Stacja przed Sorrento

 ...jak Czycz, to od razu piorun kulisty leci mi przed oczami, żaden literacki, tylko prawdziwy, na tle zielonego lasu... chociaż diabli wiedzą, co to było - w każdym razie leciała kula światła, w słoneczny dzień, gorący, przytłaczający, jaśniejsza od tego spieczonego dnia, na tle lasu, jak już wspomniałem, obserwowana z peronu na stacji w Rudawie, w tej miejscowości, z której kiedyś, w czasach kartkowych staruszkowie moi wieźli jakieś lewo zakupione mięcha i kiełbasy, i gdzie to kiedyś, dużo wcześniej, Sienkiewicz poznał Stasia Tarkowskiego... znalazł postać do swej słynnej, dziś raczej dyskusyjnej powieści "W pustyni i w puszczy"... i to że ta Rudawa, bo blisko Czyczowego świata, stacja przed Sorrento, smutnym, czyli przed Krzeszowicami... Czycz wtedy pisywał swoje prozy, a ja byłem mały i patrzyłem na świecącą kulę... leciała, i nagle znikła, już po kuli... z tatą patrzyliśmy..., co się w tej Rudawie chyba trochę zaspokajał z moją chrzestną a kuzynką mojej mamy... tak podejrzewam, choć mało wtedy jeszcze rozumiałem, albo już dość, w każdym razie jakaś taka w treściach domowych awantur sensacyjność była, co wprawiała w jakieś niejasne zagniewania i rumieńce... matka już była zła, fucząca, licho wie czego zazdroszcząca całemu światu... takie nieszczęście, co chciało się bawić, a bawić się nie mogło... więc tato do tej chrzestnej, bo ta dawała, i lała się wóda... takie życie seksualne dzikich, na miarę możliwości... i ja tak czasem byłem targany w te rodzinne odrosty, podkrakowskie... dziecko jak pies, wloką, to idzie, a kto przygarnie, to już loteria - jedni zadbają, inni skopią i nabluzgają... no, sam pewne erotyczne doświadczenia też stamtąd wyniosłem... to tam pierwszy raz bawiłem się w porównywanie siusiaków, z kuzynem i jego kolegami... łażenia też dużo, słonecznego, wielkie łąki, krowie, szczaw na zupę zbierany... od południa ściana lasu, taka pierwsza, co budziła nieokreślone tęsknoty... człowiek nie dopuszczał myśli, że ten las to żaden kres, nie chciał wierzyć, że za nim jest po prostu ciąg dalszy, jak kolejny odcinek jawy po pełnym zagadek i znaków sennym, dziwacznym widzeniu... już by się chciało wywiać, wniknąć w cień, bo tęskno za jakimś gdzieś indziej... już przy tej lecącej kuli to ja byłem do życia nastawiony na nie, już mnie bolało, już zawsze płacz na końcu nosa, już niechęć... mama już nie kochała, lżyła, co było bardzo zaskakujące... dla taty trochę taka kula u nogi traktowana z roztargnieniem, a czasem z brutalnością... bardzo był dla mnie tajemniczy z tym swoim szyderczym jakby uśmieszkiem... na trzeźwo jak głuchy posąg... trochę inaczej po pijaku, przez co mam poczucie, że byłem bardziej takim pijackim przywidzeniem... o, a to co??!!... z tymi zalesionymi horyzontami to mi pozostało, za niejeden taki się udałem, ale ciągle byłem zaskakiwany przez niezaskakującą właściwie rzeczywistość... może gdzieś coś dalej, ale wreszcie morze, Barentsa... obiecujące odmianę, no tak... ale po to nie trzeba było się tak turystycznie wytężać... skoro tam nie skorzystałem... aż dreszcz leci po plecach, bo przecież od tamtej kuli świecącej łączy mnie nieprzerwana nić czasu, ledwie w tym tylko zwykłe sny, żadnych tam nawet utrat przytomności, nawet po pijaku, no może raz mi się film naderwał, gdy byłem jeszcze zabawowym nastolatkiem... wóda, chrzestna alkoholiczka, a i też chrzestny, od którego żyję już dłużej... mówią, że po chrzestnych się bierze to i owo... długo w to nie wierzyłem, aż w picie moje wkradła się świetnie ułożona regularność, niczego nie zakłócająca, na pozór... a teraz stałem się notorycznie niepijącym... a więc już nie tak na całość poszedłem...

Czyczowe chodzenia, w "Pawanie"... Takie iście i iście, z kolegami... Z czego nic nie wynika. Taki chyba konieczny etap życia... Oni tam pragną seksu, w tych powiewach znad Błędowskiej... Dziwy się śnią, a mało ich. W Sorrento tylko chłopy... Mimo pragnień, to jednak świadomość, że bajka się kiedyś kończy... Troszkę mnie to rozbawiło, bo w sumie to takie zabawki z nas mogą być... lalki, a potem lekarstwo na świąd życia... I matki są tam, straszne takie, obelżywe i im bardziej pobożne, tym bardziej pełne świńskich myśli, i ciekawskości zadyszanej... Pamiętam, dawno temu, pracowałem przez chwilę w takim sfeminizowanym dość zakamarku. Młode, dość proste dziewczynkokobiety... myślały tylko o chłopcach, o miłości, na bardzo wulgarną nutę, właściwie obscena... szczebioty, gdy któraś zachodziła w ciążę... głębia mętna życia... Projekcje takie osobliwe, myśl marzycielska, że nam tylko to w głowie... Ja byłem sympatyczny, ale z czymś innym w głowie... Takie to niesprawiedliwe, bo chłopcy z Sorrento tacy na głodzie i rękodziele... Ja miałem coś innego w głowie i nie chciałem skorzystać. Co to była za obraza... Największe diabły w piekle to wzgardzone kobiety... Musiałem się ratunkowo zwolnić, bo sytuacja stawała się nie do zniesienia, na swój sposób nawet groźna... Nie chcesz, a masz od cholery okazji... A inni chcą, i nic... Ponure to było doświadczenie... Obscena i brud - klimacik, z którego się bierzemy... Dla tamtych dziewcząt chłopcy byli jak lekarstwo na życia świąd, do stosowania na różne sposoby: zewnętrznie lub wewnętrznie, w zależności od pragnienia i stopnia aberracji: dopochwowo, doustnie bądź doodbytniczo... Słowem rola niewdzięczna... Być z chłopcami to przyjemność, być chłopcem to już nie taki słodki interes... A zawsze mnie ciągnęło do dziewcząt, ale bo lubiłem pośród, a nie tak całkiem dla... jak one, nie dla nich... dla śmichów i chichów... W panach nazbyt często zaś widziałem jakiś obciążający ołów... Ołowiane żołnierzyki... I wreszcie ta wylewka na porodówce... licho wie po co wypłukiwani z nicości jesteśmy na świat, po tych świństwach, po tych winkach... Zabawki... Przedłużenia zabawy lalkami... Ludzie najwyraźniej mają wbudowane nastawienia na takie szczęście, kobiety - matki... jaką my jesteśmy radością, póki jeszcze gramy rolę lalki, która nie bierze udziału, choć organizuje wokół wszystko, tworzy nowy porządek, reguły nowej zabawy, tyle że już niestety, jak się rychło okazuje, cudzym życiem, najprawdziwszym, nie z plastiku czy szmatek... Przypominam sobie matkę, jak lubiła powracać do tych papkowych i pieluszkowych dni... Ona chyba tylko wtedy była naprawdę szczęśliwa... zadowalało ją skromne życie, non stop hucząca pralka Frania, bo przecież nie było pieluch - jednorazówek... Z taką czułością opowiadała, jak czekała razem ze mną na przystanku autobusowym, aż przyjedzie tato z wypłatą, bo już nie było z czym iść do sklepu... Bo potem to mamie zawsze było mało... Nawet jako dorosły facet słuchałem tych opowieści, z narastającym niesmakiem... Ale nie przerywałem jej tego zatapiania się w bajce przeszłości... Ach, jaki byłem cudowny, jak każde małe dziecko, które wprawdzie brudzi, ale potrzeby ma proste, można je zawinąć, wpychać ohydztwa do ust, przestawiać z kąta w kat, potrząsać nim... Taki małpi gaj...

Wszystko się jednak kończy... Gdy byłem młodzieńcem, po tym jak już wylała na mnie wiadro pomyj, stała się jakaś niesmaczna... Trochę jak te panie z pracy... Aż miałem wrażenie, że oczekuje ode mnie jakiejś pornospowiedzi. Dziwne to było... A tu jeszcze wyszło, że ja, podobnie jak ona, lubię chłopców... Choć życie jest straszne, czemu odmawiać sobie przyjemności?... W każdym razie ja od razu dałem nura w życie trochę na arystokratyczną nutę jednak komponowane... Jasne oczywiście jest, że nie każdy może, bo wszystko jest kwestią sposobu, na jaki w świecie przejawia się wola... Nie można chcieć inaczej...

Tato to w ogóle zrezygnował ze zdania... W końcu przeszła już i ta łajdacko - pijacka chrzestna... Ale gdy leciała kula, to jeszcze był młody, jeszcze w szarpaninie... Leciał piorun i pachniało tak rozkosznie, kolejowo, w tamtym nagrzaniu zmartwiałym letniego dnia... Z powodu lasu chciało mi się tęsknie płakać; mnie się zawsze chciało płakać. I ciągle mi było czegoś żal, odkąd pamiętam - smuciły mnie słodkie oczka maskotek, smuciły mnie małe zwierzątka, malutkości wszelakiej mi było żal... Nawet jak teraz widzę maskotki, to mi się chce płakać... Albo takie malunki infantylne po oddziałach szpitalnych, tych dla dzieci... Sądzą dorośli, że to pomaga... może i racja... Mnie tylko było żal... W słodkościach nieożywionych dużo ściemy, słodkościom ożywionym chciałoby się słać jakieś sygnały ostrzegawcze, a piękno to ogrom pustki... W torach swoiście pachnących też jest coś smutnawego, to może być obietnica wprawdzie, ale jednak bardziej to zapach oddalenia, przemijania, mijania się, momentalności... Tamtymi torami zwiał kiedyś Czyczowi Bursa. Wysiadł w tym swoim Sorrento, And pojechał dalej, do Krakowa. Ale jeszcze tego samego dnia mieli się spotkać, w Krakowie... Ale And nagle umarł... Nie do wiary... Brutalne są takie straty... Ale takie jest życie, lezie i zabiera, tak czasem bez taktu, bez opamiętania... Więc jak Czycz, to też gdzieś mi się otwiera rana po takim zabraniu...

Ale też i zabawna strona życia przychodzi... Człowiek się nie wywinie, sodomia wypisana na życia pięciolinii... Śmiać mi się chce przy tej "Pawanie". W tym tempie chodzenia i myślenia dochodzenia pawanowe do malowniczych konstatacji... Jak nie pójdzie wprost, to naokoło... Złowroga myśl - dojdziemy jeszcze do normalnej sodomii, pedalicznej... Podoba mi się to określenie: sodomia pedaliczna... Taka zastępczość... Bo w Sorrento rozpaczliwie pod względem dziw, że człowiek by został nawet kazirodcą... Cóż zresztą niezwykłego; gdy jest się długo z jedną lub żonatym, to w końcu już z nią jak z siostrą... czy jak z ciotką...nawet ten ukichany Giotto tak mówi... czy i Wódz... był już żonaty... że takie cholerne wrażenie kazirodztwa... i bez strony tej ciekawszej: dreszczu czegoś zakazanego, a za to na całego ze stroną tą francowatą; uczuciem niesmaku... i że nawet wreszcie jak sodomia... dobrze, gdy jeszcze widzi się ją jak zwierzątko, gorzej, gdy zwierza... kto to mówił o tej swojej "krokodyl"... (...) my do sodomii, normalnej, jeszcze dojdziemy, gdy będzie dalej tak... to ten najwyższy stopień... wtajemniczenia, co?... wbrew najszczerszej woli... szczyt, gdy ty chciałeś tego prostackiego... mimo woli dobijasz do najbardziej wyrafinowanej arystokracji seksualnej, jednym skokiem, bez tracenia czasu na stopnie pośrednie... czasu i sił... od razu, całkiem jak... na jakim to ja widziałem filmie... te mrówki i smażone pędraki w ekskluzywnych lokalikach dla miliarderowej elity dolarowej... gdy ty smaki masz te ordynarne... Kozy? Może świnie... albo małą krówkę, cielątko gdzieś w zielonym ustroniu w cieniach wieczoru...*

Wiele przejść, by dojść... Mój chrzestny, mąż siostry mojej mamy, na swoją żonę mówił... Józek...

**

*) Stanisław Czycz, Pawana, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce