Słowacki wysp tropikalnych

 Jak tak patrzę w zieloności, z Mostu Śląsko - Dąbrowskiego, dawnego Kierbedzia, w stronę dawnej Zygmuntowskiej i Parku Praskiego, to od razu w myśli woła coś: Choromański!... Niespodziewana Conradowska sceneria nad Wisłą, co się w "Sportowej" objawiła powieściowym bohaterom... Conrad - niechże będzie, jak chce czytelniczka z przedwojennego dworku, że to Słowacki wysp tropikalnych... Bardzo to był kiedyś pisarz popularny, o czym wspomniał Michał Choromański, też w tamtych poprzewrotowych czasach popularny, co z pewną tęsknotą zaznacza, każąc swemu narratorowi opisywać, jak to Wachicki, oczekując na znanego toksykologa, w pewnej dziwacznej, groźnej a nie cierpiącej zwłoki sprawie rzecz jasna, toksykologa, co lubił się plątać na teatralnych tyłach, obserwuje zza kulis trudzącą się na scenie Ruth Sorel, przyszłą żonę Choromańskiego, o którego "Zazdrości i medycynie" rozprawiali w owych latach trzydziestych wszyscy, albo niemal wszyscy... Bo potem to już było cicho. Cicho o pisarzu, który po latach wykazał się niebagatelną płodnością... Choromański cudownie odzyskał słowa. Demiurg odzyskał narzędzie, by fenomenalnie opowiadać o niestworzonych historiach, wcale nie siląc się na rozwikłania zawikłań. On po prostu lubił niesamowitości, wariackie sytuacje, z których coraz trudniej się wywikłać... Tak więc w "Słowackim wysp tropikalnych" mamy oto opowieść o narastającej paranoi prowadzącej do śmiertelnego skąpania. Podejrzani ludzie w podejrzanych czasach, malowniczości przedwojennego świata... Choromański i jego opowieści z czasów strasznie jakby dawnych, choć przecież gdy tego "Słowackiego" pisał, był raptem rok 1967, więc to ledwie trzy dekady. Ale biorąc pod uwagę diametralną odmienność świata po końcu tamtego, rozstrzelanego przez Hitlera i Stalina, wszystko zza tamtej granicy, ustawionej na dacie 1939, było jakby z czasów, o których mówimy, chcąc podkreślić ich dawność i bajkowość: przedpotopowe... Potop się zdarzył, potop ognisty, a Choromański stracił słowa. A potem je odzyskał, po powrocie na wypaloną ziemię. Zrazu witany, ale propagandowo bezużyteczny... Jako artysta pozostał zupełnie sam, oficjalnie przemilczany, ale jednak z wierną, pamiętającą gromadą czytelników, z której troszkę jeszcze przetrwało do naszych czasów...

Jakby dzisiaj trochę tamte czasy stały się bliższe. O dziwo. Tak bywa... Jest pewna stała w nas. Na szczęście, a czasem na nieszczęście, to zależy, co akurat wałkujemy... Faszyzm nie wyszedł, komuna takoż, z liberalną demokracją też za dobrze nie poszło, jest więc nadzieja, że i kaczyzm rychło zdechnie... No i są pewne stałe, gdy idzie o kariery na przykład, gdy się wszystko obkłada swoimi. Taki jest też młody Wachicki, co posadkę w Krakowie dostał dzięki mamci, starej peowiaczce... Jakaś tam turystyka, nuda, właściwie synekurka - można się więc było oddać marzycielstwu, zmieniać kobiety, które chętnie lubią przeszkadzać zamyślającym się chłopcom i które potem odchodzą obrażone, gdy takiego nie zdołają rozgryźć, nie zdołają wytrącić z tajemniczości; można było poddać się wódeczności, która jakoś wyczarowywała pociągi do przygody... Ach, żeby tak dreszcz jakiś, niebezpieczeństwo... Morza jakieś, Conrady... Mama z okołomarszałkowych kręgów coś nagle zaczęła wariować, wpadła w dziką paranoję, skryła się w swej częstochowskiej willi, wreszcie zwariowała doszczętnie prześladowana przez jakieś widma i stała się wręcz zoologicznym okazem w psychiatryku w podkrakowskich Batowicach... Bywa tak szczęśliwie, że po mamusiach czasem zostają spadeczki, dzięki czemu pewien rodzaj niepraktycznych synków zaraz rzuca pracę... Wachicki spławił się do Warszawy Wisłą... I już się tam, na stateczku, zaczął zahaczać o zagadkowe sprawy... Chciał przygody, przygoda przyszła... Raptem wpadł w sieć zagadek, których nijak nie umiał rozebrać. O co biega? Czego od niego chcą? Czemu ma zabiegać o względy pewnej damy ciągle przesiadującej w "Sportowej", gdzie wśród nadwiślańskich zadrzewień, tuż przy Zygmuntowskiej, blisko lunaparku i zoo odkrył świat jak z Conradowskich tropików... Pewnego warszawskiego mecenasa, speca od rozwodów to samo miejsce, zupełnie przypadkowo odkryte, także zaskoczyło swym Conradowskim wystrojem... Miejsce dziwaczne, bardziej wypraszające niż zapraszające, podejrzane typki i odgłosy, wieczorami migoczące kolorowymi żaróweczkami... Tuż pod nosem zwykłych obywateli dzieją się jakieś tajemne a śmiertelnie niebezpieczne sprawy, jakiś inny, podskórny nurt. Wokół komplikacje: z jednej strony powiewające coraz bardziej ochoczo sztandary ze swastyką, z drugiej polsko - ukraińskie zawikłania. A to jakieś mordobicie, a to gdzieś kałuża krwi, bo to i w tle tle zabójstwo Hołówki... Ach, wszystko może być podejrzane i oplotkowane, nawet śmiertelny wypadek Kazimiery Niewiarowskiej... Najistotniejsza w tym wszystkim jest plotka, pogłoska - taka jest zawsze teraźniejszość - to niejasny i urywający się film... Bardziej człowiek mądrzejszy, gdy nabiera dystansu, ale u siebie, w swoim tu i teraz mgła, zawsze jakaś mgła... I w tej mgle w swój czarujący, zabawny sposób wyczarował Choromander tamten przedwojenny świat, z plotką na czele... Jak zwykle u niego mnogość ciekawych typków; a to spojrzenia witkacowskich oczu, a to ciotunie wyniosłe, a to pułkowe zazdrośnice, a to choleryczny dziadunio - sercowiec, czasem przystojne i strojne kobiety oraz męskie seksbomby, lordy Douglasy, jest i wariacka jazda autem z Dołęgą Mostowiczem i pogawędka o Conradzie z Karolem Szymanowskim, co to zauważył, że Conrad coś taki niechętny był polskim konwersacjom i że, choć podziękował entuzjastycznie Żeromskiemu za nadesłane książki, to wcale ich nawet nie rozciął (kiedyś łatwo się można było przekonać, czy książka, dany jej egzemplarz, była czytana czy nie), o czym się przekonano przeglądając po jego śmierci pozostałe po nim pamiątki... I wśród młodych poetów stary poeta, jak skorupka ze stłuczonej wazy Młodej Polski, Korab Brzozowski, tylko Wincenty, nie Stanisław... Malowniczy świat, przez który tak niedługo potem miała pójść seria z karabinu, eksplozje bomb, przejść nędza, głód, paniczny strach...

Choromański potrafi wciągać. Pozwala nam zwariować. I też niekiedy pokazuje, że ten nasz nadwiślański bzik ma pewne stałe, bez względu na czas... Jakieś co pewien czas podobieństwa się ujawniają w politycznych kręgach... Wszystko już było w tym naszym domu wariatów. Jak się słyszy dzisiejszych rządzących, co przypisują sobie cudze zasługi, gdy idzie dobrze, i co zawsze wołają, że winni są jacyś oni, gdy idzie nie tak, to człowiek może sobie pomyśleć - oho, gdzieś to już było!... Dziś chyba jakoś zabrnęliśmy w czas pod pewnymi względami podobny do lat trzydziestych ubiegłego wieku... U nas zawsze jakieś nieciągłości i wieczna amatorszczyzna... My idziemy przez historię jak przez szatkownicę... I tak to Michał Choromański pisał o latach trzydziestych, w polityce: ... Zatem w trzydziestych latach rządzili przeważnie amatorzy, mniej lub więcej zręczni, którzy sami sobie się dziwili, że oto jakaś siła wyniosła ich na stolec ministerialny i że oto kierują teraz nawą państwową, co mimo ich amatorstwa jakoś nie trzeszczy, a nawet płynie sobie naprzód. Dla ilustracji - Grossenberg słyszał na przykład o takim wypadku. Skądinąd poczciwy lekarz wojskowy, Sławoj - Składkowski, z rozkazu Marszałka został mianowany premierem, aczkolwiek do tej historycznej misji wcale się w duszy nie czuł powołany. Sprawował się jednak dzielnie - rozkaz, panie Marszałku! - często robił niespodziane sanitarne inspekcje i wsławił się szczególnie tym, że kazał na wsiach wszystkie wygódki pomalować na zielono. Mimo to nawa państwowa spokojnie płynęła dalej. I właśnie to, że Państwo Polskie trwało jak gdyby nigdy nic - napawało premiera - lekarza podziwem i nieomalże oszałamiającym zdumieniem. Z bardzo pewnych źródeł mecenas słyszał, że generał Sławoj - Składkowski, czy to w swym gabinecie w Prezydium Rady Ministrów, czy to prywatnie w restauracjach miał zwyczaj dosłownie co dzień wołać: - I że też ta kobyła wciąż jeszcze idzie!... - Kobyła to było Państwo. Państwo, które w dalszym ciągu żyło normalnie, obywatele rodzili się i umierali, kwitł handel, jeździły tramwaje i pociągi, nawet kursowały statki, były żniwa i dożynki, domy wypełnione mieszkańcami i przeróżne urzędy - jednym słowem to wszystko egzystowało w najlepsze i jak gdyby wbrew logice, bo wszak byłoby raczej logiczne przypuścić, że cały kraj się zaraz zawali, skoro kieruje nim osoba na niczym się nie znająca - chyba że na zielonych wygódkach. Więc generał Sławoj - Składkowski nigdy ponoć nie mógł ochłonąć z oszołomienia, że oto w czasie jego premierostwa: Kobyła wciąż jeszcze idzie!"...

Nie wiem jak nasi dzisiejsi polityczni luminarze, czy ich (wszystkich może poza jastrzębiem od pieniędzy, bo w tym wypadku nawet na cień czegoś podobnego liczyć już nie można) stać choćby w najgłębszym zaciszu własnej łazienki na taką refleksję, ja w każdym razie jako skromny obywatel - podatnik jestem dość oszołomiony, kiedy niemal codziennie widzę, jak pod pałacowymi żyrandolami i na ministerialnych czy prezesowskich dywanach napotykam ludzi sprawiających wrażenie istot niespełna rozumu... A kobyła jakoś idzie. I to nawet bez większego szemrania... To ciekawe...

Tak więc dzisiaj znów coś z przykurzonej przeszłości... Pamiętajmy o Choromańskim...

*

Michał Choromański, Słowacki wysp tropikalnych, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1969

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce

Klaus Mann. Ucieczka na Północ