Bez większych kompetencji

 

Jakiś czas temu rozgorzała dziwaczna dyskusja o pisaniu i nie pisaniu dla idiotów. Bo Olga Tokarczuk powiedziała, że dla idiotów nie pisze. I nie wiem - uderzyła w stół i odezwały się nożyce, czy jak? Idiota jest oczywiście wyrazem dość pojemnym. W jakimś sensie sam nim jestem... Byłoby pewnie jednak lepiej, gdyby mówiło się, dla kogo się pisze, nie zaś dla kogo się nie pisze, bo wtedy nie dawałoby się pretekstu do jakichś oburzeń, jazgotów... A najlepiej - co jest zawsze całkowicie zgodne z prawdą - powiedzieć, że pisze się po prostu dla ludzi... Nawet dla idiotów, pewnych ich szczególnych rodzajów, takich o których chociażby pisze w "Mdłościach" Jean Paul Sartre, co każe swemu bohaterowi mówić: - "Pomyśleć, że istnieją tacy idioci, którzy czerpią pociechę ze sztuki. Wierzą, że piękno im współczuje. Kutasy"... Ale jak się sztukę traktuje religijnie... Idźcie do kościoła, jeśli gdzieś szukacie pociechy, pisał Schopenhauer... Jednak tradycyjna świątynia znalazła towarzyszkę, a nawet niekiedy zastępczynię w postaci świątyni sztuki i myśli, bo tak można by chyba nazwać bibliotekę... (domowa to taki ołtarzyk pełen świętości, jakże czasem pachnących, bo przecież aromaty książek, tych starych i nowych, lepsze nawet od kadzidła...) Podobnie też traktujemy naturę, sądzimy, że potrafi ona jakoś odnieść się do naszych zmartwień... Sztuka i literatura, podobnie jak natura są dla ludzi. Rozmaitych. Tych nawet takich zwykłych, spod tych przysłowiowych strzech, gdzie może więcej nawet zapałów, entuzjazmów, emocji, wrażliwości, a mniej tego całego zakichanego znania się... Bo są tacy, co się znają, napuszeni pogardliwie. Tych napuszonych to nawet chyba łatwiej zrobić w konia, bo oni zawsze pełni obawy, żeby nie wypaść na takich, co się nie znają... Lepszość. W tym kontekście też taka pokrewna poczuciu zrodzonemu z religijności. Wystarczy bywać, praktykować, klepać formułki, by czuć się lepszym od innych, wyższym, także - o zgrozo - w sensie moralnym... To całe takie znanie się jakoś mało ma dla mnie radości, jest wtłoczone w zawiłe żargony i w książki o książkach (jakże tego drugiego nie znosił Hamsun) ... We wspomnianych "Mdłościach" Sartre'a jest taki młody pedałek - samouk, który siedzi w bibliotece i czyta wszystko, po kolei, w alfabetycznym porządku. Chce wszystko wiedzieć - choć biblioteka przecież nie taka kompletna - wartość ma dla niego tylko to, co powiedzieli już inni, a jeśli sam coś wymyśli, to też odczuwa satysfakcję dopiero wtedy, gdy odkryje, że ktoś przed nim pomyślał już coś podobnego. Nawet obcowanie ze sztuką traktuje jako jakiś rodzaj wiedzy. Nie przychodzi mu do głowy, że można z tego po prostu czerpać zwykłą przyjemność... Tak że jak słyszę o tych wszystkich kompetencjach do rozwiązywania łamigłówek... Czy obcowanie ze sztuką musi koniecznie oznaczać drogę przez mękę: mozół, krew, pot i łzy? Czy nie może być to pogodna przygoda, nawet jeśli opowiada o rzeczach trudnych i mrocznych... Nie trud lekcji. A po prostu przeżycie, mniej ciężkie od tych oferowanych przez istnienie tu i teraz... Nawet skomplikowane rzeczy mogą być jak orzeźwiająca kąpiel. Schopenhauer już tu przywoływany, choć przecież stawiał czytelnikowi wymagania, najbardziej liczył właśnie na tego czytelnika trochę takiego spod strzechy, chciał, żeby jego dzieła czytali dyletanci, ich zwyczajem, entuzjastycznie, bo jedynie u nich spodziewał się znaleźć niezbędny do ich zrozumienia stopień obiektywności i niezależności. I to się powiodło. Nawet jego niereligijne przecież teorie wzięto trochę za religię, bo zdołał on wypełnić pustkę po utraconej wierze. Nie dał pociechy, ale dał jakieś zadowalające uspokojenie i zadowolenie. Wszystko dzięki sztuce, bo wspomniany filozof był przy okazji utalentowanym pisarzem, czytelnym nawet dla niezbyt obeznanych z filozofią i światową literaturą ludzi...

Zdarzy się, że człowiek chlapnie coś niefortunnego. Zdarza się to i pisarzom. Zresztą to, że ktoś jest pisarzem, nie oznacza od razu, że jest gadułą. Niektórzy wcale nie lubią gadać, mamlać przed publisią... To zresztą trochę takie dziwaczne, takie mamlanie właśnie, że użyję słów Czycza. No ale ludzie są ciekawscy. Tu znów odwołam się do Schopenhauera, który już dawno temu pisał w tekście "O fizjonomice", że powszechne jest pragnienie, "by człowieka, który się czymś wyróżnił, w dobrym czy złym sensie, bądź który jest twórcą jakiegoś niezwykłego dzieła, zobaczyć na własne oczy lub, jeśli nie jest to możliwe, przynajmniej dowiedzieć się od innych, jak ów człowiek wygląda; stąd tłumne pielgrzymki do miejsc, gdzie można się spodziewać jego obecności, a także starania gazet, zwłaszcza angielskich, by go dokładnie i trafnie opisać, dopóki go nie zobaczymy naocznie dzięki malarzom czy grafikom, czy dzięki wynalazkowi Daguerre'a, tak cenionemu właśnie dlatego, że najlepiej zaspokaja tę potrzebę." Żyw musi robić dodatkowo za małpę. Jak mówił Tadeusz Różewicz: - Teraz pisarz musi jeszcze koniecznie bawić publiczność... No więc bawi, i gada... Po co? - nie wiem, przyznać muszę... Naturalnie spotkania takie mają sens, jak spotkanie z każdym innym człowiekiem: na prywatnym gruncie: towarzyskim, albo - jak się przydarzy - rodzinnym, także zawodowym, gdy się tak komuś w życiu poukłada, ale żeby tak ganiać, by patrzeć i słuchać posadzonego do podziwiania okazu... Jakby mało było pisania... Co innego artyści tyrający całym organizmem - ale to też - zwykle starcza scena czy estrada, bo żeby tak celowo latać, by piszczeć gdzieś pod balkonem albo u hotelowego wejścia... Nie - bzdury... No ale gadają sobie i pisarze... Że na przykład oni nie dla niekompetentnych strzech... A ja sobie przypominam, że najwspanialsze przeżycia z książką w ręce miałem wtedy, gdy pod taką strzechą siedziałem, mały i niekompetentny, z Laxnessami, Hamsunami... Zatopiony w lekturze, nieistniejący dla świata; w głowie wyczarowane obrazy, cudze przeżycia jakby zmienione w przywoływane wspomnienie. Może czytając nie żyje się podwójnie, bo jednak większą siłę mają te prawdziwe przeżycia, niemniej w chwili, gdy się czyta, wymykamy się... Pisarz trochę tak nam wyciąga z ciała dusze. Jakiś to sen dodatkowy. W poukładanych słowach. I w tych nieruchomych literach drukowanych chyba najwięcej pozostaje życia. Przy nich na przykład zarejestrowana muzyka jest upiornie martwa. Przywołuje czas miniony, kiedyśmy ją pokochali, przywołuje to, do czego była nam przygrywką, ale zawsze mieści się tu i teraz w tym samym czasie, niezmienna w tym swoim stałym umieraniu, łatwa zresztą do zapamiętania... A książki gdzieś ulatują i gdy się do nich wraca, mogą zaskakiwać, pozytywnie albo nie, zależy... Niemniej to jest zawsze coś nowego. A to już jest plus, gdy się spotkanie z samym sobą jawi jako nowość... Kojące okłady na niegdysiejsze bóle... Bo dziś już sztuka nie robi na mnie szczególnego wrażenia, a jeśli już, to bardzo rzadko. Nie przeżywam jej tak intensywnie, jak to było kiedyś, kiedy byłem taki niekompetentny i bez kluczy do tajemniczych kodów. Dobrzy kumple wślizgiwali mi się w ponure życie. Dzięki nim właściwie chciało się żyć. I czegoś szukać - tak, dla samego szukania... Dziś właściwie pozostała przyjemność, taka zwykła, gdy się po odwalonej pracy siada z książką... Jak to mówił Jerzy Pilch: pisarz pracuje po to, by ktoś po robocie mógł sobie usiąść i jakoś przyjemniej przeżyć jakąś godzinkę, jeśli ma na to ochotę, bo jeśli nie, to też nie ma bólu, bo świat od tego ani lepszy, ani gorszy, choć niektórzy twórczy marzyciele wyobrażają sobie, że posiadają w sobie moc odmieniania świata na lepsze (zwykle na lepsze, choć na przykład Oscar Wilde skarżył się ze śmiechem, że nie jest w stanie napisać czegoś, co dorównywałoby Biblii, ergo nigdy nie będzie mu dane stworzyć czegoś, co wywołałoby równie wiele zła...)... W każdym razie pociechy z tego żadnej, życie idzie dalej, korzyści takie sobie, zapychanie dobre pewnych szczelin... Mam w domu kufer ogromny pełen pociechy - gdy go otwieram, zawsze jest pusty. Jeśli coś się może w życiu zapełnić, to sakiewka tych duchowych towarzyszy... Czarownie nas nabierają: ksiądz pospołu z artystą... Mamy wrażenie, że coś nam za nasze pieniądze dają. Mamy poczucie, że jesteśmy szczodrze obdarowani, choć tak naprawdę zostajemy z niczym... Trochę wzruszeń, trochę mądrości do popisów, trochę wędrówek, które też muszą przeminąć... Trochę rozrywki i drogowskazów do tych naszych zaświatów, gdzie te najdonioślejsze przeżycia...

Kiedyś czytelnictwo ratunkowe. W zimnej niczym kostnica rodzinie. Szczeniak w okopach. Naraz z wcale pokaźnymi utworami... Hamsun mi się objawił wtedy, między innymi. Szczególnie zachwycający Hamsun, poetycki, w jakiś sposób szalony, wciągający w swoją krainę włóczęgów, rozgorączkowanych wariatów, malowniczych fantastów, kapryśnej miłości, w piękną przyrodę, pośród której dorastał i której składał czasem wspaniałe hołdy... Tak było szczególnie w przypadku "Błogosławieństwa ziemi" (1917)... Oto pustkowie jak z bajki. Pośród krajobrazów z jego młodzieńczych lat, do których w 1911 roku powrócił na czas jakiś, między innymi po to, by pogrzebać trochę w ziemi i by napisać tam swoje opus magnum... Te krajobrazy i tamtejsze światło są fascynujące, na obłędne tęsknoty. Teraz, gdy sięgam po tę powieść, wzruszam się nie tylko spotykając siebie sprzed lat, ale też zaraz na myśl przychodzą mi lesiste pejzaże: Kråkmo, skąd już niedaleko do Hamarøy i Hamsund, od którego zrodził się, dzięki drukarskiemu przeoczeniu, pseudonim Hamsun... Oto pustkowie, ścieżka, którą wędrował czasem jakiś Lapończyk, częściej zaś korzystało zeń takie czy inne zwierzę... I raptem skądś przybywa człowiek, Izak, co znajduje wreszcie miejsce do życia. Bierze sobie ziemię. Nie dba, czy do kogoś należy. I zabiera się za pracę. I już tak będzie zawsze pracować, a wokół przybędzie życia w ludzkiej postaci. Na kartkach wszystko naturalnie jest takie proste. Gorzej, gdyby sobie człowiek takie trudy zadawał w prawdziwym życiu. Tak się mierzyć z calizną niemal gołymi rękami, tak rąbać świerki... Literatura ciekawsza jednak od życia, chociaż sam troszkę pracowałem na wsi, zlany potem, i właściwie nie wiem, czy nie byłoby najlepiej, gdybym sobie żył na takiej wsi, choć na pewno nie jako pionier, mimo mojego dziwacznego zamiłowania do koszenia trawy staroświecką kosą - to lepsze od siłowni, zwłaszcza jak się ma do pokonania zmierzwiony kożuch splątanego zielska:-) Tak że żwawo idzie Izakowi, bo robotny to człowiek i sprytny... Dołączył do niego żywioł kobiecy, z konieczności nie wybredny, bowiem Inger szpeciła zajęcza warga... Ale dla Izaka to nie była przeszkoda i pracowita kobieta urodziła mu pięknych synów i córeczkę Poldynkę. Dopiero gdy na świat przyszło dziecię z taką samą szpetną wargą, zjawiło się nieszczęście. Zabobon kazał Inger sądzić, że to przez Lapończyka, co, w chwili gdy była brzemienną, przyniósł ze sobą, niby to złośliwie, zająca... Właściwie na pustkowiu zbrodnię można by było ukryć, ale krewniaczka Olina zaczęła węszyć, odpychająca Olina, ale też budząca jakąś sympatię - taka wędrująca postać, szukająca dla siebie zajęcia to tu, to tam, przydatna, z jakimś tam sprytem skrobiąca i sobie skromną rzepkę. Była trochę jak taki bicz sprawiedliwości, który przy okazji, na czas niezbędnej nieobecności Inger, znalazł sobie zatrudnienie w gospodarstwie Izaka. Wydało się, że Inger zabiła noworodka, by oszczędzić mu podłego życia, z jakim musi mierzyć się ktoś inny, w taki czy inny sposób kaleki, niedoskonały. Szczęśliwie prawo nie było już takie surowe, ale kilka ładnych lat Inger musiała przesiedzieć w więzieniu. Zło przyniosło jednak korzyści, bo w Trondheim Inger zdobyła wiele praktycznych umiejętności, zoperowano jej zajęczą wargę i nauczyła się też, jak postępować, by nie spędzić reszty życia w permanentnej ciąży. Oczywiście miasto ją spłyca, uzyskana uroda zaś czyni chętną do uciech, tym bardziej, że wokół Izakowego Sellanrå zaroiło się od ludzi... Uciechy miłosne to jednak nie taki wielki grzech, niemniej mąż dopadł raz żonę i przywrócił ją do pionu - uniósł ją, a potem stanowczo postawił na ziemi. Jakby ją grom jakiś walnął - i stała się na powrót poważną, miłą kobietą na osiedlu... Izak ma w sobie wiele wyrozumiałości - cóż poradzić - natura drwi trochę z człowieka, wpędzając jego samiczkę w stałą huczkę, z czego chłopcy przecież zawsze chętnie korzystają... Niektórym "Błogosławieństwo ziemi" kojarzy się z "Chłopami" Reymonta, jednak w powieści Hamsuna mniej jest gwałtowności, nie ma tak bolesnych konfliktów. Chłopi Hamsuna mniej są w swych zabobonach i przesądach przeorani chrześcijaństwem, są właściwie pogańscy, łagodniejsi, bardziej pobłażliwi, skłonni do zrozumienia, nawet wtedy, gdy dzieje się coś już wręcz karalnego. Dużo jest tam wybaczenia, pokory wobec trudnego charakteru człowieka... Dlatego i dzieciobójstwo nie budzi grozy, bo autor znajduje okoliczności łagodzące...

Świat, cywilizacja musi oczywiście przybliżyć się do Sellanrå, świat, który zawsze wyciągnie rękę po należny mu podatek, świat, który szuka łatwiejszego pieniądza, świat miejski, który kombinuje, jak by tu dobrać się do rozmaitych ziemskich skarbów... Pojawiają się telegraficzne słupy, goście rozmaici poszukują w górach miedzi, przychodzi geszeft, robota wre, badania, wiercenia... A Izak robi swoje... Na nasze czasy jest taki bardzo eko - żyje w zgodzie z groźną naturą, korzysta z niej, ale z umiarem i szacunkiem, korzysta też z techniki, ale tylko po to, by lepiej dbać o ziemię i o uzyskiwane zeń płody. Rośnie, staje się gospodarzem pełną gębą... A dookoła a to lekkoduchy, a to marzenia o spadku, który okazuje się śmieszną bajką, są też nowi pionierzy, jest i rozfantazjowany sąsiad, dość roszczeniowy, acz niezbyt chętny rzetelnej robocie... Dzieje się. Synowie rosną. Rośnie też Poldynka... Sivert wdał się w tatę. Elizeusz natomiast tęskni za miastem, które przemienia go w elegancika, w estetę, którego Barbro od Bredesena zdaje się zupełnie zniechęciła do kobiet. W oczach Izaka jest zepsuty przez Bergen, o ile jednak zepsutą żonę udało mu się naprawić, dla Elizeusza nie widział ratunku... A Elizeusz ostatecznie zobaczył ratunek dla siebie, po tym jak kapryśna odnoga cywilizacji w jego stronach zbankrutowała, w Ameryce - porwał więc z rodzinnego domu grosz, który uznał  za sobie należny, by przepaść z nim  w świecie na zawsze... Tak to istotnie znikali kiedyś ludzie, w pogoni za majakami, choć gdy docierali do wyśnionych stron, często - gęsto lądowali pośród tarapatów, pośród takich, przed którymi właśnie uciekali...

Dzieciobójstwo ma w powieści swoje solidne miejsce. I w tym nawet zmagają się ze sobą dwa światy. Ten taki pierwotny, pogański, wyrozumiały, bliski natury oraz ten miejski, sztuczny, z pastorem i surową moralnością, ale pełen lekkomyślności, tępego występku, braku odpowiedzialności... Inger gasi nieszczęsne życie z troski, by zniekształconemu dziecku oszczędzić bolesnej udręki życia... A Barbro u sąsiada... Aksel ma kłopot, a wędrowna Olina znów może sobie powęszyć i coś przy okazji dla siebie zorganizować, choćby i miejsce, by złożyć wreszcie gdzieś swe umęczone  stare kości... Barbro zdaje się po prostu zabijać, by uniknąć kłopotu. Choć płomienne mowy pani Heyerdal ratują jej skórę, ta jednak ani śni o tym, by się ustatkować... Wszystko jakby w myśl pewnego powiedzenia: Masz syna, masz kłopot, bo musisz go pilnować; masz córkę, to jeszcze większy kłopot, bo musisz pilnować całej wsi.:)

Dwa światy. Natura i człowieka taktowny z nią związek oraz cywilizacja z całym jej zepsuciem, zniszczeniem, gwałtem, przemysłem... Między tymi światami krąży dawny sołtys Geissler. Mknie to tu, to tam, by przystawać od czasu do czasu u Izaka, by wyrażać zachwyty i uznanie dla tej pięknej, naturalnej pracowitości, by też ubić pewne interesy... Geissler jest takim niespokojnym, przedsiębiorczym duchem, chociaż czasem dopada go melancholia. Raz jest na wozie, raz pod wozem. Jest takim wędrowcem, takim niezbędnym składnikiem Hamsunowskiego świata. Bo u Hamsuna zawsze jest jakiś wędrowiec. Od "Głodu", gdzie on sam włóczy się po mieście, głodny i niekiedy bez dachu nad głową, aż po "Na zarośniętych ścieżkach", gdzie zjawia się pobożny wędrowiec Martin z Kløttran na Hamarøya... Geissler to też Hamsun. Jest takim łącznikiem między cywilizacją a tym światem Izaka, który właściwie jest taką tęsknotą... Hamsun sam próbował zajmować się rolnictwem, miał swoje gospodarstwa, najpierw w Nordlandzie, potem na południu kraju, ale mnóstwo obowiązków spadało zwykle na innych... W każdym razie dumnie wygląda na fotografii w Nørholm, z traktorem w tle, ponoć pierwszym w okolicy... Ludzie widzieli czasem w Hamsunie takiego Izaka - mocarza, tak jak w Tomaszu Mannie wszechwiedzącego mądralę. Tymczasem Hamsun był kapryśny i dość neurotyczny, a Tomasz Mann, ten poeta doctus, za nic miał jakieś głupie, bezinteresowne gromadzenie wiedzy - on z niej tylko korzystał, a gdy kończył pracę nad daną powieścią, po prostu zamykał kramik i o całej sprawie zapominał, więc niektórzy musieli wpadać w rozczarowania, gdy się okazywało, że przecież z Manna to żaden egiptolog, medyk czy muzykolog... Artysta wszak to kuglarz...

Żywiołowy Hamsun, biologiczny impresjonista, nie do podrobienia. Z tą swoją miłością do natury taki bliski naszym czasom, teraz, gdy widzimy, jak wiele krzywdy jej wyrządziliśmy. Był w takim rozkroku, jak Geissler, który ostatecznie uciera nosa wszystkim tym, którym zamarzyła się niszczycielska łatwizna. Geissler, jak sam Hamsun, ratunek przed trującymi wyziewami miasta widzi w powrocie do natury, w powrocie do prostoty, do harmonijnego współistnienia z przyrodą. Głosi pochwałę chłopskiego życia, które mieści w sobie sens wieczności, który daje proste szczęście i spokój duszy. Poza nim widzi zaś tylko gorączkę miasta, gonitwę za pieniądzem, spryt i kombinacje, kamienną zjeżdżalnię prosto w duchową ruinę...

Hamsun to ukochanie życia, takiego biologicznego życia. Sama ta biologia jest jakby bogiem, co to potrafi groźnym ślepiem popatrzeć na człowieka... Jak napisał Aleksander Rogalski: Rozkładowi i próchnu przeciwstawił swój entuzjazm dla fascynującego dramatu istnienia. Zaludnił swe dzieło tłumem szarych, zwyczajnych ludzi. Zapał i szczodrość, z jakimi powoływał ich do życia, mają coś z radości demiurga, radości człowieka tworzącego...

Dziwny Knut Hamsun. Dziwny, bo jego życie, jego wybory zawiodły go na dość mroczne manowce. Jak przypomina Rogalski - chociaż w swych poglądach politycznych stawał w coraz większej sprzeczności z prawdziwą demokracją, siłą rzeczy przyczynił się do demokratyzacji literatury... Nigdy nie zdołał się jakoś przekonująco wytłumaczyć z tej sympatii do nazistowskich Niemiec. On, ten miłośnik natury nagle zapałał przyjaźnią do świata, który wpadł w wir morderczego uprzemysłowienia... Można to może zrzucić na karb starości, która już nie wszystko pojmowała. Jakaś dziwna ślepota, naiwność... Ale tyle jest zjawisk niewyjaśnialnych w życiu... Sam Hamsun nam to przez całe życie opowiadał... Zawsze więc to będzie jakaś tajemnica, supeł nie do rozwiązania... Tak więc bywa w życiu... Hamsun też mówił, że nie pisze dla masowego odbiorcy. Miał świadomość, wchodząc do literatury, że przynosi ze sobą coś ze wszech miar ożywczego, nowego, nietypowego w swym stylu... A jednak ludzie go pokochali, masowo, kochają go do dziś, gniewy już bowiem przeszły - pozostała świadomość, że mędrzec też potrafi popełniać głupstwa, idiotyzmy...

Strasznie ten piewca życia rozczarował. Tomasz Mann, który, gdy dostał Nobla, był dumny szczególnie z tego powodu, że stanął właśnie w jednym szeregu z Knutem Hamsunem, wyraził głębokie ubolewanie, tak jak wielu innych nie mógł zrozumieć... Dziwnie poplątane losy. Mann - uchodźca, który nie mógł nie życzyć swej ojczyźnie upadku, tak pełen wstydu za tę teutońską furię, faustowską historią próbujący jakoś się uporać z końcem świata... Dziwne rzeczy - kwiaty wyrastające z potworności, a z drugiej strony malarski bukiet rzucający się w mrok...

Stary Hamsun był jak krnąbrny dzieciak. A że był to stary dzieciak, to już nie pojmował do końca rzeczywistości. Już mu nawet żona mówiła, by dał spokój, to ten jeszcze na koniec, po śmierci Hitlera, musiał posłać do Aftenposten swój tekścik... Norwegów, przynajmniej w większości, omal szlag nie trafił. Niepojęte!

Ale przywrócony do łask, staje się coraz cenniejszy. Z tą swoją przyrodą, która tak okropnie odmienia się na naszych oczach. Mamy solidne powody do wstydu. A jeszcze mnożą się problemy... Tak że z tęsknotą uciekam w te lasy Hamsunowe... Ciekawszy ten świat na papierze. Choć tu i tu prawdy te same, że wszystko ciągle musi się odmieniać. Że w te tradycyjne formy życia wnikają żywioły z innych światów... Na peryferiach może jest to szczególnie wyraźne, gdy pewne rzeczy dzieją się nagle. Spokój, spokój, a wtem jakieś wstrząsy i związane z tym przemiany, przeskoki. W Skandynawii to powracający temat... Ubocze, które raptem staje się a to azylem, a to nowo odkrytym poletkiem do interesów, czy godną zobaczenia ciekawostką, miejscem coraz bardziej ruchliwym, tracącym powoli swój charakter, w pewnej uległości względem tego, co z zewnątrz... Na różne sposoby ukazywane terytoria. A to już utracone raje, a to biedy stare, którym chwilowo się dobrze dzieje, bo gdzieś tam się szaleńcy wybijają, a to ktoś Amerykę przywlecze, a to sytość przywieje turystów etc, etc... Tak więc to i Hamsun w "Błogosławieństwie ziemi", Halldór Laxness w "Niezależnych" czy nie tak dawno temu Guðbergur Bergsson w "Þrír sneru aftur"...

Tak więc w ponurej młodości przynajmniej na powieściowych kartach roiło się od malowniczych postaci, wirujące punkciki, w nieustannym tańcu, a na końcu zapada wieczór, niczego wszak nie kończący, bo to po prostu jedno z ogniw w łańcuchu wieczorów... I się ta Ziemia dalej kręci... I zawsze można powrócić po garść szczegółów, bo ciągle jakieś ulatują... A że mam pamięć jak sito, więc zawsze mogę liczyć na coś świeżego... W jakiejś wadzie zawsze więc można doszukać się i pewnych, choćby drobnych zalet...

Knut Hamsun, Błogosławieństwo ziemi, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1957

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jóhann Sigurjónsson. Fjalla-Eyvindur

Kreml

Moc śnieguły, czyli duszpasterstwo koło lodowca

Lokasenna, czyli pyskówka na górze albo kto jest bardziej niemęski

Na nieskończonej. Steinn Steinarr

Breiðfjörð

Arne Garborg. Śmierć

Halldór Laxness. Brekkukotsannáll, czyli tolerancja w torfowej chatce