Małe i większe prozy

  W ostatnich latach trzeba mi trochę rozpędu... Każdego dnia, gdy otwieram rano oczy, potrzebuję czasu, by otrząsnąć się z rozczarowania... Co? Znowu? A z taką ufnością każdej nocy zamykam oczy!... Nie inaczej z całym rokiem. Tu jeszcze więcej czasu trzeba. Oto bowiem znów zastukał styczeń, witany zwykle hałasem, tak dla odpędzenia złych duchów, które jednak odpędzić się nie dają, hałaśliwie zastukał, by rozlać się za chwilę przygniłymi dniami, duszącymi jak jakaś zmora... Kiedyś jeszcze bawiłem się w nartki, więc jakoś tam się te wszystkie posmutnienia rozbełtywały, ale już też mnie te tabuny Januszów i Grażyn zmęczyły i wolę wypełzać tam, gdzie bezludzie...

Po raz pierwszy bezalkoholowo. Od kwietnia zeszłego roku nie łyknąłem ani kropli... Już nie łyknę więcej. Chyba że w ostatni dzień życia, już tak za całokształt. Pozostanę pijakiem niepijącym. Jak kiedyś wpadłem w wir ciągłego myślenia o piciu, teraz pławię się w chlupotach myśli o tym, że nie piję... Tonę w trzeźwości, co wcale nie wpływa na koloryt... Bogom tylko dziękuję, że nie musiałem chodzić po ścianach... W barku zanosi się na nawarstwienia. Sąsiad niezmiennie w każdego sylwestra przynosi mi butelkę whisky. Uparł się. To za piwnicę, którą u mnie podnajmuje na jakieś swe sekrety. Absolutnie nie chciałem, żeby mi płacił. Nonsens przecież. On jednak koniecznie musi się rewanżować, więc przynajmniej tak symbolicznie... 

Rok powitaliśmy byle jak, tak po islandzku, w domciu, bez łażeń, z dojadaniem orzechowego ciasta... A po kątach odpływałem, odpływam nadal, w przeszłości... Takie trudne jak i teraźniejszość. Ale teraźniejszości (poza drobiazgami może) nie chce mi się za bardzo przyglądać, za syfiasta bowiem, za bliska, zbyt klejąca, wypaprana, wybabrana... Drożyźniany bajzel, obyczajowy zjazd, edukacja, którą usiłuje pochłonąć czar(n)ka dziura (takie porno, na miarę naszych możliwości)...

Płynę w peerele... czytam znów trochę Czycza, trochę Białoszewskiego...

Białoszewski i moje własne obrazki z PRL... Z pewną przyjemnością. Nie, że tęsknota za dzieciństwem. Dzieciństwo to najpaskudniejszy, najstraszniejszy czas... Chyba, że ktoś umiał być dzieckiem. Ja miałem z tym pewne trudności... Tak się mówi często, by pielęgnować w sobie dziecko. Ale jak się było dzieckiem, to już tak zostaje, niewiele się trzeba wysilać... O jej, ile tego wypielęgnowanego dzieciństwa snuje się po świecie, ta pielęgnacja idzie aż po trzecie zęby. I patrząc na to, słabość mnie ogarnia. Nic, tylko mdleć z wrażenia. I z przerażenia. Wiać mi się chce w popłochu!... Ale tamten czas jakoś w mej malutkości ówczesnej pociągał, ja się dolepiałem: wzrokiem, łapką, ozorkiem... I takie brzydkości raczej. Co mi zresztą pozostało... Zawsze mój Franek się śmieje, że z Miśkiem (tj. ze mną) gdzieś pojechać, to od razu w jakieś pomazane wiadukty, śmietniki, stare tartaki, bocznice kolejowe, pionierskie zarośla - tak że takie pogranicza cywilizacji i natury...

Chętnie bym pospacerował z Mironem. To pokolenie moich dziadków, a więc to, z którym jestem na najbardziej przyjacielskiej stopie... I bym w te brzydkości poszedł. Na przygodziarzy, a też i popatrzeć na jakie dzikie wysypisko, na te przejawy ludzkiej chamowatości... Tak, jeszcze wtedy nie było tak do końca jasne, w co się to wszystko w świecie wyrodzi... "Małe i większe prozy". Zbiorek rzeczy już późnych, opublikowanych po 1980 roku... Czytany od końca... "AAAmeryka" W jego oczach. Trochę go pod koniec życia wzięło na wędrowanie. Trochę się pietrał, ale ciekawość... Najbardziej podobał mu się Nowy Jork, bo tam wszystko, ludzka kolorowość, obfitość nieco obca warunkom w ojczyźnie... Odkrycia - świeży ananas nie na trzecie zęby... Dodatkowo ten skarb taki wtedy niedostępny u nas - porno na każdy gust i orientację... Oczywiście jakieś ważne punkty, widoki z jednej z bliźniaczych wież WTC, ale ciekawsza ta bylejakość, jakieś wypalone rudery, starsza architektura fajnie kredensowata, dużo swojskiego syfku... I te kina porno, i te akcje na ekranie i przed ekranem... Warto było na koniec życia wyfrunąć zza żelaznej kurtyny... Nowy Jork, wielki świat, ze wszystkim, nawet z klimacikami rodem z Sieradza czy innego Przasnysza... "Obmapywanie Europy, czyli dziennik okrętowy"... Mironowa wycieczka "Stefanem Batorym". Naokoło Europy. Stary kontynent w jego oczach, takich osobnych, niecodziennych, choć właśnie na codzienność mało dostrzeganą i docenianą zwrócone... "Konstancin". Pobyt w sanatorium. Luty - marzec 1975. Miała to być pierwotnie ostatnia część "Zawału"... Chodzenia, przypominania, strzępki rozmów, galeryjka postaci, telewizorek, kupowanie kwiatków, tak na zdech - z mego punktu widzenia nie za fajnych, bo to i hiacynty, których nie znoszę, i strelicja, co nazbyt jest przekombinowana, choć ciekawie ptasia... Zwykłość. I nagła niezwykłość zwykłego, czyli Warszawy pobliskiej, jazda do której była chwilowo jazdą nie do siebie... Wreszcie "Dorzutki" Ot, śmieciowiska, blokowidła, ćma - istny kawał zwierza, pożar mostu, baba z psem żółtym, przemieszczenia poza ciało w wygodnych okolicznościach wojennego stanu - bo pusto w czas godziny milicyjnej, w sam raz na takie duchowe eksperymenty pani Jadwigi i sceptycznego pana Ursyna... Zwykłość, w którymś momencie już drożyźniane serniczki, narastająca gorszość wszystkiego, stan wojenny... Coś w czym już uczestniczyłem, w zadziwiających okolicznościach, dla mnie dziecięcych, więc w atmosferze nieustannych wymuszeń... Biegają tam i mrówki faraona... Co to była za niesamowita plaga. Przez jakiś czas blokowiska były istnymi mrowiskami, najdosłowniejszymi. Małe, żółte mróweczki... Cukierniczka musiała stać w misce z wodą, oddzielona jakby fosą, która każdego ranka była pełna mrówczych topielców. Wszystko trzeba było chować, szczelnie zamykać... A potem nagle wszystko się skończyło. Wyprowadziły się.

Taki to był dla mnie dziwny czas, kiedy to jeszcze wszyscy żyli...

Miron wydobywał z życia jego magię... Nie sposób to wyjaśnić, na czym to polega... Nie wiem, czy o życiu można coś więcej powiedzieć. Może wystarczy tylko słuchać, chwytać urywki, przynajmniej je, bo tak całość ogarnąć... Ale to dość, by sobie gdzieś w sercu filozoficznie pobełkotać...

Jest i sylwestrowo... Fascynujący Mirona korytarz w bloku przy Lizbońskiej, długaśny na ćwierć kilometra, łączący na jedenastym piętrze wszystkie klatki schodowe... "Perspektywa idzie w półcień, urywa się, znów coś świecącego, dalej nie wiadomo co. O świcie korytarz nabiera mdłej ciągłości. Nieraz palą się w nocy wszystkie lampy, jak odbicia siebie, dalej - dalej - dalej"... Można się zaciekawiać, przerażać, nasłuchiwać... Można tam znaleźć całą dziwność świata... To też jakaś podróż, ćwierć kilometra na podwyższeniu... Pan Ursyn zbłądził w coś takiego, sylwestrowo, lądując w maszynowni windy, z windziarzem... Gadania, przysypiania, wizyta starego psa z panią... Jakby we śnie, wszystko jak sen, jakby w jego poetyce, nie wiedzieć czemu... Z Mironowym pisaniem chce się być... Windziarz opowiada o sobie i zwierzakach: (...)"Wiecie państwo, jak tak, bywało, zmęczony siedzę, słucham elokwencji znajomych, to popadam w błogostan, słucham, nie wdając się w treść, tylko w ciąg, ton, i co rusz wpadam do zadołka zadrzemki, i już, widzę, słucham toku, ktoś mówi, ja siedzę i już wydobywam się z następnego dołka, to tak ten duży piesek i tak koty u znajomych siedzą, słuchają, drzemią, a lubią te mowy, długie, monotonne, oj, jak lubią". 

Przy lekturze Mirona też się w jakieś takie błogostany popada. Nie można się oderwać. Płynie się jak przez sen. Od zwykłości człowiek leci w... zwykłość... Bardzo to osobliwe. Bo ma się poczucie, że człowiek właśnie przeżył coś niezwykłego. I znów chce się zerwać od siebie, by wejść w ten świat na książkowych kartkach... Przy okazji jeszcze w klimaty swoich szczenięcych lat... Nie bardzo mi wychodzi dystansowanie się od pewnych rzeczy, gdy patrzę wokół siebie, tak więc z tego wymuszonego dystansu korzystam, by z pewną radosnością spojrzeć wstecz... Takie przypominanie siebie... Skoro tamto przetrwałem, no to przecież i teraz... Takie późne korepetycje...

A jeszcze czasem można wyłapać coś miłego. Homo to jednak ludek specyficzny, pielęgnujący pewne rzeczy... Do sanatoriom odwiózł Mirona Le. Po jakimś czasie na schodach zaczepił Mirona niski pan w berecie: - "Przepraszam pana, ja panu chciałem powiedzieć, bo tak obserwowałem, o ładnym uczuciu. Wtedy jak pan przyjechał, i ten drugi pan niósł panu paczkę, i z taką troską patrzał na pana, powiedziałem do znajomego, o, ma pan przykład uczucia, to teraz taka rzadka rzecz, proszę pana. Przepraszam pana".

I tak to zacząłem rok Mironem Białoszewskim. Całkiem na miejscu. Bo przecież w tym roku, w czerwcu, minie setna rocznica jego urodzin...

Miron Białoszewski, Małe i większe prozy, PIW, Warszawa 2000

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce