Wszystko w środku

 "Nos habitat, non tartara, sed nec sidera coeli: spiritus, in nobis qui viget, illa facit" - powiada Agrippa von Nettesheim...

 Żadne tam nieba z gwiazdami, żadne tam też podziemia nie zasługują na to, by mieć o cokolwiek do nich pretensje lub też za cokolwiek im dziękować... Duch siedzi w nas, w środku, daleko nie trzeba szukać tego sprawcy zła i dobroci... Duch, co nas ożywia, wszystko to sprawia... Ten sam we wszystkim, choć gdy w swej ślepocie wpełznie już w tak cudaczną formę jak człowiek, zaczyna się kłopot... Czasem się krzywię, gdy ludzie ubolewają nad tym, że dzieci muszą przyglądać się straszliwościom. Wszyscy byliśmy kiedyś dziećmi, wszyscy mamy za sobą tę dyskusyjną przyjemność bycia bezbronnym szczeniakiem. To jest nasze środowisko. W tym pojawiają się nasze pisklęta, którym na powitanie, w przypływie uczciwości, wypadałoby powiedzieć: - Witaj, maluchu, w małpim gaju. A ten nasz gaj ma tę dodatkową cechę, że występuje w nim już takie laboratoryjne zło... Lwie kocięta rodzą się w lwim świecie, wymagającym, brutalnym, tyle że nikt nie uruchamia moralnych zmysłów, by lwie życie oceniać w jakimś etycznym wzburzeniu. Chyba że ktoś ma w głowie nie po kolei... U człowieka natomiast jest coś więcej, jest bezmyślne okrucieństwo, zupełnie niepotrzebne, pojawiające się dla jakiejś makabrycznej uciechy. Ponury sadyzm. Czyste zło, wymyślone, drobiazgowo zaplanowane... Duch ożywiający w ludzkiej postaci staje się też duchem krzywdzącym, masakrującym, po nic... Czyste zło wykwitające w ludzkim gnoju...

 Trudno o jakiś dobry, łagodny środek na tym świecie... Zero umiaru. Albo to takie czołganie się, by ledwie związać koniec z końcem, szarpanina o przetrwanie, a gdy jest spokój i sytość, życie idzie w jakieś bzdury, którym przydaje się dziwacznej doniosłości... Ktoś ileś tam wycisnął, ktoś obłapił, ktoś się wspiął, ktoś w potach siódmych wynalazł siódmą płeć... A raptem nieszczęście, brutalne uproszczenia i pożądane barwy maskujące... I wszystko z czasem w duchu przyzwyczajenia... Jak powiada Schopenhauer: - Wielkie cierpienia powodują kompletne znieczulenia na mniejsze, i na odwrót, przy braku wielkich cierpień nawet najmniejsze niedogodności nas dręczą i psują humor, lecz doświadczenie uczy też, że gdy pojawia się naprawdę wielkie nieszczęście, o którym sama myśl wprawia nas w drżenie, nastrój nasz, gdy przetrwaliśmy pierwszy ból, pozostaje w całości względnie niezmieniony, i na odwrót, że gdy nastąpi z dawna wymarzone szczęście, w sumie i trwale nie czujemy się w widoczny sposób lepiej i przyjemniej niż przedtem... Poruszają nas tylko chwile...

 Bywa jednak, że są ludzie jakby pozbawieni, jak to mówił o Czyczu Bronisław Maj, duchowej osłony immunologicznej. Czycza ból i cierpienie, wedle Majowych słów, dotykało, raniło, uderzało. I to nie wynikało tylko z tego pecha, który zsyłał mu choroby, ale też przez wrażliwość i brak tej cechy, która w innych tworzy jakieś osłony, maski... Świat to bolesne miejsce, dla niektórych już tak na stałe... Bolesne, choć też godne obśmiania, choćby najlżejszego...

Robię ciągle jakieś kółka, to bliżej, to dalej początku... Jakoś tak sięgnąłem po Czycza, gdy mi się w myśli wplątały jedne z najwcześniejszych lat... Pierwszy pogrzeb, pierwszy zaliczony siusiak i takie tam... Ta kolej Kraków - Krzeszowice... Dość dużo się pociągami przemieszczam, ale w powtarzalności drogi nie przebiłem tego wspomnianego odcinka, choć to było już tak dawno temu... Moje męczarnie, na miarę czasu, i Czycz, człowiek z tamtego pejzażu, któremu przyszło doświadczyć bezsensu czasu okupacji - najpierw tej z zachodu, potem ze wschodu... Biedy i zło ludzi, takie bezinteresowne często. Coś niedobrego dla człowieka, dla którego świat był w ogóle nie na jego zdrowie i nerwy... Zło, nieszczęście, szaleństwo samotności, międzyludzkie okrucieństwo, cierpienie, które nie dodaje żadnych wartości... Mimo różnic, to jakoś tak po sąsiedzku tkwię, dobrze się więc w tej jego nienajobfitszej artystycznej słownej wysypce odnajduję... Taki nieporządek w relacjach z życiem miewa też trochę zabawne oblicze... Stanisław Czycz mieszkał w krakowskim legendarnym Domu Literatów przy Krupniczej i czas jakiś był na gospodarstwie wspólnie z Adamem Macedońskim - obaj bardzo się różnili i może przez to zakwitła między nimi przyjaźń i chęć dzielenia się dziewczętami bez zazdrości. Macedoński wspominał: - 'Staszek był urodzonym malkontentem. Dzień zaczynał nieodmiennym: "...kurwa! znowu pada!..." lub: "kurwa! ...znowu słońce", albo: "...kurwa! Co za pierdolona pogoda!... Ni to ni sio!..." Stale narzekał. Z niczego nie potrafił się cieszyć'... I tak się powoli wyniszczał. Tak zdecydował los. A kusił go przecież. Bo ileż on się nadłubał przy niewybuchach, od których roiło się po wojnie w jego okolicach...

Gdyby tak się pospać na dobre. To byłoby lekarstwo najlepsze chyba... Bo używki? Kiedyś go Jerzy Pilch przyuważył, jak sobie na zapleczu popijał z buteleczek po Guajazylu i wziął go w pierwszej chwili za członka cechu braci uzależnionych. "Ale to był psychologiczny lapsus. Czycz i w tym sensie był człowiekiem wolnym, do alkoholu miał stosunek pobłażliwy, a nawet, rzec można, pogardliwy, gardził mianowicie krótkotrwałością ulg, jakie przynosi gorzałka. Staszek szukał lekarstwa definitywnego, co, jak wiemy skądinąd, jest utopią".

Alkohol istotnie nie daje nic. A na pewno nie przynosi ulgi. Mnie ostatecznie przeraził... W tym miesiącu mija rok bez ani jednej kropli. Nie cieszę się. Śmieję się. Gniewa mnie przebudzenie... Właściwie, podobnie jak Czycz, witam dzień 'kurwą'... Albo siedząc rano w majtach na krawędzi łóżka mówię: - Jezu, niech się ten dzień już skończy! - Szczęśliwie Franek tylko się śmieje, bo wie, że chwilę później jestem już w miarę ogarnięty... Nie ma się co babrać. Byle wstać. Choć sen... Teraz weń uciekam, chętnie, w przygaszeniu, bo cała dzisiejsza sytuacja taka przygnębiająca... Mam dość barwne sny, fabularne... Choć niekiedy zdarzają się wpadki... Raz, w dość kłopotliwych do objaśnienia okolicznościach - bo może obok snu i jawy jest jeszcze coś osobliwszego - chciałem samego siebie udusić... A kilka dni temu przyśniła mi się wódka. Piłem ją wielkimi łykami, prosto z butelki, by dodać sobie odwagi przed skokiem z okna. Widziałem swoją twarz odbitą w ciemnej szybie. Jakąś taką młodszą... No, gdy się jest na chwilę przed... Trudniej wymyślić sobie tragiczniejsze, mocniejsze sam na sam ze sobą... Tu się nie da być w pojedynkę... A to najtrudniejszy do rozerwania związek... Ostatecznie nie skoczyłem, bo coś tam, nie wiem już dziś co... Pamiętam tylko, że żałowałem, bo wypiłem flaszkę na próżno... Wiedziałem, że mam jeszcze drugą i myślałem sobie, czy nie będzie mało, gdy przyjdzie mi do głowy podjąć kolejną próbę...

Gdzieś po stronie snu jest środek dobry. Można doń wracać. A gdy koszmar, zawsze można się wybudzić... Gdyby tak wybudzić się dało z życia na jawie...

W książce ze słowami Czycza i ze słowami o Czyczu* spodobała mi się rzecz z rzeczy jego ostatnich:

Stanisław Czycz

***

któreś sny

w inne noce miały

swoje dalsze ciągi

to samo słońce

popołudnia lub poranka

rzeźbiło drogę

i jej kamienie

i trawy z boków

i ciąg zdarzeń

w których ze mną

ktoś bliski

 

to czy by

nie przenieść

(czy nie można by)

swojego jestestwa

w śnienia

 

zbudź się z życia

do snu

 

i (tak)

do wiecznego 

*) "Stanisław Czycz mistrz cierpienia", zebrał i opracował Krzysztof Lisowski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce