Duży Książę (18)

Ale co to za pomysł z tym zaprzęganiem?! Cóż to za jakaś maniera! Miast zawołać: - Nuże po samochód!... Bo jeśli komuś na chyżości zależy... A tu takie estetyzmy w obliczu zagrożenia, w chwili, gdy ukochany bez talizmanu udał się na niebezpieczną misję... Ale czemu niebezpieczną? - Ach, wszystko to Emma, ta emerytowana rozpustnica...

Koń i zaprzęg, wszystko gotowe, więc tylko wsiadać, i wio... - Szybko, Sebastianie, nie mamy czasu do stracenia - zawołał Książę, pakując się do bryczki.

- A może byś mu, świntuchu, dał trochę odsapnąć, co? - usłyszał zachrypłą odpowiedź, całkiem nie w stylu Sebastiana. Na Boga! Siedzący przed nim człowiek w niczym przecież Sebastiana nie przypominał; gdy się tamten doń odwrócił, ku swemu zaskoczeniu Książę zobaczył tylko jakąś straszliwą, powykrzywianą, ospowatą twarz zastygłą w paskudnym, lubieżnym uśmieszku. Aż krzyknął przerażony i zdzielił tę okropną gębę rączką swojej laski, tak że się pośród zgiełku nagłego polała krew... Lecz - co za licho - przecież to jednak Sebastian! To jego twarz, całkiem gładka, teraz z boleśnie skaleczonym czołem. Książę wyskoczył z pojazdu całkiem zdezorientowany tymi dziwacznymi, kalejdoskopowymi przemianami, jakim przed chwilą uległ był jego woźnica, i pobiegł jak oparzony z powrotem do domu.

- Co to za krzyki? - zawołała lady, wybiegając do sieni naprzeciw spłoszonemu Księciu.

- Nie do wiary! Właśnie uderzyłem Sebastiana! Zupełnie nie wiem, co się ze mną dzieje! - wołał, łapiąc się za głowę. - Na moment zmienił się w jakieś zuchwałe monstrum. Zląkłem się i w samoobronie, całkiem odruchowo, zdzieliłem go po głowie. Czy ja wariuję? Jak ja mogłem tak postąpić? To niepojęte!

- Ależ uspokój się. O, jest i pan Sebastian. Co się stało?

- Niech mi pan wybaczy... Tak mi wstyd... Ja doprawdy nie rozumiem. Przywidzenie...

- To nic - odparł chłopak na książęce usprawiedliwienia i przeprosiny. - Gdybym tylko mógł prosić o trochę wody.

- Trzeba to natychmiast zdezynfekować  i opatrzyć. - Lady od razu uruchomiła w sobie opiekuńcze i pielęgniarskie instynkty.

- To nic takiego.

- Ależ naturalnie, ale trochę pan krwawi. Czy w kuchni jest apteczka, Emmo? - spytała lady.

Emma przytaknęła. Stała cały czas w głębi salonu i z jego cienia przypatrywała się spokojne całemu zamieszaniu.

- To ty! - zawołał Książę, gdy tylko lady i Sebastian się oddalili.

- Przed chwilą zapytywałeś samego siebie, czy przypadkiem nie wariujesz... Już daruj sobie mnie, bo się zmartwię, że cała sprawa się pogłębia.

- A jednak... Jak to możliwe...

- Jesteś przemęczony. Książęta zawsze są zmęczeni - powiedziała Emma, zbliżając się do sieni majestatycznym krokiem...

- Mógłbym nawet uznać, że jesteś w tym wszystkim na swój sposób piękna. Gdy tak tu maszerujesz, z mocami za pan brat. O! - krzyknął i szybko usiadł na ławie obok wieszaka. Zzuł lewy but, by wydobyć zeń kamyk. - Tego też przed chwilą tam nie było... Co utrudniasz?

- Nie chciał mnie posłuchać. Zatem sprawa jest przesądzona. Nic nie dzieje się przypadkiem... Nawet nie wiesz, jak jest mi z tym ciężko...

- Cóż ty bredzisz, Emmo! 

- Parszywe losy - wyszeptała, ujmując w swe dłonie twarz Jego Wysokości.

- Czuję, że opuszczają mnie umysłowe siły.

- To może przynajmniej ty stąd zmykaj. Teraz. Przywołaj sobie śmigłowiec, zabierz lady i tę cała pannę Havant, której anhedonia nawet dla mnie trudna jest do zaakceptowania... Wkrótce mogłabym zacząć się śmiać...

- Rozbawiłaś mnie teraz... Nie, nie, oczywiście nie obwiniam cię za moje halucynacje... Nie chcę być jak wielebny Jón z Eyri, co puścił z dymem pewną rodzinę, bo mu się coś przywidziało... Chociaż znaleźć sobie ofiarę... To przecież ulga. To wszystko wyjaśnia... Zawsze to lepiej, gdy dopadnie się ucieleśnienie. A, mam cię! - wyszeptał, coraz mocniej ściskając Emmę w swych ramionach.

- Czuję się jak w imadle. Puść. Trudno mi oddychać.

- Ale ubaw miałby twój Luka, gdyby nas teraz zobaczył...

- Tak, jego cieszą ludzie. Jesteśmy dlań jak rybki w akwarium...

- Wiem, wiem, najchętniej pukałby nas wszystkich w czoło, tak jak puka się w akwariową szybkę... Hej, wariaty...

Emma odetchnęła z ulgą, gdy Książę zwolnił swój uścisk. Aż nabrała teraz rumieńców... Chciała coś powiedzieć, ale przeszkodziła jej powracająca lady... - Twój woźnica doprowadzony został do porządku. Jeśli nie przeszkadza ci opatrunek na jego czole, to czeka na ciebie z bryczką...

- Tak, z opatrunkiem na czole rzecz cała nabrałaby z lekka łobuzerskiego charakteru - powiedział Książę w zamyśleniu... Nagle jakby się ocknął... - Nie, pójdę i go przeproszę. Nie chcę go już fatygować, bo chcę ustrzec go przed moją wyobraźnią, która najwyraźniej ma w sobie jakąś usterkę...

Jak postanowił, tak zrobił. Jeszcze raz gorąco przeprosił Sebastiana i zrezygnował z bryczki. 

Wrócił do domu, by tam powziąć jakieś decyzje. Emma już sobie gdzieś poszła. Być może po to, by jeszcze trochę potowarzyszyć smutnej pannie Havant, którą samo tylko istnienie wpędzało w morską chorobę. Lady natomiast przyssała się do barku w bibliotece...

- Trochę chyba wcześnie.

- Kto wie, czy nie zaczynam mieć z tym problemu - powiedziała lady, wskazując na barek.

- Doprawdy...

- I nie wiem, czy chcę go rozwiązywać. Ten sobie pozostawię w charakterze przyjemnie uwierającego supełka... W końcu jestem już stara... A ty też do zdroju?

- Muszę się chyba zabezpieczyć... I niech nikt za mną nie łazi, o ile to możliwe... Czuję się tak, jakbym znajdował się w jakiejś chmurze, we mgle, i nie wiem czy to dobrze, czy źle... Coś mi się zrymowało... Czekaj na mnie, moja droga - powiedział Książę i wybrał z barku małą butelkę wysokoprocentowego napoju o bursztynowej barwie, po czym wymknął się z domu tylnymi drzwiami... Pognał przez park, żwirowymi alejkami, po których lubił się skradać kiedyś mały Aubrey... Bukszpanowe żywopłoty tworzyły wokół nieskomplikowane labirynty, całkiem w dziecinnych rozmiarach... Tarasowy park schodził łagodnie ku ścianie lasu... Na jego obrzeżach powiesił się kiedyś nieborak zgwałcony przez Emmę. Książę chwilę pomyślał o nim, z lekkim niezadowoleniem, bo obawiał się czy przypadkiem mózg jego nie wyczaruje mu przed oczami jakiegoś widma... A przy śniadaniu, lekkomyślnie, rozmarzył się na temat Wendigo... - Chciałeś, durniu... - mruknął do siebie, stąpając ostrożnie po przerośniętej starymi korzeniami ścieżce.

Do domu Aubreya można było dojść wcale nie wychodząc z lasu. Tak się okazało. Po pewnym czasie Książę natknął się na głęboki jar cały czerwony od zabarwionych jesienią bukowych liści... - Aż by się chciało zrobić zdjęcie - pomyślał głośno. - Nawet odruchowo obmacał się w poszukiwaniu telefonu, lecz niczego takiego przy sobie nie znalazł. Miał tylko butelkę w jednej kieszeni płaszcza, w drugiej zaś pozostawione przez Aubreya klejnoty, na których co chwilę zaciskał swe palce... Z pewnym trudem zszedł na dno leśnej doliny, gdzie płynął strumyk - przeskoczył go, po czym z nie mniejszym trudem zaczął się wspinać. Wreszcie dotarł na stromym zboczu do półki, na której ciągnęła się mocno pomięta wstążka drogi. Pięła się łagodnie. Niezbyt wygodna dla ludzkich nóg, z pewnością będąca wyzwaniem dla samochodowych kół... Szedł nią dość długo, aż wreszcie natknął się na śródleśną kapliczkę, właściwie maleńki kościółek z gotyckimi pretensjami... - Mała chatka Matki Bożej. Niegościnnej o tej porze - zrymował sobie Książę, gdy tylko się zorientował, że metalowe drzwiczki zamknięte były na dziesięć spustów... - Dawna wiara nie stroniła od trudów... Trzeba było się naczłapać, by coś tu uprosić... Ale dziś nieczynne...

Koło zdobnej w witrażyki kapliczki droga gwałtownie zakręcała i prowadziła stromo pod górę. Ale tylko kawałek. Zaraz też kończył się las i przed przybyszem otwarła się nagle szeroka łąka o już nieco łagodniejszym nachyleniu... Był już prawie na szczycie wzniesienia. Już dostrzegał dach rodzinnego domu Aubreya... Zboczył jednak z trasy, by zejść trochę niżej po południowym stoku... Brnął przez nieskoszoną, zeschłą już trawę... Cóż za piękny widok... Jeszcze kawałek i góra urywała się raptem nagą skałą opadającą prosto do rozlewającego się u jej stóp jeziora. Książę nabrał rześkiego powietrza do płuc. - Wspaniale! Że też to może być sceneria nieszczęścia... Niemożliwe - pomyślał i wyjął z kieszeni butelkę, by nieco pokrzepić się jej zawartością... - Tam się ktoś ładnie urządził - powiedział głośno, patrząc na widoczną stąd malutką przybrzeżną wyspę na jeziorze połączoną z brzegiem wąskim mostkiem. Na skalistej wysepce rosło kilka sosen o czerwonawych pniach, a pośród nich stał schludny drewniany domek pomalowany w kolorze ochry... Książę, tak skłonny do izolacji z dziwnym rozmarzeniem popatrzył na ten skromny budyneczek przycupnięty na oblanym wodą skraweczku ziemi... Jakby mu nigdy nie było dość oddalenia... Siedzieć sobie w tej mikroskopijności, jak Castorp na werandzie, w rozkoszy postanowienia, że oto umarłem... Spokojne, zasobne zaświaty i studiowanie mądrych ksiąg: astrologia, filozofia, botanika etc... Może studiowanie to za dużo powiedziane... Jak tamten, Książę jest dość pobieżny i wszystko zeń szybko wyparowuje... - Pobieżny jak wiatr wertujący książkę w wierszu Krístin Ómarsdóttir... Albo może jak lekki przeciąg, taki kawałek wiatru... Bo wiatr w swych działaniach potrafi być dość gruntowny, o czym przekonał się ostatnio dach stodoły w gospodarstwie Luki... - pomyślał Książę i uśmiechnął się do siebie... Jeszcze łyknął trochę alkoholu. Omal się paskudnie nie zachłysnął, kiedy usłyszał krzyki dobiegające od domu stającego za jego plecami... Podbiegł w górę, by sprawdzić, co się stało... Aubrey?! Biegł przed siebie. Za nim pędził jakiś mężczyzna w kraciastej flanelowej koszuli, znoszonych dżinsach i w trampkach. Pędził, strzelał i darł się jak oszalały. Raz, dwa, trzy... Ile tych strzałów, Jezu... - Nie strzelaj! Nie strzelaj, idioto! - wrzeszczał Książę, wyskoczywszy naraz jak zając z plątaniny traw. Omal się nie wywrócił i upuścił gdzieś butelkę... Aubrey padł na ziemię. Nagła cisza. Książę stanął jak wryty... - Coś ty zrobił? - Tamten patrzył zdumiony, to na Księcia, to na leżącego bez ruchu Aubreya. Trwało to nie wiedzieć jak długo. Oddech kraciastego mężczyzny przyspieszył. Przyłożył sobie lufę do skroni. Rewolwer już nie wypalił. Krzyknął, a właściwie zawył przciągle. Rzucił broń i puścił się biegiem do domu. Tam siadł na schodkach werandy, skulił się i przywarł pięściami do swych skroni. Książę podbiegł do Aubreya... - Jezus - Maria... - jęknął tylko... - Aubrey leżał powalony strzałem w głowę... - Przecież ty go zabiłeś, zabiłeś go - zawołał i podbiegł do skulonego i jęczącego cicho człowieka... - Ty jesteś Petrus? - Tamten uniósł oczy. Sytuacja była niepojęta. Oto nowości w życiu - oto własnoręcznie wypichcony trup i książęca wizyta...

- Czemu ja nie słucham głosu rozsądku... Nie zbliżać się...

Oszołomiony Petrus gapił się na Księcia z takim wyrazem twarzy, z jakim zapewne by patrzył, gdyby w tej chwili podeszła do niego tkwiąca nieopodal w ziemi stara uschnięta jabłonka i przemówiła... A więc stało się!...

- Gdzieś powinna być... Tam chyba... - wymamrotał Książę i zawrócił...

- Nie... Proszę nie iść...

- Ja w ogóle nie wiem, co mam zrobić... To znaczy, na razie czuję, że powinienem poszukać butelki, z nadzieją...

Whisky leżała w trawie. Zakrętka gdzieś zniknęła, ale zawartość pozostała wewnątrz, a przynajmniej większa jej część, bo dzięki plątaninie traw upuszczona butelka całkiem się nie przewróciła...

Znów minął ciało. Ciało. Po prostu martwe ciało, albo żywe na inny sposób... Już tylko przyroda. Już co najwyżej kandydat na treść pokarmową... 

- Niech mi pan pomoże - usłyszał błagalne słowa Petrusa...

- Ja? Mnie zawsze mówią, co mam robić.

- On nie może tam tak leżeć... Jezu....

- Tak, Jezu... Mamy jakiś napad religijności...

- Ja nawet nie chciałem uwierzyć...

- Ja też nie wierzę... To jakieś szaleństwo.

- Wkurwił mnie...

- Trzęsiesz się jak galareta.

- Weźmy go do domu.

- Co?

- Aubreya.

 - Jak to?

- Co teraz będzie?

- Tu potrzebna jest policja.

- Nie... Pomóż mi. Zabierzmy go do środka...

*

Podeszli do zwłok. Książę myślał, że zemdleje. To niemożliwe. Że też bierze w tym udział. Tylko zaprotestował, gdy Petrus chciał nieść ciało, trzymając je za nogi... - O nie, to ty zrobiłeś mu tę dziurę, więc będziesz się na nią gapił... - Jezu, to mózg, czy co? Nie do wiary! - Książę miał ochotę tylko na jedno, żeby jakimś cudem po prostu zniknąć... Niepojęta bezwładność. Ledwie przedmiot. Dziwaczne wrażenia dotykowe. W rękach coś z niczym nie dające się porównać... - Idź pierwszy, durniu - rozkazał Książę... Poszli. Jego Wysokość trwożliwie nie odrywał wzroku od martwych łydek, które jeszcze chwilę temu były tak obłędnie ponętne... To co pozostało z Aubreya miało na sobie te same marchewkowe skarpety...

Ułożyli ciało w sieni, tuż pod drzwiami... Książę już nie mógł dłużej wstrzymywać tego wszystkiego, co umieścił w sobie od chwili śniadania... Potężnym chluśnięciem zwrócił treść żołądka do klozetowej muszli, a potem siadł oklapnięty na zimnym lastriko między kiblem a nie dającą się już chyba domyć do czysta wanną...

- By to nagła krew zalała...

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce