Lady Stardust

People stared at the makeup on his face...

Niedawny czerwcowy czas przyniósł okrągłe rocznice, gdy idzie o wydarzenia w karierze Bowiego. To już dwadzieścia lat od płyty "Heathen" a pięćdziesiąt od lądowania Ziggy'ego Stardusta...

Ziggy Stardust. 1972. Tamten rok chyba w ogóle był obfitujący w ciekawe wydarzenia. A dla Davida był szczególny, bo wtedy właśnie jego kariera nabrała zawrotnego rozpędu. Stał się super gwiazdą - androgyniczny chudzielec, kiczowato kolorowy, na koturnach, krzykliwie umalowany, czasem niemal całkiem goły. Wzbudził skrajne emocje. Jednych oburzał, innych zachwycił. Wielu dał sygnał hałaśliwy, że całkiem dobrze być innym... Spadł kosmita w naszą ziemską paranoję... Z przytupem w postaci legendarnego widowiska w londyńskim Rainbow Theatre w sierpniu owego, wspominanego tu roku... W tamtych czasowych okolicach spotkał też Lou Reeda, z którym chwilę potem współpracował przy płycie "Transformer", co dla Reeda ma podobne znaczenie jak dla Davida "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars"... Oba krążki to legendarne rzeczy, do dziś nie tracące swej mocy... Płciowa migotliwość: "he" miesza się z "she", "he" staje się "she" itepe i tede... A wszystko w jednym. I tak to już zostało. Kim tam David Bowie nie był... Za każdym razem fascynujący, i zawsze będący tym samym Davidem... O specyficznej urodzie sprawiającej, że we wszystkim było mu dobrze, do wszystkiego pasował, także do każdej płci i każdej temperatury...

Oczywiście tamtych wydarzeń z początku lat siedemdziesiątych nie pamiętam, bo wtedy byłem jeszcze ledwie dziewczyńską zabawką, bezbronnym uczestnikiem majestatycznej makabry zwanej macierzyństwem.  Ziggy spadł do mnie później, w latach osiemdziesiątych, nastolatkowych. Też i Ziggy miał wówczas lat naście. Ale że czas płynął wtedy dla mnie inaczej, już wtedy był dla mnie głosem z bardzo odległej przeszłości, bo ten głos trwał niemal tak długo jak moje męczarnie na tej ziemi... Wtedy przecież każdy rok szkolny był otchłanią, o której się sądziło, że nigdy się nie skończy... Doprawdy, ależ to nastoletnie życie, całkiem wbrew pozorom, długo trwa. To było takie mozolne naciąganie sprężyny... Oporna nauka i zakochiwania się... Marzycielskie spacery, z dreszczem, z słuchawkami na uszach...  "Gimme your hands cause you're wonderful!"... Pamiętam, jak mi krzyczał w uszy zimową mroźną roziskrzoną nocą pod gwiazdami... Walkmanowe czasy. Mały kaseciak z słuchawkami... Walkmanów już dawno nie ma. Ale kaseta została. Na którą przegrane zostały dźwięki ze zdobycznego winyla. Wtedy było ciężko o płyty u nas. Wiele z nich przywiozłem sobie z Zachodu. Dzięki takim rzeczom naturalnie człowiek zyskiwał na znaczeniu. Miał czym grać. Przynajmniej nie trzeba było nadmiernie pajacować po boiskach... (Brr, te konieczne w szczeniackim wieku potrzeby zaistnienia w grupie...) Przy tej okazji przypomina mi się historia z walkmanem, kretyńska, jak z najgłupszego kabaretu... Chciałem sobie taki kupić. Miałem troszkę odłożonej kasy, babcia mi tam dorzuciła garstkę dolarów, żebym sobie kupił kurteczkę, w peweksie, w tym legendarnym w Krakowie, przy dawnej 18 stycznia... Tak że sobie pomyślałem - wybiorę się po kurteczkę, to sobie kupię i tego małego kaseciaka... Ale zanim to nastąpiło, pewnego dnia zasiedziałem się trochę u przyjaciela, co było zresztą dość częstą praktyką (wpadaliśmy w takie zasiedzenia, bo żyć bez siebie nie mogliśmy). Właściwie żyłem miłością do tego chłopaka, dzięki niej chciało mi się rano otwierać oczy. To w naturalnej wtedy naiwności była już miłość na wieki, mieliśmy się już nigdy nie rozstawać, choć oczywiście w żaden sposób nie umiałem sobie wyobrazić, jak owo zawsze miałoby wyglądać w przyszłości. Chyba zakładałem po prostu, że zawsze będziemy nastolatkami, zawsze w jakimś ukryciu, no bo czy zanosiło się na jakieś zmiany?... Bo to przecież temat był tabu, zaklepany tak, na mur - beton. Jeśli się pojawiał, to tylko dla rechotu, drwin, wulgarnych kawałów... Więc tak się kochałem, w dreszczach, jeszcze w poczuciu, że to coś złego, a że złego, to było to z kolei szalenie ekscytujące... Na swój sposób ta niby występność całą rzecz jakoś niezdrowo uatrakcyjniała... Ludzie umawiają się, często bezmyślnie, że coś jest złe, a ja to robię, to jest przyjemne, temu nie można się oprzeć... I tak razu pewnego się zasiedziałem, w tej swojej występności rozkosznej, sekretnej. Ale nie wróciłem znowu tak późno, żeby zastać mieszkanie w wygaszeniu i w uśpieniu. Tylko pies mnie przywitał, naciągnął mnie na dodatkowy spacer... Po spacerze nadal nie było zbyt późno. Tato - jasne, śpioch. Ale mama? Czy chora? Zawsze taki nocny Marek!... A tu się okazało. Foch!... Uzmysłowiłem sobie raptem, że to były moje urodziny. Tyle że ja już od dawna urodzin nie obchodziłem. Urządzałem imieniny. Bo urodziny to coś w mojej opinii dla przedszkolaków, w każdym razie coś dla bardzo małych albo bardzo starych, kiedy to już liczba lat przy zrozumiałym, pełnym rezygnacji pogodzeniu się z przemijalnością stanowi wartość sensacyjną... A tu raptem urodziny. Przypomniała sobie. I zostawiła na stoliku prezent, mamusia zostawiła. Walkman! A obok niego liścik. Wszystkiego najlepszego i... i jeden wielki bluzg na dodatek. Taki - owaki, masz nas za nic, w dupę się pocałuj, skoro ważniejszy dla ciebie ten zasrany Michaś! - Zasrany Michaś! - wtedy jedyna radość mojego życia... - O ty franco, czekaj! - pomyślałem. - W pierwszej chwili chciałem wyrzucić wszystko przez okno. Ale to byłoby nieekonomiczne. Więc otwarłem okno, i fru, poleciało tylko pudełko oraz strzępki obelżywej okolicznościowej epistoły. A walkmana skrzętnie schowałem... Na drugi dzień było wolne. Ot - domowa krzątanina, bebechy, kuchenne wyziewy, mamrotanie, tato w samych slipach, ja z odkurzaczem... Wreszcie obiadek. Domowe ciepełko. Do dziś się dziwę, ze tam nie doszło do jakiegoś zadźgania... Chociaż ja kilka lat później wpadłem w niebezpieczną furię... (Moja mama uważała - całkiem słusznie, myślę - że gdy zaczyna się takie chlipanie zupek w domowym zaciszu, to tam już pozytywne uczucia są na wygaśnięciu... Coś w tym jest. Takie domowe obiadki to groza. To jest krok od przepaści. Dlatego ja tego unikam - my z Frankiem w domu jemy po kątach, często nie w tym samym czasie. Co innego knajpa, albo jakieś wspólne gotowanie z przyjaciółmi i posiady z nimi. Wtedy stół ma sens...) Dzika nuda, obiadek, wiecznie włączony telewizor, od poczucia małżeńskiego wstrętu aż gęsto... W pewnym momencie mama nie wytrzymała. Pół dnia łaziła, zaglądała mi do pokoju, gdzie ten walkman? - Widziałeś tego walkmana? - zapytała. - Co? A... a nie, wiesz co, nie byłem jeszcze... Po niedzieli zajrzę... - No ale przecież ja ci kupiłam. Na prezent. - Jak? - No przecież zostawiłam ci. Bo ty oczywiście u Michała, jak zwykle. Napisałam ci... - O czym ty mówisz? - No nie denerwuj mnie! Na stoliku ci zostawiłam. - Niczego nie było. - No przecież... - Tak jak oni udawali senność, tak ja na drugi dzień udałem rozpacz. Już mi łzy teatralnie zaczęły płynąć... - Przecież nic mi nie zostawiłaś, co ty mi wmawiasz?... - No przecież ojciec świadkiem! - Tacie się chyba spodobało, że robię z matki wariatkę, bo odpowiedział tylko: - Uspokójcie się, film oglądam! - Ale, no kur... - Dajcie wy mi spokój! Oboje jesteście pojebani!... - Ty gnoju jeden, poczekaj ty, chamie - wydyszała w moim kierunku mamusia... --- Tamten walkman od mamy był czarny. A ja kilka dni później kupiłem sobie srebrny. Nie podobał mi się, ale istotna była różnica. Złośliwa kosa trafiła na złośliwy kamień... - Kupiłem sobie taką leviskę, popatrz - zawołałem powiewając górą od dżinsowego mundurka - i walkmana - dodałem - bo mi zostało trochę kaski... - Jaka z ciebie jest wstrętna menda, taka mściwa, niedobra, uhhhhhhhhhhhhhh, ty - powiedziała gotowa dać mi ścierą przez łeb, widząc srebrnego walkmana... Nigdy o tym nie zapomniała... Wiele, wiele lat potem zapytała mnie raz: - Ale ty go wtedy schowałeś, przyznaj się... - Nigdy się nie przyznałem... A zasrany Michaś miał ode mnie walkmana...

Kretyńskie to były zdarzenia. Świat kręcił się wokół bzdur. Drobnych oszustw, kłamstewek, szkolnych strachów, klasówek... Najpoważniejsza była miłość, choć trudno było się z nią wtedy obnosić. Najpoważniejsza była miłość, co jednak całkiem lekko sobie odpłynęła, w niezbyt przyjemnych dla mnie okolicznościach... Tak to jest zwykle z wiecznymi miłościami... Po Michasiu już ani śladu... Gdy zdarza się, że nasze drogi się krzyżują, on udaje, że mnie nie dostrzega... Sięgając do Wilde'a, można powiedzieć, że najtrwalszym w ludzkim życiu jest przelotny romans... Bowie w "Lady Stardust" też jakby trochę nawiązuje do Wilde'a, może nie z powodu miłosnych wytrwałości, co z powodu rodzaju samej miłości, tej, o której pisał w swym poemacie lord Douglas, Bosie, kochanek Oscara Wilde'a, o miłości, co nie śmie wyjawić swojego imienia...

Przywołam więc tu piosenkę. Jedną z tych z walkmanowych słuchawek, z tamtej zimy mroźnej, co mi tak w pamięci utkwiła, z czasów, kiedy to wszystko wydawało się nie mieć końca... Przystanę jednak tak między "The Rise and Fall..." a "Heathen", w roku 1996, kiedy Bowie zarejestrował trochę starych piosenek z lat siedemdziesiątych plus jedną nowszą: "Shopping for Girls" z Tin Machine II, tak w próbach do urodzinowego koncertu, bo już mu biła powoli okrągła pięćdziesiątka. Tak więc na pięćdziesiątkę Ziggy'ego z pięćdziesiątki jego twórcy... "Lady Stardust" - tutaj z płytki z nagraniami z 1996 roku, z płytki "Changesnowbowie", która ukazała się w 2020 roku...

(...)

I smiled sadly for a love

I could not obey

Lady Stardust sang his songs

of darkness and dismay

And he was alright, the band was altogether

Yes, he was alright, his song went on forever

And he was awful nice

Really quite paradise

and he sang all night long... yes, he did 

David Bowie:

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce