Dagny Juel Przybyszewska. O zmierzchu

"Kiedy słońce zachodzi...". Kartkuję sobie właśnie ze wzruszeniem tę studwudziestoletnią książeczkę* będącą wyborem prac Dagny w przekładzie i ze słowem wstępnym Stanisława Przybyszewskiego. Ładne to słowo wstępne, miłośnie poprawne, lecz my wiemy, jak fałszywa jest nuta tej tak krzykliwie, samymi wielkimi literami wydrukowanej wypowiedzi... Książeczka ukazała się tuż po śmierci Jutrzenki z malinowo - poziomkowego Kongsvinger... Od czerwca do czerwca... Dziś mija 121 lat od tamtego tragicznego zdarzenia, od tego śmiertelnego strzału, a za chwilę minie 155 rocznica jej urodzin, a przy okazji 121 jej pogrzebu na tyfliskich Kukach... Śmierć w ramach rozszerzonego samobójstwa Władysława Emeryka. Nie trzeba wielu lat, by przeżyć wszystko. Szybko skończył się burzliwy, awanturniczy poemat, z prozaicznych przyczyn, w świecie, gdzie bez grosza ani rusz... Ostatni rozdział: Gruzja, bajkowy Tyflis, hotelowy pokój nieopodal Suchego Mostu... Los powierzony przypadkowi. Fascynujący dla mnie, bo ja też tak bardziej po linii przypadku. Przy okazji tej fascynacji żywię też nadzieję, że jakieś moce pozwolą mi wyplątać się z tego padołu w samą porę, ani zbyt wcześnie, ani za późno, jedynie w samą porę...

Wzruszające tekściki. Wyrosłe na gruncie swej epoki. Piękności, odurzające wonie, trucizny i bagna... Zatem Dagny tu przytoczę rocznicowo, z drobniutkimi własnymi ingerencjami w tekst, tak żeby może to i owo uwspółcześnić, wstawić jakiś przecinek... Taki florystyczny życiorys, bukiet biograficzny:

DAGNY JUEL PRZYBYSZEWSKA

O ZMIERZCHU

 Ten kwiat - ten dziwny kwiat.

 Przytuliła twarz do pęku jego kwiecia, całowała je i głaskała, i pieściła smukłą łodygę.

 Zapach kwiatu przenikał ją tajemną rozkoszą. Zdawało jej się, że to wielkie, słodkie oko kwiatu odzwierciedlało jej własną tęsknotę.

 Odnalazła coś, co dawno już zgubiła - dźwięk, oddech tajemny własnej duszy.

 Pieśń, hymn szczęścia i rozkoszy, który dawno już przebrzmiał..

Och! jak ona ten kwiat kochała, jak ją bolało, gdy jedno z tych gwiezdnych oczu zwiędło i opadło ze smukłej łodygi.

 Rozmyślała o wszystkich kwiatach swego życia, o ich rozkosznej woni i ich złamanych badylach. Zamknęła oczy, a w ciemnym pomroku krążyły i łyskały niczym tysiącskrzydłe, tysiącbarwne ptaki.

 Wszystkie pieśni rozśpiewały, wszystkie barwy roztęczyły się ponad jej dniem i nocą, jawą jej i snem...

 Ale ten jeden kwiat, którego nigdy przedtem nie widziała, a który nagle znalazł się jednego dnia w jej pokoju, dziewiczy, niedostępny i zamyślony; ten kwiat z koroną białych gwiazd wokół swej głowy - och, ten kwiat wyśpiewywał sekrety jej tęsknot i pragnień. A gdy chłonęła oddech jego, czuła dreszcz uniesienia i kraśniała ze szczęścia.

 Gwiazdy wirowały wokół niej w obłędnym tańcu, lśniące niczym świeży szron na świerkowych igłach, a wabiące jak odbicie Mlecznej Drogi na dnie głębokich jezior, ale ta jedna, ta samotna gwiazda była jedyna, co opromieniała czystość i słodycz. Gwiazda nad Betlejem jej duszy.

 Jakaż młoda, strojna i piękna była wtedy! Jak obca i daleka życiu! Tak daleka, że nawet jej najsilniejsza tęsknota nie sięgała jego krańców.

 Widziała siebie z całym naręczem chabrów, błękitnych jak jej własna dusza, jej własna, powiewna, wiosenna dusza, co się szerokim kielichem ku życiu otwierała.

 Całymi garściami chwytała je i rozrzucała wokół siebie, rozrzucała i zbierała na powrót.

 Była strojna i kwietna. Żółte kwiaty we włosach, czerwone wieńce na biodrach... a na całej sukni girlandy białe i niebieskie: tulipany, fiołki i bez, i dzwonki, a woń tych kwiatów upajała jej zmysły, ale dusza spała.

 A potem nadeszły dnie róż. Tylko róże, pełne, ważkie jak strumień włosów kochanki, lśniące i żarzące się róże... Całe jej życie to jeden czerwony krzak, obsypany przemożnym bogactwem róż; i ssała, wchłaniała w każdą szczelinę ciała ich odurzający czar.

Lecz nadszedł czas, kiedy róże powiędły. Cieszyła się, syciła się rozkoszą, że liście opadają, żółkną i gniją. Obrywała róże, rozdzierała je, strząsała z gałązek, szarpała całym krzakiem, aż się posypał deszcz zmęczonych, powiędłych, wyblakłych listków, posypał się na jej znużoną głowę. Aż się naraz zlękła, bo róże jej były czarne, a liście ich zwęglone.

 I szła cicha i smutna brzegami zamulonych stawów i bagien, zbierała kwiaty blade i jak z gromnicznego wosku ulepione; badyle ich kruche jak zmrożona trzcina - zbierała jaskry z żółtymi, starczymi ustami, zbierała bladawe gwiazdy wodnych róż, co wykwitły na szerokich łopuchach i zimne, wilgotne nenufary o rozłożystych ramionach. Nagle zdawało jej się, że serce jej to ta trująca ziemia, na której te kwiaty wyrosły.

 Ale jednego dnia poczuła, że zamarzło światło jej serca; że serce jej było niczym biały i zimny kryształ. Blask jego ścinał lodem jej oczy i zatęskniła za kwiatami, których nigdy nie dotknął pieszczącą dłonią promień słońca, za kwiatami czarów i dziwnych uroków, w których żyłach tylko jad krążył; zatęskniła za odurzeniem trucizn.

 I znalazła je w głębokich uroczyskach puszcz nieprzebytych, w wilgotnym cieniu, którego jeszcze blask dnia nigdy nie pokalał; znalazła kwiat ciemny, wieczną pomroką żałobny, kwiat z liściem obwisłym i smętnie opadłym kwieciem - bezbarwny, bo wilgoć młodość pożarła.

 I chciwie czytała w jego zamglonych oczach, całowała je i poiła się jego trującym oddechem.

 Zerwała go i wzięła ze sobą, i z tajemnym tryumfem położyła go na ofiarnym ołtarzu. I straszliwe jakieś szczęście przenikło ją całą, gdy widziała, jak trujący jad rośliny ścieka, kropla za kroplą - dżdży i ścieka poprzez tabernaculum.

 Ale rozkosz ta rozszczepiła jej duszę i z dziką wściekłością wyrzuciła kwiat z świętego przybytku Ciała i Krwi Pańskiej, zdeptała go i cisnęła w błoto.

 Teraz nie chciała już widzieć żadnego kwiatu.

 Ale na próżno.

 Kwiaty modliły się do niej, wołały pieszczotą i wabiącym cudem za nią, rozrosły się bujnymi krzewami po wszystkich przydrożach, osieciały i osaczyły ją, łyskały łuną parnych błyskawic wokół niej i gromadziły się w jej pokoju chmurą tysiącskrzydłą tysiącbarwnych  ptaków.

 Dziewicze lilie obślizgiwały się po niej ludzkimi językami, storczyki, chryzantemy, kaktusy i smutne kwiecie oleandrów. Brunatne, żółte, przedziwnie czerwone, błękitne jak pieczary zaklętych gór.

 Upoiła się ich obezwładniającą wonią.

 Słyszała ich szept; widziała całe korowody dziwacznych kwiatów, co szły grzmiące w bohaterskich pochodach ku niej, zwartym szeregiem opasywały ją, zionęły trującym tchnieniem, co falą jadu lał się w jej duszę... Dusiła się, dławiła - och! - ten żelazny pierścień, co krtań jej okręcał.

 To wszystko zlało się przebłyskiem dalekich wspomnień z jej duszy.

 Była przecież sama - i ten pyszny, samotny kwiat w jej pokoju.

 Kwiat jej duszy stał dumny i wyniosły przy jej boku - czysty oblubieniec jej.

 Przytulił się do niej, głaskał jej twarz swą betlejemską gwiazdą; a jak wyprężone ciało węża słaniała się ku niej gibka łodyga i patrzyła na nią swymi białymi, dużymi gwiazdami.

 I czuła, jak serce jej bije nowym szczęściem, jak struny jego śpiewają rozkoszną pieśń, trącane pieszczotą tych białych, gwiezdnych promieni:

 O, gwiazdo moja, betlejemska gwiazdo ponad duszą moją!

 A pieśń zapełniła pokój cały, wsiąkała w każdy zakamarek jej duszy, drżała ze szczęścia i upojenia:

 O, gwiazdo moja, betlejemska gwiazdo, co płoniesz nad mą duszą.

--

*) Dagny Przybyszewska, Kiedy słońce zachodzi..., Warszawa 1902

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Breiðfjörð

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce