Jón úr Vör. Grudzień

Grudzień... ucieka mi za grudniem... Już miesiąc po kolejnych urodzinach... Ciągle starszy i starszy. I jak zwykle martwiący się o innych... Ale niezmiennie cieszę się grudniem, jego mrokiem, chłodem... Tak, lubię ten mróz. Już trochę sypnęło, co też mi się podoba... Od dawna jest już też przedświątecznie, bo przecież tuż po tych skrzywdzonych cmentarzem kwiatach, po chryzantemach, zapalają się lampki, choinki, mimo wszystko, nawet w ten czas zły... Mało jest słońca, więc nadrabiamy te braki żarówkami, płomykami... Lubię to oczekiwanie, tak jak dawniej... Bo same święta to już w zasadzie zwykłe niedziele... To, co wyczekiwane, zazwyczaj rozczarowuje... To tak jak czekanie w podnieceniu na miłosne spełnienie - gdy jest już po wszystkim, człowiek zaczyna się zastanawiać: - I o co tyle krzyku?

Oczywiście lubiłem bardziej jako dziecko - chociaż może to złe słowo, bo w zasadzie nigdy nie potrafiłem być dzieckiem, więc też i żaden ze mnie dorosły, bo w gruncie rzeczy między dzieckiem a dorosłym różnice są niewielkie - ot, tylko wredota z czasem przywdziewa rozmaite szatki... Te wszystkie stany: dziecko, dorosły; kobieta, mężczyzna... Nie zawsze w życiu jest tak prosto... W każdym razie kiedyś jednak byłem mały, choć przedwcześnie zmieszany z błotem, mały, krzesający w sobie iskierki zachwytów i zadowolenia... Krótkie odsapy, urlopy od życia, zapachy w babcinym domu. Dziecko i kobiety... To właściwie dla nich te święta... W mojej rodzinie mężczyzn całe to cukrowo - anielskie zamieszanie męczyło, więc gdy już pojawiała się pierwsza gwiazdka, w znużonych głowach rozbłyskiwała też myśl o pierwszym kieliszku... I czar pryskał... Ojciec to nawet pojawiał się już wstawiony w rodzinnym domu swojej małżonki, a matka się wściekała, bo w takim stanie wracał od swojej rodzicielki... W jej pojęciu wredna teściowa specjalnie upijała tatusia, by zrobić na złość... Tak swoją drogą, mój tato nie był jakoś specjalnie ceniony przez swoją matkę... Dla niej mój stary był po prostu ofermą... Tak że obaj nie mieliśmy szczęścia do matek...

Życie jakoś musi się jednak toczyć. Z tym ciągle aktualnym, niezniszczalnym pytaniem z "Braci Karamazow" Dostojewskiego: Dlaczego to, co rozum traktuje z pogardą i obrzydzeniem, przedstawia się sercu jako rozkosz i piękno najwyższe?... Wielka zagadka tej całej miłości... Dziwne pole bitwy w naszych sercach...

Z tego bitewnego pola kolejny mozół, z oczekiwaniami, z myślami o ucieczkach, pod nieuchronnym katowskim toporem, bo przecież cel jest zawsze na takim czy innym pniaku... Ta przedświąteczność ma w sobie coś z marzenia, z takiej szczeniackiej tęsknoty o zmianie... Tyle że nawet, gdy nastąpi jakaś zmiana, my w tym wszystkim wleczemy przecież samych siebie... Aksel Sandemose, ten przynudzający nieco skandynawski pisarz, mieści w swych myślicielskich książkach liczne celne zdania, dzieli się nimi ze szczodrością typową dla samouków... Trafne jest to, co powiedział w książce o Jante: "Moja ostatnia iluzja rozwiała się wraz z odkryciem, że zabrałem ze sobą ciało. To było coś innego niż siedzenie w domu i oddawanie się marzeniom. Teraz ciało im towarzyszyło. Odkryłem, że człowiek nie unosi się na skrzydłach jutrzenki, tylko porusza nogami, a pod pachą niesie paczkę z prowiantem. Gdzie się podziewa marzenie, gdy nie jesteśmy już w miejscu, w którym zostało spłodzone"?

Świat jest naturalnie przepiękny. Na powierzchni...Wszelka naskórkowość ma urok... Tak więc i świąteczność to taki ładny, wypielęgnowany naskórek...

Naturalnie wybiorę się poetycko na Północ. O tej porze wydaje się mroczna, choć mrok północnej zimy to wcale nie ciemność totalna. Przeciwnie, to zdumiewająca harmonia mroku i światła... A gdy święta, to łakocie, ciepło jakieś większe... Torty, kleinur... Te ostatnie, trochę takie faworki, tylko nie tak kruche i bardziej aromatyczne, dziś są codzienną islandzką przekąską - pyszotką, ale w dawniejszych czasach miały bardziej odświętny charakter. W Islandii jeszcze w tym pełnym oczekiwania czasie roi się od istot baśniowych... Jólasveinn to taki islandzki Mikołaj, i to nie jeden, bo jest ich aż trzynastu i przychodzą od 12 grudnia aż do Wigilii... Nie mają nic wspólnego z żadnym biskupem czy jakimś infantylnym dziadem z wacianą brodą... Początkowo to one zakradały się do domów, by coś zwędzić albo podjeść. I przy okazji straszyły. I to tak, że aż upomniało się o dzieci w osiemnastym wieku prawo, które nawoływało do zaprzestania straszenia malców tymi świątecznymi trollami, bo to przecież przesada, głupie jakieś od tego zaczną wyrastać... I tak z czasem ci wszyscy "jólasveinarnir" zaczęli łagodnieć, tak słodko elfieć... I upodobnili się do typowego w innych stronach świata Mikołaja... Ale w tradycji to takie łobuziaki - ten lubił podkraść mleko, inny wychlipać śmietankę, tamten znów lubił wyjadać skyr, inny lubił podglądać przez okno, kolejny zaś zatłuc się w drzwi, to podkraść znów jakiś garnek czy zwędzić jakąś wędzoną połeć... A najbardziej wzruszający jest dla mnie ten, co przychodzi w Wigilię, bo jego wabi blask świec. Też chce taką mieć. Chce mieć krąg ciepłego światła pośród zimowej nocy. W dawnych czasach świeca była najmocniejszym źródłem światła, była cenna, nie wolno było jej marnować... Lubię jej światło, daje jasny krąg, który nie tak stanowczo odcina się od ciemności, tylko łagodnie w nią przechodzi, jest jak milknąca muzyka... Nie zakłóca nocy, podobnie jak nie robią tego dalekie gwiazdy, księżyc czy aurora borealis...

Islandia wkracza więc wkrótce w czas rozbrykanych Mikołajów, czy właściwie "światecznych chłopaków" o bardzo malowniczych imionach - to kolejno: Stekkjarstaur, Giljagaur, Stúfur, Þvörusleikir, Pottaskefill, Askasleikir, Hurðaskellir, Skyrgámur, Bjúgnakrækir, Gluggagægir, Gáttaþefur, Ketkrókur, Kertasníkir.

A teraz wierszykowo. Jón úr Vör (1917 - 2000). Poeta znad Patreksfjörður, który tworzył m. in. takie poetyckie ramki dla ludzkich spraw... Taki też jest "Grudzień" ze zbioru "Maurildaskógur" (Las fosforescencji):


JÓN ÚR VӦR

Grudzień

Panna zimowa

o długich warkoczach,

co huśtawkami są

dla aniołów;

 

z drobiazgami przychodzi

siejąc rodzynki

po obejściach,

 

cukrowe serduszka,

złocący się tort,

posrebrzony chrust,

gwiazdy igrające

na świątecznym chlebie.

 

A w górze, spójrz:

polarna zorza i obłoki

jak owce na nadbrzeżnych pastwiskach.

 

            przełożył z islandzkiego Kiljan Halldórsson

Komentarze

  1. A u mnie Grudzień to miesiąc którego nie ma. Od lat nie ma grudnia. On się zaczyna i kończy jakby w ciągu jednego dnia!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce