekkomyślny, no bo tam gdzieś przecież jego żona i dzieci... Dwadzieścia lat było między nami różnicy. Co za potworność. Dziś on, jeśli jeszcze stąpa po ziemi, kończy 70 lat. Jezusie - jak to brzmi?

Lubiłem za młodu zaprzyjaźniać się z dużo ode mnie starszymi ludźmi. Ciekawsi byli od rówieśników, po prostu. I sam zawsze lubiłem odstawać. Czas jednak płynie, więc dzisiaj cała horda ludzi z tamtych dawniejszych lat jest już poza światem żywych. Może nawet większa niż przypuszczam, bo niektóre kontakty się pourywały, więc nie wiem, co tu i ówdzie słychać... Dodatkowo pomagam ojcu zmagać się z jego starością, postępującym zniedołężnieniem... Oto drobiazgi stają się nie lada problemem. Wszystko wśród zrozumiałej irytacji, wrzasków, przeklinania...

Najrozsądniej było zniknąć, zanim przyszły problemy. Ale nie zniknąłem. Taka bezrozumność, pchana głodem i popędem seksualnym. Życie to rzecz w zasadzie chybiona. Posypały się śmierci... To ma i oczywiście swoje dobre strony, coś się rozwiązuje, można odetchnąć, a nawet pozwolić sobie na odrobinę nieszkodliwej nienawiści...

Podobają mi się słowa Anny w "Po próbie" Ingmara Bergmana, która mówi o swej zmarłej matce: - Minęły lata, zanim odważyłam się znienawidzić ją całym sercem. Nosiłam w sobie straszliwy lęk, który mnie niemal przyprawił o chorobę umysłową. Teraz jej nienawidzę i czuję się dużo lepiej. Jeśli o nią chodzi, sprawa jest już chyba załatwiona. - Coś takiego mógłbym sam chyba powiedzieć. Drobny luksus nienawiści. Żywym jej nie okazuję... Mama miała inaczej, jej życie przepełniała nienawiść, którą okazywała, najczęściej mnie i ojcu. Nieszczęśliwa, załgana... Zawsze trzymałem jej stronę. A teraz cieszę się, że jej nie ma. Nie odwiedzam jej już...

Od kilku lat nie chodzę po cmentarzach. A że nie zapominam, chodzą tedy za mną widma, a miasta rozmaite pełne są adresów, pod które nie ma sensu już się udawać. Ale czasem je mijam, tu i tam, z konieczności bądź z przypadku... Życie kończy się tu: po domach, po szpitalach i po różnych kątach, nie na cmentarzu. Pogrzeby to nieznośnie uroczyste spacery żywych, których często wcale nie mamy ochoty spotykać... Zwłoki wystarczy uprzątnąć, bez ceregieli, z higienicznego rozsądku...

Chcemy być wieczni, jednak... Tak troszeczkę wieczni, może na dwieście lat chociaż... Ale jednak dość szybko popada się w zapomnienie... Nie do końca jesteśmy pewni zaświatów, więc choćby ten nonsensowny kamień...

Wspomniałem Bergmana. Tknęło mnie, żeby powrócić. Zajrzałem wpierw do "Persony", teraz, jesienną porą, przy jesiennym sierpie księżyca. Było dokładnie jak w scenariuszu: Tuż nad ramą okienną przysiadł niewielki czerwony sierp księżyca. Taki zbieg okoliczności. Niemalże do odczytania jako jakiś znak, pozdrowienie... Czepiamy się byle czego z wszczepioną pod skórę ufnością, że to, co widzimy, to nie wszystko...

O innej porze, letniej, słonecznej, Alma czyta milczącej pani Vogler: - Cały ten strach, który ciągle jest z nami, nasze nieziszczone marzenia, niepojęte okrucieństwo, bojaźń przed nieistnieniem, bolesny wgląd w nasze ziemskie bytowanie stopniowo wykrystalizowały naszą nadzieję na pozaziemskie zbawienie. Niewysłuchane wołanie naszej wiary i zwątpienia w ciemności i ciszy jest jednym z przykrych dowodów naszego osamotnienia i naszego zastraszenia.

W gruncie rzeczy zawsze jesteśmy samotni, tyle że w przeciągu życia całą sprawę udaje się lepiej lub gorzej zagłuszyć, ona jednak nas dopadnie z całą mocą, wtedy, gdy będziemy już stali nad przepaścią. Jedni jeszcze usiłują się czegoś czepiać, jeszcze jakoś zakłamać sytuację; inni po prostu się odwracają, a wtedy my, co tu jeszcze mamy zostać, chcemy coś zakłamać... Gdy kilkanaście lat temu odchodził mój partner, było to tak nagłe, lawinowe, jakby jakaś czarna dziura zaczęła wszystko zasysać. Mimo że byłem, być nie mogłem, bo nagle powstał mur. Wszystko unicestwione. Niepojęte, nie do nazwania. On się zamknął w sobie i od wszystkiego odwrócił. Gdyby nie było psów, którymi trzeba się było zająć, prawdopodobnie zdechłbym w kuchni oparty o lodówkę, bo tylko tam nie bałem się przesiadywać...

Odpadamy sobie stopniowo, licząc, że będziemy ze spokojem rzucać okiem na wszystko gdzieś z góry, chcąc też jednak wkleić się jakoś w świadomość żywych... Chociaż dzisiaj to chcemy robić tak bardziej indywidualnie. O, i gdyby to nas otoczono kultem... Większość może liczyć jedynie na zbiorowe święto... Dziś ludzkość bardziej pozostawia po sobie śmietnik, także i ci, co wiodą życie twórcze. Kiedyś ludzie mniej byli przywiązani do swoich imion, a wspólna sprawa, jednoczący kult, powodowały, że ziemię zaczęły zdobić nieprawdopodobne, straszliwe, wykarmione krwią kwiaty.

Jak pisał Bergman: Kiedy w katedrę uderzył piorun i spłonęła do szczętu, ze wszystkich stron świata, na podobieństwo olbrzymich mrówek tworzących procesję, poczęli ściągać ludzie, tysiące ludzi, by odbudować katedrę na dawnym miejscu. Pracowali wszyscy wytrwale: budowniczowie, artyści, robotnicy, kuglarze, szlachta, księża i mieszczanie - aż postawili katedrę na nowo. Pracowali z uporem, bez rozgłosu, nie ujawniali swoich nazwisk, nie wiadomo do dziś, kto odbudował słynną katedrę w Chartres. --- Kiedy sztuka oddzieliła się od kultu, straciła swoją siłę (...) i obecnie żyje własnym suchotniczym życiem. Sama się mnoży i degeneruje. Dawniej artysta nie ujawniał swego nazwiska, był anonimowy, wszystko tworzył na chwałę Pana. Żył i umierał jak inni artyści, nie przejmował się takimi sprawami jak wieczne wartości, nieśmiertelność, arcydzieło, bo nie miały one wtedy sensu. Zdolność tworzenia była darem, kwitło poczucie pewności i pokora. Dziś człowiek posiadł co prawda najwyższe możliwości tworzenia, stało się to jednak jego zgubą. Najdrobniejszą rankę, nieledwie cień bólu badamy obecnie pod mikroskopem, jakby to miało jakieś ponadczasowe znaczenie. Izolację, subiektywizm i indywidualizm chroni artysta jak największą świętość. Zleźliśmy się jak owce do wielkiej zagrody i narzekamy bez przerwy na naszą samotność, nie słuchamy się nawzajem, możemy się łacno stratować na śmierć. Drepcemy ciągle w kółko i ograniczani stale wyłącznie własnymi troskami - nie odróżniamy już fałszu od prawdy i fanaberii zbrodniarza od najszlachetniejszej idei...

Bergman w tym świecie dziwnym chciał być takim budowniczym katedry, co to zostawia w całości jakąś wyrzeźbioną głowę anioła albo diabła. Chociaż już z nazwiskiem, to chyba nim się stał właśnie, chociaż te nasze katedry trzeba wygrzebywać z zagraconego stryszku. Radość tworzenia i sprawy najistotniejsze: miłość, śmierć, samotność... W naszej sytości zjawiła się straszliwa pustka i doskwierająca jak nigdy wcześniej samotność... Tak się to dziwnie poukładało - rzeczywiście jesteśmy jak owce w zagrodzie, jednak wcale nie żyjemy w kupie, kiedyś byliśmy bardziej rozproszeni, ale bardziej w kupie. Wszystko ma swoje dobre i złe strony. Nasze ulepszenia zlikwidowały jedne kłopoty, ale zaraz w ich miejsce przyszły nowe, może nawet gorsze... Mamy chyba trudniejsze zadanie, by życiu nadać sens... Farby, pióra, dłuta... 

W "Szeptach i krzykach" umierająca Agnes jest już u progu tej strasznej, największej samotności... Najgorzej doświadczona, choć najbardziej twórcza i szukająca sensu... Innym idzie gładko, w pustce, w nienawiści... W ostatniej scenie, z pamiętnika Agnes, jest piękny czas, siostry wszystkie na huśtawce. Jest jak dawniej. Lepiej być nie może. Miłość zapakowana w jakieś pudełeczko wspomnienia. Zawsze można wracać. Jeden mały drobiazg, a gotowi jesteśmy rozprawiać o szczodrości życia... Może to jakoś zabezpiecza nas jednak przed tą największą samotnością... Może tamto, o czym wspomniałem na początku, jest drobnym podarunkiem, zapowiedzią, w czym będę mógł sobie trwać, gdy już rzeczywiście wszystko będę miał za sobą?... Ja się nie nudzę. Jestem dobrze przygotowany na wieczność, byleby miała stosowną oprawę... Będę zachwycony, gdy pojawią się tam też moje psy... Byle tylko matka trzymała się z daleka...

To, co ma najgłębszą treść, kryje się w szeptach, westchnieniach, okrzykach, erotycznych postękiwaniach i jękach, i w naszych wrzaskach, we wszystkim tym, do czego litery nie bardzo się przydają... I jest jeszcze muzyka ze swoim podejrzanym ładem... Jeszcze raz niech będzie Hilmar Örn Hilmarsson. "Ars moriendi" To z pięknego filmu "Dzieci natury" Friðrika Þóra Friðrikssona, trochę magicznego filmu drogi o miłości i umieraniu. O staruszkach, co uciekają z domu starców, by do końca pożyć po swojemu, by było jak dawniej, u początków. Staruszek spotyka swoją pierwszą, młodzieńczą miłość, która okazuje się być też jego miłością ostatnią... I tak ich życie nabiera wigoru i awanturniczości. Jadą do Zachodnich Fiordów odzyskać życie, żeby mieć też przyzwoitą śmierć...

 Zatem trochę muzyki, w sam raz na tę porę, kiedy to o śmierci siłą rzeczy myślimy częściej...

A cytaty zamieszczone w tekście pochodzą z książek: 

Ingmar Bergman, Scenariusze, Warszawa 1987

Ingmar Bergman, Po próbie w: Piąty akt, Warszawa 1997

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce