Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

 Vitur maður hefur sagt að næst því að missa móður sína sé fátt hollara úngum börnum en missa föður sinn.

      Halldór Laxness, Brekkukotsannáll

   


Jak to powiedział pewien mądry człowiek, dla sierot, co utraciły matkę, szczęściem będzie, jeśli również umrze im ojciec... Dość odważna myśl, którą zaczyna się "Czysty ton", taka kronika z Brekkukot, co opowiada o pewnym chłopcu o imieniu Álfgrímur, które to imię jest takim połączeniem życzeń matki i przyszywanej babki... (wyszło, że to chłopiec, co spędził noc z elfami)... Ot, zjawiła się kiedyś kobieta w przyjaznej ludziom chatce torfowej koło reykjavickiego cmentarza i zostawiła dziecię... Może to i lepiej, gdy przez jednych niechciany, staje się malec rychło chcianym przez innych... Niech idą precz od razu źli rodzice...

Taka przyjemna książeczka. O Reykjaviku sprzed stu lat pióra Laxnessa, który postanowił powędrować w realia swego dzieciństwa... Wymyślił sobie takiego podrzutka, a nawet dwóch, i osadził ich po obu stronach starego cmentarza, dziś starego, co znajduje się w pobliżu stawu Tjörnin... 

Takie torfowe Brekkukot istniało kiedyś, trochę inaczej się nazywało, ale było sobie, obrośnięte zieleniną bujną, i wokół było całkiem wiejsko, i pasły się krowy, baranki... Tuż przy miasteczku, które właśnie zaczęło rozpędzać się do bycia stolicą! W gruncie rzeczy jak niewiele lat trzeba, całkiem na miarę jednego dłuższego ludzkiego życia, by odmienić miasto, by właściwie je stworzyć. Niektóre miasta wyrastają tak nagle...

"Czysty ton". Opowiastka o dzieciństwie, o dorastaniu, o szukaniu swego tonu, najlepiej niefałszywego. O tym, jak miło u dziadków... Dziadkowie w ogóle jacyś tacy bardziej tolerancyjni... Tak jak i moi... Trochę widzę w tym siebie, z dzieciństwa. Dzieciństwo i młodość to zły okres, najcięższy w sumie, ale ma swoje punkty, do których się wraca. Takie chwile z dala od troski... Grzeją mnie wspomnienia letnich tygodni w dziadkowym ogrodzie. Tak blisko, a tak daleko świata, w zaroślach, co tworzyły niemal inną planetę. Zakątek kiedyś wystarczająco duży, by sobie w nim znikać. Niewiele potrzebowałem. A najmniej rówieśników... A Álfgrímur miał swego dziadka rybaka, z którym wyprawiał się łapać morskie zające w Skerjafjörður... Te pyszne zające, tasze, takie brzydkie, według legendy o diabelskim pochodzeniu, ale wyborne w smaku, zwłaszcza samczyki... Brzydkie smaczne ryby, co doczekały się nawet takiego pieniężnego uhonorowania, bo zdobią islandzkie monety stukoronowe... Dziecko z dobrych okoliczności wcale by się nie chciało wywijać na niepewności świata. Tak że chłopczyk myślał, że zawsze będzie małym rybakiem, i że będzie sprzedawał reykjaviczanom świeże morskie zające. I że będzie zawsze w torfowej chatce, ciasnej, przytulnej, dobrej i szalenie gościnnej. Pojawiali się tam wędrowcy, jakaś kobieta zapragnęła tam nawet sobie umrzeć, bo nie chciała umierać w domu rodzinnym, inna szukała uzdrowienia i znalazła je, świntucha, w mocach dłoni dzieciaka, co to razu pewnego, wyłaniając się z włazu na poddasze odkrył kobiecą nagość, niepodobną do niczego, co przechowywały w swych wnętrzach zoologiczne atlasy, choć można by się pokusić o pewne porównanie i przypuścić, sądząc z opisu, że chłopięcym oczom ukazało się coś na kształt wielkiego, zmutowanego niesporczaka, wypatrującego przez okienko nawiedzonego męża...

Pogoda panowała w Brekkukot. Snuły się opowieści. Bo snucie ich było kiedyś w Islandii niemal jedyną rozrywką. Wieczorami i w porze złej potęgowała przytulność wnętrza domku gałązka poruszana wiatrem i pukająca w okienko. Obok gości, tych przelotnych ptaków w rodzaju handlarzy Biblią czy mamy bohatera, były i ptaki osiadłe, co przyfrunęły i znalazły stałą gościnę. Ludzkie osobliwości, dziwaki. Inspektor - filozof, co nie chciał pasać owiec w Akranes; Kapitan - ślepy, ale nienagannie strojny, prawdziwie królewski; Runolfur szambiarz... No i "babka", też właściwie przygarnięta przez Björna - rybaka - królowa opowieści, poezji i odświętnych słodkich smakołyków... Nikt się niczemu nie dziwił i wszystko działało w rytm tykającego zegara, co tak odliczał sobie kojąco kawałeczki nieskończoności, w zgodności z nauką filozofa; - "Gdyby przyszła do mnie mysz i powiedziała, że chce frunąć przez morze, albo gdyby orzeł powiedział, że chce wykopać norę w ziemi, odpowiedziałbym; - Proszę bardzo". - Jeśli już nie można inaczej, to trzeba przynajmniej pozwolić wszystkim żyć tak, jak chcą, dopóki innych nie zmuszają, żeby żyli tak, jak oni chcą. Wiem, najwygodniej twierdzić, że najlepiej byłoby, gdyby wszyscy żyli tak, jak glisty w ogrodzie; ale nikt by w to nie uwierzył, ani mysz, ani orzeł. Czuję się w tym samym stopniu związany z orłem, który wierzy - niesłusznie oczywiście - że jest królem ptaków, co z myszką, która ma tak mały móżdżek, że zadowala się norką wykopaną w ziemi. Mam sympatię dla ptaków przelotnych, chociaż ich stosunek do życia budzi, łagodnie mówiąc, zastrzeżenia, jeśli nie nazwać go całkowicie błędnym..."

Życie płynie i z biegiem czasu okazuje się, że nie wszystko jest takim, jak się wydawało... Wielkości malały... Po drugiej stronie cmentarza żyła "ciotka" Krystyna, u której też wisiał pewien niezwykły obrazek, tak jak w Brekkukot, obrazek z uroczym młodzieńcem patrzącym na coś chyba zachwycającego, sądząc po wyrazie jego oczu... Cudeńkiem tym był Garðar Holm, niby że śpiewak... Był kimś podobnym, gdy idzie o pochodzenie, do młodego mieszkańca Brekkukot... Álfgrímur też śpiewał... Wplątał się raz w pogrzeb ze swą nutą, co się spodobało pastorowi, i śpiewał tak potem wszelkim bezimiennym martwym przybłędom... A Holm, sponsorowany przez pełnego kompleksów kupca, stał się niby to gwiazdą śpiewaczą, chociaż w samej Islandii nikt jego śpiewu nie słyszał... 

Zawsze w Reykjaviku, w tych najczarowniejszych jego okolicach, w tych sceneriach bliskich czasom powieściowym, niedaleko od tej takiej wioski w mieście zwanej Grjótaþorp, przy starym cmentarzu, u zbiegu ulic Suðurgata i pnącej się stromo Kirkjugarðsstígur myślę sobie o tym chłopcu od elfów, co widzi, jak schodzi ku niemu ów uroczy Holm w eleganckim stroju i w pięknych butach, w które wejdzie zresztą i jego przyjaciel... Przekona się, co z niego za śpiewak... Czy będzie rozczarowaniem?... Spędzi kiedyś noc z pokusą, z tym czymś rozbudzającym marzenie...

Życie oczywiście zawsze musi zaskoczyć. Álfgrímur myślał sobie w maleńkości, że będzie się zajmował zającami morskimi, a tu zwaliły mu się na głowę inne Grímury, te, które utraciła kiedyś jego "babka". Stał się jej nowym, takim zastępczym Grímurem, o przyszłości którego chciała troskliwie zdecydować. Zatem nauka, śpiew, świat... Nie będzie więc zegara wieczności i torfowego skromnego szczęścia...

Wszyscy wylądujemy na cmentarzu. Pytanie tylko po jakim życiu. Holm i Álfgrímur... Drugi może podzielić jego los pierwszego... Na jakiej drodze jest Holm? Chłopiec z Brekkukot być może też ma szanse na to, by pisano o nim w gazetach... Tylko... A niech diabli tego kupca... Świat to zlepek dziwacznych oszustw, młodość musi się mierzyć z rozczarowaniami, niesporczak z klitki na poddaszu sny o kobiecie przepędza jak widziadło z powietrza utkane, tajemnica filozofa to miejski kibel... Stary pastor zaszczepił w chłopcu kiedyś myśl o czystym tonie, który każdy powinien w sobie odnaleźć... Holm musi zmarnieć. Istnieje możliwość, że i chłopiec z Brekkukot pójdzie na dno. Bo kto to wie... Nie ma się co jednak zrażać... Holm, choć brał udział tylko w oszustwie, ma w sobie wiele racji... "A jeśli zmartwychwstanie opiera się na zeznaniach mało wiarygodnych świadków - to czy nie uznałbyś mszy h - moll za arcydzieło? Wolałbyś zamknąć bazylikę św. Piotra, gdyby okazało się, że jest symbolem fałszywego światopoglądu i że więcej by było z niej pożytku, gdyby została zamieniona w stajnię"?

Ruszył więc w świat, jak Holm. Tyle że nie za pieniądze kupca - strzeżonego pan Bóg, itd... Uczciwi dziadkowie byli już zbyt starzy na trzymanie gospodarstwa, sprzedali je więc, by mieć i grosz dla chłopca, na jego nauki... I, tak czy owak, dla takich torfowych urokliwości coraz mniej było zrozumienia w mieście...

Gdzieś tam zostają te początki... Drobiazgi z dzieciństwa... Jeśli można do czegoś z przeszłości wrócić z czułością, bez żalu, tylko właśnie z uśmiechniętą czułością, przeżywając to wszystko, jakby ciągle trwało, jeśli ma się na to chęć, to chyba znak, że nie zmarnowało się życia, że ma się może nawet jakąś drobną przewagę nad tamtym, co wydawało się najlepsze, najsłodsze, najbezpieczniejsze... I nie jest doprawdy istotne czy w życiu swym zdobywamy jakieś straszliwe szczyty i skarby... Czasem te skarby okazują się niewiele warte, wręcz przynoszące hańbę... Ale nie zaszkodzi, rzecz jasna, gdy się przytrafią, byle zasłużenie...

Sam autor, Laxness, znalazł swój czysty ton... Ryby też potrafią śpiewać i opowiadać... I nawet mu Nobla dali... A echa z Melkot, czyli powieściowego Brekkukot, w którym poznali się rodzice Halldóra, zostały sfilmowane przez Niemców (reż. Rolf Hädrich) na początku lat siedemdziesiątych i z tego telewizyjnego obrazu pochodzi fotosik zdobiący notkę... I sam Laxness w filmie się pojawił, w drugoplanowej rólce, jako biskup...

(...) będę miał sto lat i stracę już wzrok, słuch, smak i powonienie, będę mógł przycupnąć gdzieś w kąciku i wspominać minione lata, kiedy to wypływałem razem z dziadkiem na ryby, na Skerjafjörður, przed świtem, gdy było jeszcze ciemno i wszyscy spali, i tylko w oknie jedynej chatki na Álftanes migotało słabiutkie światełko łojówki.

No, i tak tu sobie w swej pocovidowej mgle wspomniałem, przy okazji urodzinowej, o urokliwej, bezpretensjonalnej książce Laxnessa, przy okazji urodzinowej, bo wkrótce, 23 kwietnia, minie 120 rocznica urodzin islandzkiego pisarza...

Halldór Laxness, Czysty ton, PIW, Warszawa 1966

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Klaus Mann. Ucieczka na Północ