Choromander vel Kulawiec

 W każdym niepowodzeniu kryją się w stanie embrionalnym jakieś następne i nie wiadomo, w jaki sposób można by ich uniknąć. Jak szereg liczb parzystych - w pewnych odstępach po sobie następują jeden po drugim wypadki szczęśliwe, i biada człowiekowi, który raz się omyli i trafi między nie. Wtedy zmuszony jest kroczyć od nieparzystej ku następnej nieparzystej, od nieszczęścia ku nowemu nieszczęściu. Istnieje bowiem na ziemi rytm, któremu podlegamy, i tylko jego wyczucie zapewnia nam w życiu powodzenie. (...) Żeby móc doznać szczęścia, trzeba bezsprzecznie być muzykalnym. Tak zwane stracone życie przypomina taniec człowieka poruszającego się nie do taktu...

To tak Michał Choromański w "Białych braciach", którego pięćdziesiąta rocznica śmierci minie jutro... Zastanawiam się nad swoją muzykalnością. Jakiś taniec - połamaniec mi z tego wychodzi. Niedorzecznie uporczywy...

Choromański zwany przez przyjaciół Choromandrem albo Kulawcem... Jego zdziwienia i pamiętanie. Jakby kamienne... Ja go bardzo lubię. Przypominany, częściowo przynajmniej, choć raczej już w lekkich oparach zapomnienia, chyba. Chłopak z Zaporoża, przed którym od wczesnej młodości lubiły piętrzyć się trudności. I któremu zaszwankowało zdrowie. Ale przez gruźlicę trafił przynajmniej do Polski, by się trochę sanatoryjnie potułać o kulach, by rozognić parę serc i by zrobić fantastyczną karierę. Nauczył się polskiego, znalazł się w Zakopanem, w okołowitkacowskich kręgach; pomieszkiwał na Harendzie, którą po latach z zacięciem satyrycznym opisał w "Schodami w górę, schodami w dół" (Kasprowiczowa jeszcze zdążyła się zapoznać z tym dziełem), wiódł życie solidnie oplotkowane, no i pisał. Już się zrobiło wokół niego głośno, kiedy zadebiutował krótką powieścią "Biali bracia" w 1931 roku. Wielkie nazwiska odniosły się doń z entuzjazmem. A Choromański nie zawiódł i dwa lata później opublikował słynną książkę "Zazdrość i medycyna", dzięki której zdobył już nie tylko rozgłos i Nagrodę Młodych Polskiej Akademii Literatury, ale prawdziwą sławę, międzynarodową, bo rychło powieść tę przetłumaczono na wiele języków. Zaczął żyć po pańsku, za co groził mu trochę paluszkiem Witkacy... Napisał jeszcze trochę opowiadań i powieść publikowaną w odcinkach "Szpital Czerwonego Krzyża" (książkowe jej wydanie ukazało się dopiero w latach pięćdziesiątych), i nastąpił koniec świata. Właściwie z dnia na dzień... Ucieczka. Jego żoną była tancerka Ruth Sorel, która uciekać musiała już nawet po raz kolejny, bo wcześniej naziści przegnali ją z Berlina... Teraz razem z mężem musiała uciekać z Polski... Nazwisko Choromański było skuteczną przepustką, ułatwiającą drogę... Szmat jej przemierzyli, bo aż za ocean - Brazylia, potem Kanada... Tropiki go przerażały i męczyły, iglasta Kanada też jakoś nie bardzo mu pasowała. I o ile Ruth potrafiła się na emigracji odnaleźć, jej mąż osuwał się tylko w depresję i kompletną niemoc twórczą. W Kanadzie było trochę postaci ze starego świata, był choćby wspaniały malarz Rafał Malczewski, co uroczo powspominał na stronicach "Pępka świata" szczęsny czas przedwojennego Zakopanego, ale jakaś tęsknica ciągnęła go do Polski. Rafał też się do niej wybrał, ale nie zdecydował się pozostać. Choromański wrócił. I też się z początku wahał. Szczęśliwie przetrwały wojnę pamiątki, jego "Witkace"... I właściwie przez te pamiątki, przez prace nakreślone ręką przyjaciela z Zakopanego, Witkacego, zdecydował się pozostać i zamieszkać w Warszawie. Bo władze nie pozwoliły mu wywieźć owych prac za granicę...

Na początku władze witały go z otwartymi ramionami, jak wszystkich, co zdecydowali się na powrót do komunistycznej już Polski. To je umacniało, legitymizowało. Tyle że Choromański okazał się zupełnie dla nich nieprzydatny. On był człowiekiem całkowicie sprzed końca świata. I w swej twórczości zatrzymał się na latach i swych doświadczeniach z emigracji. Dalej ani krok... Dalej żył i wreszcie tworzył, wędrując jednak najchętniej do międzywojnia, to tamtych klimatów, smaków, i do tego napięcia, które skończyło się wybuchem, grozą, terrorem... Nagle świat zdeptany, podpalony, przeciągnięty na linie po asfalcie za pędzącym samochodem, rozstrzelany ot tak na kartoflisku, przy pięknej pogodzie, którą Choromański bodaj w "Miłosnym atlasie anatomicznym" nazwał pierwszym folksdojczem. 

Choromański wrócił z żoną do kraju i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczął na powrót pisać, po długiej, długiej przerwie... Zawsze nękały go zdrowotne kłopoty, czasem wręcz groteskowe, o czym z humorem potrafił opowiadać, a wśród nich była tragiczna wręcz bezsenność. Prawie więc nie spał, za to pisał... Jeszcze mógł czerpać profity z nazwiska, ludzie pamiętali "Zazdrość i medycynę" ("Białych barci" tylko postanowiono nie przypominać - w komunie była to powieść niecenzuralna, bo traktująca trochę o realiach porewolucyjnej Ukrainy i jakoś tak wyszło, że w powojennych czasach ukazała się drukiem po raz pierwszy dopiero w 1990 roku...) i prędko zorientowali się, że Choromański powrócił, mimo że był niemal całkowicie lekceważony przez krytykę... Jego sztuk nikt nie chciał grać, a jako powieściopisarz związany był tylko z Wydawnictwem Poznańskim. I jeszcze trochę współpracował z "Przekrojem", gdzie publikował swoje wspomnienia, co potem jako "Memuary" uzyskały książkową postać, już kilka lat po śmierci pisarza...

Ani pomocny, ani szkodliwy Choromański. Na uboczu. Którego książki znikały jednak z księgarnianych półek jak świeże bułeczki... Choromański owiany pewną tajemnicą, uwikłany w jakieś niejasności, w podobne, jakie kryją się w jego książkach, w których, mimo ich pewnej sensacyjności, jakichś szpiegowskich a wróżbiarskich zawiłości, wcale nie najistotniejsze jest, kto czego szuka i kto zabił ciocię... To jakaś taka pełna tęsknoty przebieżka przez utracone raje, przez świat, który zaraz będzie dotkliwie zgwałcony, w ostrzegawczych drganiach... W życiu jest trochę inaczej niż na lekcjach polskiego, gdzie pani mądralińska mówi, kiedy jaka epoka się skończyła... Epoki mają jednak takie swoje czarowne macki, które mogą sięgać daleko poza ramy swego określonego umownie czasu... I tak Choromański przechadza się przed naszymi oczami mając pod pachą a to Oscara Wilde'a, a to Otto Weiningera czy Przybyszewskiego; jest w tym jeszcze nalot młodopolski przez zakopiańskie środowisko przytrzymany... Choromański to ktoś, kto jakby wypływa z istnego oceanu pełnego nie lada legend... I cudne w tym wszystkim galeryjki postaci: rozochocenia panieńskie, a to gamoń w zdziwieniach, a to stara szantażystka, a to zamieszania i dziwaczne podskoki wokół lokalnej boginki, a to uroczy homoseksualista, który podpowiada, o czym szeptać mogą motyle...

Istotna jest dziwaczność sytuacji, uwikłania, które sprawiają, że człowiek zaskakuje samego siebie... W nieczułych czułość, w trzeźwym i suchym liczykrupie nagły sentymentalizm, w złośliwości wcielonej całe nawarstwienia dobroci ... Tak to i w "Białych braciach" jest, "Braciach" co zachwycili i Tuwima, i Szymanowskiego, Krzywicką i Wittlina... Brajtis robi jakieś dziwne interesy, jakby się z jakiegoś Gogola urwał, nadto ma jakieś podejrzane kontakty i nawet mamrocze w malignie patriotycznie o Rzeczpospolitej (to troszkę obciąża opowieść, ale doprawdy nieznacznie), w niecodziennych okolicznościach budzić zaczyna w innych zastanawiające uczucia... Ma misję do wykonania i potrzebuje dostać się do Charkowa, ale zima jest potworna i wszystko w porewolucyjnym chaosie szwankuje. Pociąg z Odessy do Charkowa przepadł gdzieś w zimowych burzach. Brajtis decyduje się więc na jazdę saniami do jakiegoś węzłowego miasta, by stamtąd kontynuować podróż... A oto Graas napotkany na dworcu, który wcześniej ubił był z Brajtisem zupełnie niedorzeczny interes... Graas, co jakoś na punkcie Brajtisa dostał z tego powodu lekkiego bzika - huśtawka: od nienawiści aż po erotyczną wręcz fascynację... Trochę jak tato, a trochę jak kochanek stara się powstrzymać Brajtisa, bezskutecznie jednak... Ten bowiem już poszedł w nieparzyste liczby i ruszył z denuncjatorskimi okrzykami rozzłoszczonego Graasa w uszach w środek zwariowanej ukraińskiej zimy w wynajętych saniach, a wraz z nim podążył podejrzliwy czekista Bielicz... Pogoda oszalała. Śmierć zaczęła zaglądać w oczy osobliwym a podejrzanym turystom i towarzyszącym im dostawcom piwa... Zwidy, szaleństwa, troskliwości nagłe... Życie w nowym tańcu... Jakże interesujące życie... Śnieżni rozbitkowie znajdują wreszcie schronienie. Brajtis ledwo żyje. A towarzysz Bielicz wpada w jakieś niezdrowe zaciekawienia. Ogląda sobie nagiego Brajtisa. Nie, to nie nagość z łaźni czy ze zbiorowych mogił... To nagle odkryte drastyczne piękno i pradawna pokusa. Linia uda wydała mu się nawet niebezpieczna... Coś jakby poza nudą. Poza babami, rewolucją, czeka... Poskrobał zegarek kupiony od Graasa... Firma Satyr... Cyganione złoto, licha zdrapka... Ale gdyby nie to, to by na Brajtisa nie zwrócił uwagi... Co to ich łączyło... Nagle jacyś tacy fajni goście wszyscy...

"Białych braci" pisał w Zakopanem. W Zakopanem też powstała owiana tym razem halnym wiatrem "Zazdrość  i medycyna". To wszystko sprawiło, że dla młodego człowieka, pośród jego cierpień, zaświeciło słońce. Sława, pieniądze, oryginalni przyjaciele... Nic dziwnego, że po końcu jednego świata, inny, następny, w jakimkolwiek miejscu już go nie interesował. Jedynie geograficzna bliskość była mu potrzebna, by w tamtym umarłym świecie ożyć, już na papierze tylko , ale zawsze to coś...

Bardzo jest wzruszający w swoich "Memuarach", gdzie zakopiańskie czasy są wielce, wielce istotne. Momentami zarzeka się, że tym razem już nie będzie o Witkacym, po czym za chwilę zaczyna znów pisać właśnie o Witkacym... Tęsknił za tamtą epoką, tak drastycznie urwaną... A ja lubię tamten czas tkwiąc w bezpiecznym dystansie, w tęsknocie bardziej mglistej. I zawsze gdy jestem w Zakopanem separuję się od dnia dzisiejszego. Zawsze mam na uwadze tylko naturę i duchy z tamtych coraz odleglejszych lat, z jedynej w swoim rodzaju legendy wyrosłej z jeszcze fantastyczniejszej i głębszej legendy... Czasy i jakieś dziwaczne o nich marzenie, dziwaczne, idiotyczne, bo przecież ta wojna... Jesteśmy ze swej perspektywy bogatsi o pewną wiedzę, tak że można na to patrzeć jak na katastroficzny film... Wiemy dokładnie, co się stanie, w przeciwieństwie do bohaterów, którzy przeczuwają coś, ale przecież nigdy nic nie wiadomo...

Michał Choromański zmarł w takich dość dziwnych okolicznościach. Tak trochę w duchu swoich powieści. Był w szpitalu, miał w kieszeni lek mogący uratować mu życie... Makumba jakaś czy co?... Nie doczekał już niestety świetnej ekranizacji "Zazdrości i medycyny" Janusza Majewskiego...

Choromański to jest przygoda...

Michał Choromański, Biali bracia, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1990

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce